Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#59943

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wpis użytkowniczki Armagedon pod historią Traszki http://piekielni.pl/59889#comment_679901 skłonił mnie do opisania tej historii.

Działo się to jakiś czas temu. Udzielałam się wówczas w pewnej organizacji. Jedną z jej liderek była Krystyna. Osoba dojrzała (i nie chodzi tu o wiek), charyzmatyczna, zorganizowana, sympatyczna i towarzyska. Wszyscy do niej lgnęli. Wiedzieliśmy, że jest wdową wychowującą córkę.

Pewnego dnia Krystyna zaprosiła kilka(naście) osób do swojego, całkiem sporego domu pod Warszawą. Mieliśmy trochę popracować, omówić jakieś zagadnienia, ale i tak wiadomo było, że chodzi głównie o spotkanie towarzysko-integracyjne.

Krystyna przygotowała przekąski, goście przynieśli alkohole. Impreza rozwijała się "w starym stylu", czyli bez tańców i głośnej muzyki. No i, jak to zazwyczaj bywa, w trakcie biesiady wywiązały się dyskusje na różne tematy. Było też o służbie zdrowia... i jakoś tak, boczkiem, boczkiem rozmowa zeszła na problem eutanazji. Alkoholu w butelkach ubyło, więc i rozmówcy byli coraz odważniejsi i głośniejsi w wyrażaniu swoich przekonań.

W pewnym momencie, gdy towarzystwo na chwilę umilkło, by przechylić kielichy, głośno i wyraźnie odezwała się Krystyna.

- Eutanazja? Dwa razy pomogłam ciężko chorym ludziom odejść z tego świata. Raz, jako bardzo młoda dziewczyna. Leżałam w szpitalu w jednej sali z umierającą na raka żołądka kobietą. Gdy wychodziłam do domu, poprosiła mnie "Krysiunia, przynieś mi, dziecko, młodych ziemniaczków ze skwarką i koperkiem, taką mam straszną ochotę. Powiedziałam jej, że przecież jak to zje, to od razu umrze. A ona mi na to "i o to chodzi, córcia, o to chodzi". Kupiłam te ziemniaki, ugotowałam i zaniosłam jej. Jadła ze szczęściem w oczach. A następnego dnia, gdy przyszłam ją odwiedzić, już jej nie było...

Drugi raz... - tu głos jej się trochę załamał - drugi raz pomogłam umrzeć mojemu mężowi. W domu. To był nowotwór, ostatnie stadium. Zabrałam go ze szpitala, gdyż miał złą opiekę i bardzo cierpiał. Z hospicjum otrzymałam specjalny, wibracyjny materac, instrukcje, jak robić zastrzyki i dodatkową porcję morfiny. Lekarz wyjaśnił mi, jak często i jaką dawkę mogę wstrzyknąć, na koniec zaś dodał "wie pani, jeśli poda pani za silną dawkę, to znaczy, no... tyle i tyle, na przykład, to... no wie pani, co będzie... mąż już się nie obudzi." A mąż tak strasznie cierpiał. Te ostatnie dni to było piekło. Dla niego i dla mnie. Prawie już nie mógł mówić, ale błagał mnie... "daj mi już ten zastrzyk" i płakał. A ja pomyślałam o tym, co powiedział lekarz... i dlaczego to powiedział.

Przez jakiś czas wszyscy milczeli, bo zrobiło się smutno. I nie bardzo było wiadomo, co powiedzieć. Potem jednak polano, zmieniono temat i biesiada trwała w najlepsze.

Później już nikt nie wracał do tematu, ale na Krystynę patrzono inaczej. Trochę wrogo, trochę ze strachem. Większość się od niej odsunęła, już nie była liderką. Po pewnym czasie odeszła z organizacji. Pewnie długo jeszcze żałowała swojej nadmiernej, poalkoholowej szczerości.

A ja się zastanawiam, kto tutaj był piekielny? Krystyna? Lekarz, który udzielił jej zakamuflowanej instrukcji? Koledzy z organizacji? A może... NIKT?

eutanazja

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (404)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…