Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#61040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawne zakończenie kariery przez Latający Cyrk Monty Pythona przypomniało mi jedną historię.
Uprzedzam, że długą.

Było to lat temu niemal równo trzy, w czasie, kiedy wraz z lubą postanowiliśmy zmienić miejsce zamieszkania.
Pan właściciel dotychczasowego mieszkania [R]afał nie mógł przez jakiś czas zrozumieć, dlaczego nie chcemy zostać w 35 metrowej kawalerce po jego "propozycji" podniesienia ceny wynajmu do 1500 zł (standard późny PRL), tylko wynosimy się do 45 metrowego, dwupokojowego mieszkania za 1300 w dużo lepszej lokalizacji. Dzwonił, jęczał, proponował remont, cudował - ale byliśmy nieugięci ;). No, oczywiście obniżki nie zaproponował.

Po tym, jak dosyć dosadnie wyjaśniłem mu, jakie są stawki rynkowe w zestawieniu ze standardami zdecydował, że przeprowadzi remont przynajmniej łazienki, żeby mieć lepszą podstawę do dojenia nowych lokatorów.
A niech mają. Przynajmniej wanna nie będzie mieć tendencji do przewracania się.

Poprosił więc o możliwość zwymiarowania łazienki przez robotników. Akurat w pustostanie obok był generalny remont, więc dogadał się z tamtą ekipą, że i u niego ogarną.

Mieliśmy wtedy na tego gościa straszną alergię - po tym, jak co miesiąc przyjeżdżał osobiście po czynsz, robił niezapowiedziane wizyty np. w niedzielę o 7 rano, a nigdy nie wychodził od nas wcześniej niż po godzinie nie dając faka na czynione aluzje, nie chcieliśmy go oglądać i słuchać jego p...olenia. Zgodziliśmy się więc na wejście jego i robotników pod naszą nieobecność, w końcu to tylko wymiarowanie, obiecał, że żadnego syfu nie narobią, będzie pan zadowolony.

Ależ były z nas naiwne łosie...

Z [R] umówiłem się na najbliższy piątek, pasowało nam obu, bo dorabiając wraz z lubą jako obsługa DJ-ska mieliśmy roboczy wieczór, ekipa też wtedy mogła - ustawiliśmy się więc tego dnia rano, dałem [R] klucze do mieszkania, na ich zwrot już się nie umawialiśmy, bo wyprowadzaliśmy się dwa dni później, poradzimy sobie z jednym kompletem.

Z pracy wróciliśmy późno w nocy - jakoś o drugiej, czy trzeciej. Otwieramy drzwi posiadanymi kluczami, a tu zonk - nie otwierają się. Znaczy nie to co myślicie, nie zmienił zamków, zamki działają, ale drzwi mimo tego ani drgną.
Przez chwilę myślałem, że może wychodząc trzasnęli drzwiami, przewrócił się wieszak i podparł drzwi... no ale to powinny się uchylić choćby na parę centymetrów, a tu nic.
Metodą badawczą ;) poprzez pchanie drzwi na różnych wysokościach ustaliliśmy, że... są zamknięte na dodatkowy zamek! Taki bardzo nisko, na wysokości kolan, zamalowany farbą na mać, nigdy nie używany.
I jedyny, do którego nie mieliśmy klucza. Mimo późnej pory wykonałem kilka szybkich prób połączenia z [R]. Bezskutecznych.
Decyzja - wyłamujemy zamek. Po kilku celnych kopach poddał się... no, nie tyle zamek się poddał, co futryna - został z niej wyrwany cały metalowy element (ta obejma, w którą wchodzi "język" zamka) i niewielki kawałek drewna.

Nieważne, trochę hałasu, w zasadzie bardziej to wszystko zabawne niż piekielne, jesteśmy w środku, drzwi normalnie działają. Idziemy spać. Nad okrutnym syfem, jakiego brudnymi buciorami narobili robotnicy (i czemu w sypialni, całkiem nie po drodze do łazienki?) nawet nie chce mi się rozwodzić.

[R] zadzwonił do mnie następnego dnia, kiedy byłem w tramwaju. Przytaczam stenogram z rozmowy, wersja skrócona.

[R] Panie Badlin, dzwonił Pan?
[Ja] Tak, w nocy. Zamknął Pan drzwi na dodatkowy zamek, do którego nie mieliśmy klucza, musieliśmy wyważyć drzwi. Futryna jest lekko uszkodzona.
[R] Ojeejejejejejej, a bardzo? (gówno się przejął nami, bardziej futryną)
[Ja] Nie bardzo. Kawałek drewna jest wyrwany, podejrzewam, że da się to nawet od biedy zaszpachlować.
[R] Oj, niedobrze, to mógł Pan zadzwonić do mnie.(Przeczytajcie teraz pierwsze zdanie tej rozmowy). A czy mogę teraz podjechać obejrzeć drzwi?
[Ja] Niestety, teraz nas nie ma.
[R] Aha. A wieczorem?
[Ja] Wieczorem też nie. Pracujemy.
[R] Aha, aha. A bardzo drzwi są uszkodzone?
[Ja] W ogóle drzwi nie są uszkodzone. Futryna jedynie lekko. Drzwi są sprawne.
[R] Aha, aha. A dziś mógłbym podjechać?
[Ja] Już mówiłem, że nas nie ma.
[R] A wieczorem?
[Ja] Wieczorem też nie. Pracujemy.
[R] Aha, aha. A bardzo drzwi są uszkodzone?
[Ja] W ogóle drzwi nie są uszkodzone. Futryna jedynie lekko. Drzwi są sprawne.
[R] Aha, aha. A dziś mógłbym podjechać?
[Ja] Już mówiłem, że nas nie ma.
[R] A wieczorem?

Nie, nie zapętlił mi się tekst.
Rozmowa składająca się z powyższych IDENTYCZNYCH pytań i odpowiedzi trwała na trasie tramwajowej od CH Arkadia do metra Pole Mokotowskie. Kto wie, ten wie. Kto nie wie - 15-20 minut.

Po którymś obrocie tej debilnej konwersacji (?) nie wytrzymałem i krzyknąłem do słuchawki:
[Ja] Panie Rafale, czy Pan mnie kur.. słucha? Drzwi nie są uszkodzone, nie ma nas dziś, nie ma nas jutro, jak pan chce to Pan podjedzie sam, gówno mnie obchodzi!
[R] Aha, aha. Panie Badlin, ja przepraszam, to ja może podjadę wieczorem jak będziecie (!!!!!!!!!!!!!!), a w ogóle to zamknąłem drzwi na ten dolny zamek, bo myślałem, że to klucz od piwnicy.

Tak. Serio.
Po tym zdaniu, mój mózg stanął. Zrobił reset. Stanął. Zrobił reset.
Po dłuższym milczeniu po prostu się rozłączyłem, bo poczułem, jakby mi coś wyłączyło tak z 80% procesów, więc reszty mózgu potrzebowałem na krążenie i oddychanie.
W tym momencie naprawdę nie obchodziło mnie, czy przyjedzie, kiedy, czy wtedy będziemy itd.

Przyjechał dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy się wyprowadzaliśmy.
Byliśmy z nim umówieni na konkretną godzinę na oddanie kluczy i kaucji, przyjechał półtorej godziny za wcześnie. Mojej lubej aż się ręce trzęsły, bo w czasie, kiedy ja nosiłem graty z 4 piętra bez windy na dół, ona odkurzała - a ten łoś stanął centralnie nad nią i patrzył.
Ogarnianie zajęło nam tyle, ile przewidywaliśmy, czyli po półtorej godzinie padliśmy bez ducha na krzesłach w kuchni, aby odsapnąć.
[R] w międzyczasie poszedł odwiedzić kolegę klatkę obok, więc jak wlazł do mieszkania, wniósł śliczne błoto na butach na świeżo odkurzane i myte podłogi w przedpokoju i kuchni. Mówię Wam, zmęczenie skutecznie studzi instynkt mordercy, inaczej pisałbym z Rakowieckiej albo innego miejsca odosobnienia.
Siadł. Zapalił papierosa. Popatrzył.

I p...olnął:
[R] Co, panie Badlin, wyprowadzacie się?

Luba rozpłakała się ze śmiechu i wybiegła na korytarz.

Ja, ze stoickim spokojem, wyjąłem wypowiedzenie umowy, klucze, położyłem na stole i odwarknąłem:
[Ja] Nie, panie Rafale. Nudzi nam się i tak sobie rzeczy po schodach nosimy.

Żartu nie złapał. Groźby w nim zakamuflowanej także.
Bo gdyby złapał groźbę, nie byłoby jego kolejnym, takie oto zdanie:
[R] Panie Badlin, no bo sprawa jest taka, że te drzwi zniszczone... to byście mi coś dopłacili na naprawę.

Uwierzcie, jak teraz to piszę, to po 3 latach pięści zaciskają mi się na klawiaturze.
Dlaczego go nie zabiłem tam, nie wiem. Wrzasnąłem jednak taki bluzg, że luba wraz z bratem, który nam pomagał, przybiegli w kilka sekund z parteru na 4 piętro. Poważnie, myśleli, że coś się dzieje.

Wziąłem od niego kaucję, co do grosza, powiedziałem "do widzenia" i wyszedłem. Padał deszcz, nasze rzeczy ledwo się mieściły pod daszkiem, my wcale, ale wolałem zmoknąć, niż siedzieć z tym kretynem jeszcze przez chwilę.

Po paru minutach, kiedy już podjechało auto przeprowadzkowe, [R] zszedł na dół.
I zapytał, podsumowując ten dzień i poprzedzające go wydarzenia:
[R] PANIE BADLIN, CZY PAN MA DO MNIE JAKIŚ ŻAL?

Nie, panie Rafałku. Nie. Opuszczam pana absolutnie BEZ ŻALU.

mieszkanie na karmelickiej

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 775 (871)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…