Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

badlin

Zamieszcza historie od: 9 lipca 2012 - 15:35
Ostatnio: 10 lipca 2018 - 16:11
  • Historii na głównej: 5 z 8
  • Punktów za historie: 3870
  • Komentarzy: 18
  • Punktów za komentarze: 165
 

#74297

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, jacyś nasi politycy, mniejsza o opcję, szczycili się tym, że teraz tak łatwo założyć działalność gospodarczą.

A szkoda. Bo kilka ostatnich lat moich doświadczeń pokazuje, że wręcz przeciwnie - kandydat na przedsiębiorcę, a zwłaszcza pracodawcę, powinien przejść serię bolesnych badań na okoliczność tendencji do oszustwa i złodziejstwa, debilizmu, sprawdzić poziom empatii i... a, nie chce mi się dalej wymieniać, bo coś mnie trafia.

Będzie dosyć długo, historia o tym jak odbyłem swoje 9 miesięcy podmorskiej żeglugi, pod światłym przywództwem Kapitana Niemo (skrót od "niemota"), na okręcie... dobra, dobra, zostawmy nazwę firmy w tajemnicy.

Słowem wstępu: firma budowlana, specjalizacja - hydraulika, automatyka, techniki basenowe. Szczególnie nastawiona na przetargi publiczne.
Zatrudnia kilkanaście osób, sporą część nawet legalnie, bo wiecie, papiery się muszą zgadzać, jakby się Unia przyglądała, któż to za jej pieniądze kopie te dołki w ziemi.

A rzeczywistość... lecimy z koksem.

1. Zarządzanie

Kapitan Niemo ma, nomen omen, słaby słuch i zawsze mylił to z "zażądaniem". Żąda więc na przykład dodatkowej ćwiartki przed jazdą samochodem. Często potrafi zażądać, żeby pracować, na przykład, 14 czy 16 godzin z rzędu bez przerwy.
Ale żeby czymś zarządzać... zostawmy nawet teorie akademickie, ale tak mi się wydaje, że jak się prowadzi budowę obiektu za blisko 8 baniek, to wypada cokolwiek o niej wiedzieć. Jakkolwiek rozsądnie ustawić zasoby. Nie doprowadzać do sytuacji, że po prawie roku pracy, twoi pracownicy dowiadują się od osób postronnych, jaki jest ich zakres zadań i dopiero wtedy czytać pierwszy raz umowę. Sporządzić harmonogram. Ustalić kierowników, brygadzistów, jak zwał tak zwał.
Cokolwiek.

W praktyce? "Chłopcy, zaczynamy nową budowę. Jedźcie w drugi koniec kraju i zacznijcie coś robić. Za parę miesięcy może ktoś inny wam powie, co i po co".

Efekt? Opóźnienie ponad pół roku względem umowy. Ale Niemo o tym nie wie za bardzo, w końcu średnio ją czytał.

2. Że na budowie za państwowe tudzież unijne pieniądze nikt nie kopnął Niemo w odwłok za takie opóźnienia? Ja nic więcej nie powiem bez adwokata, ale domyślcie się, dlaczego inwestor udawał, że nie widzi.

3. BHP

Kojarzone przez Niemo jako skrót od "Bierz Hultaju Piwo". Przy czym "hultaju" to tak na potrzeby cenzury napisałem.
Pracownicy pracują przy prądzie? Na wysokościach, i to grubo powyżej 3m? Drobiazg. Badania lekarskie są dla słabych. Uprawnienia dla ciot. Na pewno doskonale wiesza się na słupie latarni kamerę, w lutym, przy wietrze rzędu 80km/h, stojąc na drabinie opartej o tę latarnię. Na grząskim gruncie. Zgadujcie trzy razy, ile punktów oparcia ma drabina oparta o słup średnicy rzędu 20 cm, na wysokości około 5-6 metrów.
Do wyłączenia rozdzielni średniego napięcia najlepiej jest wysłać pracownika bez uprawnień, w mokrych najczęściej butach, opcjonalnie w rękawicy gumowej jak miał dobry humor.
Że co, że powinna to robić elektrownia? A kto by na nich czekał, jeszcze płacił te 200 czy ileś złotych. Zostanie na wódkę.

Spokojnie, przez ten blisko rok były tylko trzy wypadki przy pracy, z czego tylko dwa zakończone hospitalizacją. Jeden przez brak kasków, dwa przez upadki z drabin. Na szczęście wszyscy byli zatrudnieni legalnie i mieli opłacone skłahadki zdrohahawothahahahahahaha!!!ne.

4. Planowanie

Kolejny po "BHP" niezrozumiały dla Niemo zwrot. Kojarzony zapewne z plantowaniem terenu, bo wiecie, słaby słuch.
Żeby się nie rozpisywać: masz do dyspozycji trzech ludzi. I trzy miejsca, gdzie oni są równolegle potrzebni, ale o skrajnie różnych priorytetach. Naturalnie, najlepiej wtedy wysłać dwóch tam, gdzie spokojnie może to poczekać tydzień, a jednego - nowego - na już opóźnioną i naglącą inwestycję. I niech tam łazi, niech inwestor widzi, że ktoś jest.

Że pracownicy mają życie prywatne i swoje plany? Aaale tam. Wymyśl prawie tydzień w tydzień jakąś skomplikowaną przepinkę urządzeń na piątek po południu. Nie widzieli rodziny dopiero pięć dni, niech posiedzą jeszcze weekend i kolejny tydzień, bo przy takiej przepince ZAWSZE coś się sp...owodów różnych nie uda. Że Niemo nie ma życia prywatnego, lub ucieka od niego jak najdalej (patrz: próba takiej właśnie ryzykownej przepinki 23 grudnia, gdzie nawet inwestor prosił, żeby to zrobić po nowym roku) - ty też masz nie mieć. To jednak było robione z tak oczywistą premedytacją, że bardziej pasuje do działu "ku...stwo" niż "planowanie", ale takiego działu nie przewiduję... chwilowo.

5. Logistyka
Bez jaj.

6. Płatności
To jest Wyższa Szkoła Zarządzania Finansami im. Kapitana Niemo. To jest doktorat, to jest profesura, to jest papież nowej religii czczącej Chaos. To jest...

To jest tak, że jeżeli słyszeliście w życiu cokolwiek o różnicy między przychodem, dochodem, zyskiem, rentownością, cokolwiek o cash flow, zapomnijcie o tym natychmiast.
Oto wielka tajeemnica wiaaary!

Prowadzisz kilka inwestycji naraz, ale tylko jedną dużą. I drugą, też dużą, ale dopiero w planach.
Wiesz, że z tej pierwszej dostaniesz pokaźny zastrzyk siana w styczniu (mówimy o kwotach rzędu kilku mln złotych). A z tej planowanej dopiero - być może - w czerwcu (pamiętacie, planowanie).
Co zrobisz wiedząc, że przez pół roku nie wystawisz żadnej faktury, masz na utrzymaniu kilkunastu pracowników, biura, flotę, bieżące wydatki, spłacenie kosztów inwestycji (sprzęty i materiały na kredyt, dajmy na to)?

Ktoś głupi pomyślałby "spłacę bieżące zobowiązania, zachomikuję na lokacie odpowiednią ilość kasy żeby utrzymać firmę przez pół roku, resztę przejem/zainwestuję". Zaprawdę powiadam Wam, nie macie pojęcia. Za te pieniądze należy:
- wyjechać na fajne wakacje
- kupić do firmy dwie maszyny, bez których wszyscy sobie do tej pory doskonale radzili (bardziej fanaberia niż must have).

A pracownikom się powie, że pensje dostaną wkrótce. Kiedy piszę to, 28 lipca, "wkrótce" jeszcze trwa. Rekordziści mają uzbierane po 5-6 pensji. Ja, szczęśliwie tylko dwie i pół.

Niemo nie interesuje, że wynajmujesz mieszkanie, że masz narzeczoną w ciąży, że w zasadzie to już nie masz co jeść, a w zeszłym tygodniu odłączyli ci prąd. On nie ma takich problemów, to co go to obchodzi. On ci powie, że trzeba było oszczędzać to byś miał.

Naturalnym i nagminnym dla Niemo było także to, że o pensjach zwyczajnie... zapominał. Nie, że na nie nie miał. Nie, że był tak zajęty obowiązkami, że nie miał czasu.
Po prostu zapominał. Na zasadzie "dziś zrobię ci przelew", "dziś" trwało tydzień, po tygodniu "wczoraj przecież puściłem", żeby za dwa tygodnie "jutro będę miał chwilę to zrobię". Poważnie. Ale przynajmniej można było tak samo napisać elektrowni, gazowni, dostawcy telefonu i internetu, czy właścicielce mieszkania które wynajmujesz. Rozumieli.

Ale ja już się wyokrętowałem...(jest takie słowo? :)) I właśnie napisałem pozew. Opisując to wszystko, co powyżej, może nieco innym językiem.

I trzymajcie kciuki, mocno. A jeśli ktoś z czytających się zna cokolwiek na prawach "pracownika" na czarno, niech pierwszy rzuci komentarzem, jeśli ma ochotę oczywiście.

statek kapitana niemo budowlanka

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (242)

#61040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawne zakończenie kariery przez Latający Cyrk Monty Pythona przypomniało mi jedną historię.
Uprzedzam, że długą.

Było to lat temu niemal równo trzy, w czasie, kiedy wraz z lubą postanowiliśmy zmienić miejsce zamieszkania.
Pan właściciel dotychczasowego mieszkania [R]afał nie mógł przez jakiś czas zrozumieć, dlaczego nie chcemy zostać w 35 metrowej kawalerce po jego "propozycji" podniesienia ceny wynajmu do 1500 zł (standard późny PRL), tylko wynosimy się do 45 metrowego, dwupokojowego mieszkania za 1300 w dużo lepszej lokalizacji. Dzwonił, jęczał, proponował remont, cudował - ale byliśmy nieugięci ;). No, oczywiście obniżki nie zaproponował.

Po tym, jak dosyć dosadnie wyjaśniłem mu, jakie są stawki rynkowe w zestawieniu ze standardami zdecydował, że przeprowadzi remont przynajmniej łazienki, żeby mieć lepszą podstawę do dojenia nowych lokatorów.
A niech mają. Przynajmniej wanna nie będzie mieć tendencji do przewracania się.

Poprosił więc o możliwość zwymiarowania łazienki przez robotników. Akurat w pustostanie obok był generalny remont, więc dogadał się z tamtą ekipą, że i u niego ogarną.

Mieliśmy wtedy na tego gościa straszną alergię - po tym, jak co miesiąc przyjeżdżał osobiście po czynsz, robił niezapowiedziane wizyty np. w niedzielę o 7 rano, a nigdy nie wychodził od nas wcześniej niż po godzinie nie dając faka na czynione aluzje, nie chcieliśmy go oglądać i słuchać jego p...olenia. Zgodziliśmy się więc na wejście jego i robotników pod naszą nieobecność, w końcu to tylko wymiarowanie, obiecał, że żadnego syfu nie narobią, będzie pan zadowolony.

Ależ były z nas naiwne łosie...

Z [R] umówiłem się na najbliższy piątek, pasowało nam obu, bo dorabiając wraz z lubą jako obsługa DJ-ska mieliśmy roboczy wieczór, ekipa też wtedy mogła - ustawiliśmy się więc tego dnia rano, dałem [R] klucze do mieszkania, na ich zwrot już się nie umawialiśmy, bo wyprowadzaliśmy się dwa dni później, poradzimy sobie z jednym kompletem.

Z pracy wróciliśmy późno w nocy - jakoś o drugiej, czy trzeciej. Otwieramy drzwi posiadanymi kluczami, a tu zonk - nie otwierają się. Znaczy nie to co myślicie, nie zmienił zamków, zamki działają, ale drzwi mimo tego ani drgną.
Przez chwilę myślałem, że może wychodząc trzasnęli drzwiami, przewrócił się wieszak i podparł drzwi... no ale to powinny się uchylić choćby na parę centymetrów, a tu nic.
Metodą badawczą ;) poprzez pchanie drzwi na różnych wysokościach ustaliliśmy, że... są zamknięte na dodatkowy zamek! Taki bardzo nisko, na wysokości kolan, zamalowany farbą na mać, nigdy nie używany.
I jedyny, do którego nie mieliśmy klucza. Mimo późnej pory wykonałem kilka szybkich prób połączenia z [R]. Bezskutecznych.
Decyzja - wyłamujemy zamek. Po kilku celnych kopach poddał się... no, nie tyle zamek się poddał, co futryna - został z niej wyrwany cały metalowy element (ta obejma, w którą wchodzi "język" zamka) i niewielki kawałek drewna.

Nieważne, trochę hałasu, w zasadzie bardziej to wszystko zabawne niż piekielne, jesteśmy w środku, drzwi normalnie działają. Idziemy spać. Nad okrutnym syfem, jakiego brudnymi buciorami narobili robotnicy (i czemu w sypialni, całkiem nie po drodze do łazienki?) nawet nie chce mi się rozwodzić.

[R] zadzwonił do mnie następnego dnia, kiedy byłem w tramwaju. Przytaczam stenogram z rozmowy, wersja skrócona.

[R] Panie Badlin, dzwonił Pan?
[Ja] Tak, w nocy. Zamknął Pan drzwi na dodatkowy zamek, do którego nie mieliśmy klucza, musieliśmy wyważyć drzwi. Futryna jest lekko uszkodzona.
[R] Ojeejejejejejej, a bardzo? (gówno się przejął nami, bardziej futryną)
[Ja] Nie bardzo. Kawałek drewna jest wyrwany, podejrzewam, że da się to nawet od biedy zaszpachlować.
[R] Oj, niedobrze, to mógł Pan zadzwonić do mnie.(Przeczytajcie teraz pierwsze zdanie tej rozmowy). A czy mogę teraz podjechać obejrzeć drzwi?
[Ja] Niestety, teraz nas nie ma.
[R] Aha. A wieczorem?
[Ja] Wieczorem też nie. Pracujemy.
[R] Aha, aha. A bardzo drzwi są uszkodzone?
[Ja] W ogóle drzwi nie są uszkodzone. Futryna jedynie lekko. Drzwi są sprawne.
[R] Aha, aha. A dziś mógłbym podjechać?
[Ja] Już mówiłem, że nas nie ma.
[R] A wieczorem?
[Ja] Wieczorem też nie. Pracujemy.
[R] Aha, aha. A bardzo drzwi są uszkodzone?
[Ja] W ogóle drzwi nie są uszkodzone. Futryna jedynie lekko. Drzwi są sprawne.
[R] Aha, aha. A dziś mógłbym podjechać?
[Ja] Już mówiłem, że nas nie ma.
[R] A wieczorem?

Nie, nie zapętlił mi się tekst.
Rozmowa składająca się z powyższych IDENTYCZNYCH pytań i odpowiedzi trwała na trasie tramwajowej od CH Arkadia do metra Pole Mokotowskie. Kto wie, ten wie. Kto nie wie - 15-20 minut.

Po którymś obrocie tej debilnej konwersacji (?) nie wytrzymałem i krzyknąłem do słuchawki:
[Ja] Panie Rafale, czy Pan mnie kur.. słucha? Drzwi nie są uszkodzone, nie ma nas dziś, nie ma nas jutro, jak pan chce to Pan podjedzie sam, gówno mnie obchodzi!
[R] Aha, aha. Panie Badlin, ja przepraszam, to ja może podjadę wieczorem jak będziecie (!!!!!!!!!!!!!!), a w ogóle to zamknąłem drzwi na ten dolny zamek, bo myślałem, że to klucz od piwnicy.

Tak. Serio.
Po tym zdaniu, mój mózg stanął. Zrobił reset. Stanął. Zrobił reset.
Po dłuższym milczeniu po prostu się rozłączyłem, bo poczułem, jakby mi coś wyłączyło tak z 80% procesów, więc reszty mózgu potrzebowałem na krążenie i oddychanie.
W tym momencie naprawdę nie obchodziło mnie, czy przyjedzie, kiedy, czy wtedy będziemy itd.

Przyjechał dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy się wyprowadzaliśmy.
Byliśmy z nim umówieni na konkretną godzinę na oddanie kluczy i kaucji, przyjechał półtorej godziny za wcześnie. Mojej lubej aż się ręce trzęsły, bo w czasie, kiedy ja nosiłem graty z 4 piętra bez windy na dół, ona odkurzała - a ten łoś stanął centralnie nad nią i patrzył.
Ogarnianie zajęło nam tyle, ile przewidywaliśmy, czyli po półtorej godzinie padliśmy bez ducha na krzesłach w kuchni, aby odsapnąć.
[R] w międzyczasie poszedł odwiedzić kolegę klatkę obok, więc jak wlazł do mieszkania, wniósł śliczne błoto na butach na świeżo odkurzane i myte podłogi w przedpokoju i kuchni. Mówię Wam, zmęczenie skutecznie studzi instynkt mordercy, inaczej pisałbym z Rakowieckiej albo innego miejsca odosobnienia.
Siadł. Zapalił papierosa. Popatrzył.

I p...olnął:
[R] Co, panie Badlin, wyprowadzacie się?

Luba rozpłakała się ze śmiechu i wybiegła na korytarz.

Ja, ze stoickim spokojem, wyjąłem wypowiedzenie umowy, klucze, położyłem na stole i odwarknąłem:
[Ja] Nie, panie Rafale. Nudzi nam się i tak sobie rzeczy po schodach nosimy.

Żartu nie złapał. Groźby w nim zakamuflowanej także.
Bo gdyby złapał groźbę, nie byłoby jego kolejnym, takie oto zdanie:
[R] Panie Badlin, no bo sprawa jest taka, że te drzwi zniszczone... to byście mi coś dopłacili na naprawę.

Uwierzcie, jak teraz to piszę, to po 3 latach pięści zaciskają mi się na klawiaturze.
Dlaczego go nie zabiłem tam, nie wiem. Wrzasnąłem jednak taki bluzg, że luba wraz z bratem, który nam pomagał, przybiegli w kilka sekund z parteru na 4 piętro. Poważnie, myśleli, że coś się dzieje.

Wziąłem od niego kaucję, co do grosza, powiedziałem "do widzenia" i wyszedłem. Padał deszcz, nasze rzeczy ledwo się mieściły pod daszkiem, my wcale, ale wolałem zmoknąć, niż siedzieć z tym kretynem jeszcze przez chwilę.

Po paru minutach, kiedy już podjechało auto przeprowadzkowe, [R] zszedł na dół.
I zapytał, podsumowując ten dzień i poprzedzające go wydarzenia:
[R] PANIE BADLIN, CZY PAN MA DO MNIE JAKIŚ ŻAL?

Nie, panie Rafałku. Nie. Opuszczam pana absolutnie BEZ ŻALU.

mieszkanie na karmelickiej

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 775 (871)

#60067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W roku 2010 (to ważne!) miałem do czynienia z pewnym polskim bankiem, że przez grzeczność nie wspomnę nazwy PKO BP.

Do czynienia - oznacza to, że podpisując umowę kredytową, zgodziłem się też na kartę kredytową z limitem 1000 zł.

Jakiś czas później - dokładnie na przełomie 2011 i 2012, miałem spore problemy finansowe, co za tym idzie kłopot ze spłatą kredytu, karty oraz debetu na koncie, który powstał, kiedy bank z konta o zerowym saldzie pobierał pieniądze na spłatę karty. Zdarza się, prawda?
W żaden sposób nie byłem w stanie spłacać należności, sprawa trafiła więc do znanej powszechnie firmy windykacyjnej z czarnym ptakiem w nazwie. Karta, kredyt, debet - trzy osobne sprawy o trzech różnych numerach.

Akurat z początkiem 2012 roku trochę się u mnie wyprostowało, więc zawarliśmy ugodę - niewielki debet na koncie spłaciłem od razu, kartę w dwóch kolejnych ratach, kredyt zaś został ponownie rozłożony na raty.
Sielanka, prawda?

Otóż nie. Mamy rok 2014, maj. Pocztą przychodzi przedsądowe wezwanie do zapłaty ponad 1000 zł z racji niespłaconej karty. Obecnie jest już sądowe - 1000 zł + koszty sądowe.

Gdzie piekielność? Przez DWA CHOLERNE LATA nie dostałem ani sztuki wezwania, korespondencji, czegokolwiek z PKO. Teraz dzwonienie i chodzenie do nich jest bezcelowe, bo oni JUŻ DAWNO (tj. wrzesień 2013) sprzedali dług firmie z ptakiem, nie mają już danych, nie są w stanie powiedzieć, w jaki sposób na zamkniętej karcie powstało zadłużenie o wysokości limitu. Firma z ptakiem również umywa ręce, oni kupili dług w takiej a takiej wysokości, ich nie interesuje, jak powstał.

Że powinienem mieć potwierdzenia spłaty sprzed ponad dwóch lat? Cytując znany film: A kto, k...a, tyle lat faktury trzyma?

Dodam na koniec, że od czerwca 2012 PKO posiada mój aktualny adres korespondencyjny, który zaniosłem im osobiście w zębach. Od tamtej pory na ten adres nie przyszło ANI JEDNO zawiadomienie.

I teraz zabawne: bank opieprzany twierdzi, że wysyłał zawiadomienia, owszem, ale na stary adres korespondencyjny, bo nie mają innego. Co absolutnie nie przeszkadzało im, sprzedając dług, podania moich danych... z nowym adresem, na który firma z ptakiem bez problemu się skontaktowała.

O próbach telefonów z banku, a numeru nie zmieniam od lat, nawet nie wspominam, bo oczywiście ich nie było...

Dziękuję Ci, PKO. Teraz mam sądowe wezwanie do zapłaty i niewyjaśnialną sprawę.

Czy jest bat na tych s...synów?

PKO BP

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 381 (539)

#52166

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dobre parę lat temu, na studiach jeszcze...

Praca zaliczeniowa z - uwaga - informatyki. Znaczy tam, z informatyki. Z obsługi komputera bardziej, w końcu kierunek - marketing, to głównie pakiet Office i - co ważne - podstawy html.

W grupie miałem dwie blond dziunie, takie koło 30tki, co bogaty mąż, dwójka dzieci, to z nudów na studia poszły.
Wykładowca z komputerów - młody chłopak, do rany przyłóż, z tych, co wiedzą, że nie po to się studiuje marketing, żeby 100% uwagi do zajęć komputerowych przykładać.
Jest więc fajnie, sielankowo - na koniec semestru, w czasie którego tłukliśmy w kółko kilkanaście podstawowych pojęć z języka html, mamy pracę zaliczeniową - zrobić stronę www. No ale nie taką full wypas, ładną itd - tylko tło, na tle zdjęcie, pod zdjęciem trochę dowolnego tekstu i jeden działający link. Poważnie - taki stopień skomplikowania, że nawet małpa po lobotomii by to ogarnęła.

No ale nasze dziunie z tych, co to myszkę oburącz obsługują, a słysząc straszne słowo "html" uznały z klucza, że za trudne - udały się więc do jakiegoś kolegi, żeby im zrobił stronę.

Zapłaciły, z tego co pamiętam, po 300 zł każda.

I były pierwszymi znanymi osobami w historii uczelni, które zajęcia oblały.

Dlaczego? Bo jakim trzeba być kretynem, żeby kupując pracę zaliczeniową w postaci strony nie powiedzieć zleceniobiorcy, że strona ma być w html?
Gość za 300 zł od głowy zrobił im dosyć proste, ale ładnie działające strony we flashu.

Wykładowca uznał, że AŻ TAK to się w wała nie da robić.

Ludzie, myślcie...

uczelnia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (941)
zarchiwizowany

#40865

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, jak byłem Piekielnym. I ku przestrodze.

Pełno jest opowieści o złych żebrakach, którzy podarowaną kanapkę czy bułkę wyrzucają do kosza, ale są też sytuacje dające do myślenia.

Stałem w centrum Warszawy czekając na taksówkę, akurat po jakimś spotkaniu, więc w garniturze i z aktówką. Napatoczył się oczywiście średnio wyglądający i pachnący menel/bezdomny, i - w miarę, trzeba przyznać, trzeźwo - poprosil o parę złotych na bułkę. Akurat miałem małpi humor, więc odpowiedziałem mu po angielsku, że nie rozumiem i liczyłem, że się odczepi. Moje zdziwienie nie miało granic, kiedy ów Pan odparł:
Excuse me, I'm hungry, could you give me some money?

Dawno mi nie było tak głupio... Pan otrzymał całe dwadzieścia złotych, a ja nauczkę, że faktycznie oni nie zawsze lądują na ulicy z własnej winy i głupoty, bo nie wierzę, że ktoś mówiący tak płynnie po angielsku jest zwyczajnym obibokiem po podstawówce...

warszawa

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 374 (434)

#35453

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uprzedzam, będzie nieco obrzydliwie... ale też i zabawnie. ;)

Z góry też dla uczciwości dodam, że jest to opowieść, której - stety albo niestety - nie byłem bezpośrednim świadkiem, ale skądinąd wiem, że jest w 100% prawdziwa.

Lat temu osiem albo dziewięć, nie pomnę, mieszkałem w akademiku, os. Przyjaźń w Warszawie, kto był ten wie - fińskie domki parterowe, bez recepcji, wszystko wybudowane metodą "trochę drewna, dużo azbestu". I, co ważne, jeden prysznic (literalnie - jeden) na około 40 osób.

Niedługo po rozpoczęciu nowego roku akademickiego, kiedy oprócz stałych mieszkańców pojawiło się sporo świeżej krwi, zaczęły dziać się rzeczy dziwne. Tudzież obrzydliwe.
Mianowicie, bliżej nieokreślony ktoś zaczął pod owym prysznicem... stawiać klocka. Może nie codziennie, ale z regularnością godną lepszej sprawy.
Pół biedy, gdyby stawiał go na glazurze, gdzie można puścić silny strumień wody i spłynie. Nie. Stawiał go na takiej drewnianej palecie (podobne coś do palet transportowych), która stała pod "słuchawką" prysznicową - żeby ludzie na gołych kafelkach nie stawali. Nie dało się go więc po prostu wziąć i spłukać, ktoś zdeterminowany musiał wziąć szczotkę i czyścić to drewniane. Drewnianego się szybko zresztą pozbyto, ale problemu nie - kupa cały czas pojawiała się pod prysznicem.
Ustalono więc, że trzeba wykryć sprawcę. Działo się to taką metodą, że osoby mieszkające najbliżej sanitariatu, słysząc, że ktoś tam wchodzi i zamyka drzwi, miały za zadanie dyskretnie obserwować, kto wszedł, kiedy wyszedł i co po sobie zostawił.

Po paru dniach obławy - trafiony - zatopiony, jeden z nowych w akademiku studentów został przyłapany na gorącym i ciepłym jeszcze uczynku - zarzekał się, że nie on, że już było, a jemu się spieszyło i nie spłukał przed sobą... No ale, jak to w reklamie - są twarde dowody, dostał więc parę kopów (bez przesady - to jeszcze nie były czasy gimnazjów, więc poziom zbydlęcenia ludzi był dużo niższy) oraz stanowczą informację, że od teraz jest w akademiku persona non grata i ma nazajutrz znaleźć nowe lokum.

Chłopak się wyniósł chcąc nie chcąc...

...a po tygodniu bądź dwóch, koledzy znaleźli pod prysznicem ogromną kupę z wbitym patykiem i nadzianą nań karteczką o treści: NIGDY MNIE NIE ZŁAPIECIE!!!

Ale faktem jest, że po tej karteczce incydenty ustały.

akademik

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 764 (802)
zarchiwizowany

#35343

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z kategorii "reklamacje". I ogarnięci rzeczoznawcy w sklepach.

Miejsce: sklep sportowy, sieciowy, przez dyskrecję nie dodam, że GoSport.
Sprawa: buty piłkarskie typu korki - podeszwa odkleja się od reszty.

Zanim zacznę dodam - niestety głównie dla wtajemniczonych - że były to korki z długimi, aluminiowymi wkrętami - do gry na bardzo śliskich i grząskich boiskach. Co bardzo ważne - przejście w takich butach kilku metrów po betonie/asfalcie kończy się dosyć silnym bólem stóp, bo owe wkręty wbijają się w stopy.
Dla mniej wtajemniczonych link do TEGO TYPU (nie takich konkretnie) butów:
http://www.naszekrosno.pl/files/pict/2010-05-19/korki-wkrety-umbro-roz33-2DI1MjQ3Nj_o.jpg

Aha, oprócz tego, że boli, to metal po betonie czy asfalcie się dodatkowo cholernie ślizga. Tyle słowem wstępu.

W każdym razie buty oddałem na gwarancji do reklamacji, podpisali kwity o przyjęciu ich, wszystko ok, reklamacja idzie do rozpatrzenia.
Po dwóch tygodniach odpowiedź... rzeczoznawca - KOBIETA (nie, żebym miał jakieś uprzedzenia, ale prawdopodobieństwo, że ma jakiekolwiek pojęcie o obuwiu piłkarskim dosyć małe) odpisuje mi, że... reklamacja nie zostaje uwzględniona, awaria butów nastąpiła z mojej winy, bo buty noszą znamiona gry na asfalcie, do czego nie są przeznaczone. Jakie znamiona - nie dodała, ale podejrzewam, że chodzi o to, że rzeczone wkręty były nieco wytarte (jak na powyższym zdjęciu), bo to staniesz czasem na kamień na boisku, czasem trzeba po piłkę przez żużlową bieżnię przejść, w klubie posadzki betonowe w drodze z szatni na boisko...

Śmiech mnie ogarnął pusty... nie chciało mi się z nimi kłócić ani żadnych rzeczników uruchamiać, chodziło o kwotę 139 zł, niemałą, ale moje nerwy więcej kosztują... odpisałem tylko w miłym tonie, że zapraszam Panią do założenia takich butów, przebiegnięcia po asfalcie 200-300 m i wydania swojej profesjonalnej opinii ponownie. Przy jej wydawaniu proszę wziąć pod uwagę, że w czasie meczu przebiegam pewnie 5-6 km, więc jeśli uda jej się komfortowo przebiec nawet 300m - w 100% zgodzę się z jej PROFESJONALNĄ opinią.

Odpowiedzi już nie otrzymałem. Ciekawe czemu.

GoSport

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (175)
zarchiwizowany

#35281

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To mój pierwszy wpis na Piekielnych, więc nie bijcie ;)

Będzie trochę o akwizycji. Raz z podziwem, raz piekielnie.

Latem temu 7 albo 8, jako nieopierzony młody student, a jeszcze bardziej nieopierzony pracownik, szukałem pracy. Pracy z gatunku "jakakolwiek", acz myśli me kręciły się wokół sprzedaży, takiej w sklepie, gdzie się stoi za ladą albo między regałami, pomaga klientom, zbiera ochrzan, ale przynajmniej wszystko - godziny pracy i pensje - jest dosyć przejrzyste.
Pech chciał, że (wtedy jeszcze nie było internetu ;)) przeglądając gazety z ogłoszeniami, uparcie zakreślałem i dzwoniłem pod numery związane z akwizycją. To, że wszędzie było to określane jako "doradca biznesowy", "specjalista ds. obsługi klienta" itp, jest chyba oczywiste? No ale nie w tym piekielność.

Pierwsza firma, nazwijmy ją "B" (zresztą od nazwy), mieściła się w odległych Markach. Odległym, bo mieszkałem wtedy w dzielnicy totalnie przeciwległej - nie bez powodu od razu Pani Urocza Recepsjonistka zapytała, czy docelowo nie będzie problemu z dojazdami. Byłem na etapie, kiedy za pieniądze mógłbym dojeżdżać nawet na Ukrainę codziennie, więc oczywiście, wszystko wspaniale, cudownie, zapraszamy jutro na 9 rano do firmy.

Krótkie zapoznanie z szefem, rozmowa kwalifikacyjna potwierdzająca, że mam ręce i nogi, tu jest Twój opiekun Twardy, dziś pokaże Ci co i jak.

Z Twardym i jeszcze jednym jego kumplem pojechaliśmy na dosyć odległy Czerniaków. Po drodze - chłopaki dosyć długo siedzieli w branży - bez owijania w bawełnę wytłumaczyli mi, że tak naprawdę chodzi o łażenie po mieszkaniach i wciskanie ludziom kaset i płyt z czymś tam.
A oto metodologia:
- Dzień dobry, nazywam się Twardy i jestem przedstawicielem Fundacji B. (Fundacji, rozumiecie). Nie owijając w bawełnę przyznaję, że zbieramy pieniążki na walkę z głupotą ludzką (czy czymś tam), a naszej akcji patronuje sama Matka Teresa (tu następowało pokazanie jakiegoś lewego świstka ze zdjęciem rzeczonej M.T.). Jeżeli datek będzie w wysokości między 10 a 20 zł, w zamian otrzyma Pan/Pani kasetę z muzyką, jeśli powyżej 20 zł - płytę CD.
Cóż, przyznaję - szło jak ciepłe bułki, głównie dlatego, że większość owych kaset/płyt to były przeboje bodajże Rynkowskiego wydane specjalnie z okazji którejś okrągłej rocznicy pontyfikatu Jana Pawła II.

Aż trafiliśmy na piekielne mieszkanie, gdzie narodziła się ksywka Twardy.
- Dzień dobry, nazywam się Twardy itd... (następuje śpiewka jak wyżej. Twardy wyciąga rękę do gospodarza - około 30letniego faceta o posturze sporego Grizzly).
- Gospodarz pierwszy wyciąga rękę. Czego?
- Zbieramy pieniążki na Fundację...
- Nie interesuje mnie to, do widzenia.

W tym momencie Twardy zastosował - dosłownie - technikę negocjacyjną "stopa w drzwi", lokując swoją stopę na progu owego mieszkania.
- Ale chciałem tylko powiedzieć, że jeśli datek będzie w wysokości...
Nie dokończył, bo dostał prosto w nos plombę o takiej sile, że z hukiem padł na plecy i zalał się krwią.

- Zapraszałem Cię gnoju do środka, urwał? - gospodarz zatrzasnął drzwi.
Mnie się nie oberwało, bo w ramach dnia próbnego nie stałem obok sprzedawcy, tylko przyglądałem się i przysłuchiwałem z odległości dwóch - trzech metrów.

A czemu Twardy? Bo wstał, wytarł zakrwawiony nos chusteczką, poczekał, aż przestanie mu lecieć krew... po czym zapukał do kolejnych drzwi i z tym samym entuzjazmem i uśmiechem zaczął to samo, co wcześniej... przerwę robiąc dopiero na obiad, po mniej więcej czterech godzinach.
Wiecie co? O ile sama metoda wyłudzania pieniędzy na Matkę Teresę jest ohydna, o tyle jego upór i determinację podziwiam.


Druga natomiast historia miała miejsce mniej więcej tydzień później (oczywiście w poprzedniej firmie już się po dniu próbnym i ww. akcji nie pojawiłem), w firmie położonej na warszawskiej Woli... której szefem, jak się okazało, był brat szefa "Fundacji B.". Skąd wiem? Bo w czasie mojej rozmowy "kwalifikacyjnej" szef B. akurat przyszedł w odwiedziny. Długo na mnie patrzył ale nie poznał, oni mają przemiał ludzi rzędu kilkadziesiąt dziennie, więc mimo moich blond włosów do pasa nie zapamiętał ;)
Koniec dygresji.

Tu sprzedaż odbywała się nieco inaczej, bo:
1. Nie mieszkania prywatne, tylko punkty handlowo - usługowe gdzie można zastać szefa (typu fryzjer, bar, zegarmistrz, apteka itd)
2. Sprzedajemy nie kasety i płyty, tylko zestaw różnych pierdół - tam była golarka męska, jakieś noże, jakiś radiobudzik - nie pamiętam wszystkiego, było tego z 5 czy 6 elementów. Zestaw kosztował 300 zł.
3. Sprzedaż odbywała się na zasadzie "Dzień dobry, przeprowadzamy loterię, o, gratuluję, wygrał Pan zestaw badziewa o wartości 1200 zł, trzeba tylko zapłacić 300 zł podatku". Limit sprzedaży - dwie dziennie minimum.

I wszystko byłoby ok, gdyby nie piekielny moment... Zaczął padać deszcz, więc nasz "trener" postanowił schować się w klatce schodowej jednego z budynków na warszawskiej Saskiej Kępie. Akurat ktoś wychodził, więc przytrzymał drzwi, weszliśmy. "Trener" stwierdził, że nie ma co tracić czasu, tylko trzeba się przejść po mieszkaniach, a nuż się uda.

Mieszkanie nr 1, parter. Zaraz po tej akcji podziękowałem i pojechałem do domu. Czemu?

Drzwi otworzyła starsza Pani. Na oko - 75-80 lat. O lasce.
- Dzień dobry, nazywam się Piekielny, czy rozmawiam z właścicielką mieszkania?
- A nie, mama jest w pokoju, zaraz zawołam. (W tym momencie WTF - mama?????)
Faktycznie, po dwóch minutach, noga za nogą, opierająca się o balkonik wychodzi z pokoju najstarsza osoba, jaką widziałem w życiu. Wzrostu około 130 cm, tak zgarbiona.

- Dzień dobry, jestem Piekielny, chciałem poinformować, że pani mieszkanie zostało wylosowane w naszej loterii - dzięki czemu wygrywa Pani ten oto piękny komplet badziewia o wartości 1200 zł! (skracam - on opowiadał o każdym elemencie z osobna, każdy z osobna potem dając osobie "obdarowanej").
Przy drugim elemencie staruszka niemalże zemdlała z radości, popłakała się, że tyle lat na świecie, jej już do grobu iść, a nigdy nic nie wygrała, że jakby mogła to by nas wycałowała, ale balkonika nie puści bo upadnie... jej córka też w siódmym niebie, że mamusię takie szczęście na starość spotkało...
- Teraz jedynie pozostaje mi poprosić Panią o podpis pod protokołem odbioru i o uiszczenie podatku w wysokości 300 zł.

Możecie trzy razy zgadywać, jak zareagowała staruszka.
I nie, nie była to wściekłość. Lepiej czułbym się, odbierając dziecku lizaka, którego mu dałem przed chwilą. I dziecko też pewnie miałoby mniejszy żal.

Wściekły byłem ja, do tego stopnia, że przeprosiłem, ze łzami w oczach wybiegłem na dwór - i więcej mnie tam nie ujrzeli.
A Piekielny? Zadzwonił do mnie po 17-tej zapytać, czy przyjdę następnego dnia.

Po raz drugi zgadujcie trzy razy, czy poszedłem tam nazajutrz.

akwizycja

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (159)

1