Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#62192

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znów historia, jak to z rodziną dobrze wychodzi się jedynie na zdjęciu.

Mam przyjaciółkę, która niedawno postanowiła szukać szczęścia za granicą. Razem z mężem wyjechali parę miesięcy temu, zostawiając w Polsce swojego psa. Pod opieką, naturalnie.
Pieska odwiedza jedna "ciocia", która mieszka z nim przez płot i przezeń również do niego gada ;) Ale żeby nie obraczać jej całościowo odpowiedzialnością, przyjaciółka poprosiła mnie, cobym zaglądała i ja do niego.
Dodam, że pies ma wybieg ogrodzony, dobre, przestronne schronienie, świeżą wodę i suchej karmy nasypane pod sufit (z zalecenia weterynarza jest na "suchej" diecie, nie pytajcie, nie znam się - "ciocia" daje mu coś domowego czasem, ale nigdy jedzenie z puszki).
Ilekroć zaglądałam do niego był przeszczęśliwy i wyglądał bardzo zdrowo (mogę się nie znać, ale chore zwierzę nie miałoby tyle energii i radości z próby powalenia mnie na plecy). Niezbyt często musiałam uzupełniać miski z jedzeniem i wodą, gdyż "ciocia" się sumiennie wywiązywała z obowiązku.
Jednak ktoś usilnie zgłaszał do TOZ-u, że zwierzę w katastrofalnych warunkach przebywa. Widziałam kartkę na drzwiach, którą zostawiono, zadzwoniłam, wyjaśniłam czemu sam siedzi i sprawy nie było. Bo jednak nie szło się do czego przyczepić. Brak towarzystwa - zgadzam się, pies się nudzi i tęskni. Ale Pani z TOZ-u nie dopatrywała się innych przewinień, poprosiła jedynie, cobyśmy się raz wybrały do niego razem. Nie widziałam przeciwwskazań.
Pewnego dnia jednak dostaje telefon od przerażonej przyjaciółki zaalarmowanej przez "ciocię", że pies zdycha, policja jedzie już na miejsce (?) i w ogóle armagedon.
Choć wyszłam co dopiero ze szpitala jadę prędko zobaczyć co się dzieje. W powijakach (tak nazywałam opatrunki na nogach) kuśtykam do pieska i widzę, że faktycznie źle się czuje. Pierwszy telefon do przyjaciółki: rzeczywiście jest źle. Drugi do TOZ-u, coby Pani przyjechała z odsieczą.
Zachodzę na parking i widzę radiowóz. Panowie policjanci odpytali, popisali, pokręcili głowami i odjechali usłyszawszy ode mnie zapewnienie, że biorę na siebie odpowiedzialność za psa. W międzyczasie pojawia się kuzyn mojej Przyjaciółki. Niby grzecznie, ale dość nachalnie przekonuje mnie, jak to moja Przyjaciółka na śmierć głodową pieska zostawiła, że on nie ma kontaktu z nikim, kto by się nim zajmował itd. Krew się we mnie zagotowała, bo ani razu do tej pory się psem nie zainteresował, z Przyjaciółką moją faktycznego kontaktu nie utrzymuje, a tu nagle na ratunek przybywa. W każdym razie olałam go (jak i Panowie policjanci, którzy ledwo spojrzeli w stronę psykacza), więc sobie poszedł.
Sama zostałam tylko na chwilę, bo zaraz Pani z TOZ-u się pojawiła. Oczywiście udałyśmy się natychmiast na oględziny pieska, który już nieco humoru odzyskał. Pani ogląda, marszczy czoło, konsultuje się telefonicznie z doświadczonym weterynarzem i orzeka, że pies na pewno został podtruty! Szczęściem widać, że wymiotował. Zostajemy z nim na dłuższą chwilę, coby mieć pewność, że do kliniki brać go nie trzeba.
I faktycznie, za chwilę pies już całkiem raźnie zaczepia mnie za bandaże, co się w tym zamieszaniu poodwijały. Zbieramy się stamtąd, po czym jadę do psa jeszcze tego samego dnia i następnego. Pies zdrów do dziś, jak gdyby nigdy nic.
Cóż w tym piekielnego? No niby nic, pies mógł zeżreć ślimaka czy co tam znalazł w ogrodzie... Ale sprawa wyklarowała się, gdy podpytałam Przyjaciółkę o kuzyna.
Intrygowało mnie, że się pojawił, przecież sama mi mówiła, że kontaktu nie mają, choć mieszkali niedaleko.
Otóż kuzyn został wykluczony, jego zdaniem niesłusznie, z testamentu wspólnego przodka i ominął go spadek, nad czym obecnie mocno ubolewa. Postanowił się zatem zemścić.
Po długich rozmowach z TOZ-em okazało się, że tak, zgłoszenia przybywały od niego, ale zaprzestał dzwonienia, gdy okazało się, że TOZ nie ma tam faktycznie nic do roboty, bo pies cały i zdrowy, i wszystko zapewnione ma.
Tak. Póki pies był zdrowy, nie można było pociągnąć do odpowiedzialności właścicielki...
Skąd moja pewność, że to on jest sprawcą? Bo nikt do niego nie dzwonił z informacją, że pies jest chory, a jednak pojawił się na miejscu "z misją ratunkową". Dlaczego sprawa nie trafiła na policję? Bo świadków i dowodów nie ma, a nasze domysły nie są nawet poszlakami.
Tak bardzo się cieszę, że wszystko skończyło się dobrze dla pieska. A przyjaciółce serdecznie współczuję.

rodzina

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (294)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…