Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#68437

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ zamieszczona przeze mnie jakiś czas temu historia o majstrach spółdzielnianych ubawiła sporo z Was, pozwolę sobie na zamieszczenie kolejnej.

Zawsze wydawało mi się, że jak jest się właścicielem mieszkania, które znajduje się w obrębie spółdzielni, a spółdzielnia planuje jakieś remonty wymagające dostępu do mieszkania, to dzwoni do właściciela, by go o tym poinformować z odpowiednim wyprzedzeniem - żeby człowiek był w domu, żeby nie zaplanował sobie urlopu itp. Aaaale nie, bo po co.

My mieszkanie wynajmowaliśmy. Któregoś dnia wracam z pracy i widzę na drzwiach do klatki karteczkę z informacją, że od jutra (!) do wszystkich mieszkań doprowadzana będzie sieć miejska, tj. ciepła woda niewymagająca grzania junkersem czy bojlerem. Na karteczce rozpisane było, które numery mieszkań kiedy, my jakoś za 3-4 dni, akurat miałam być w domu, więc żaden problem. Dzwonię do właścicielki z pytaniem, czy spółdzielnia dzwoniła do niej, czy ona się w ogóle zgadza na taką akcję. Właścicielka osłupiała, mówi, że pierwsze słyszy, ale spoko, niech robią, zawsze to jakieś usprawnienie.

Dzień przed spodziewanym kuciem i wierceniem pukają robotnicy - firma zewnętrzna wyłoniona do tej roboty w przetargu, czyli zapewne najtańsze co było. Panowie oglądają mieszkanie, pokazują, gdzie pójdą rury, pytają, czy tylko łazienka, czy kuchnia też, bo jak kuchnia też, to trzeba kupić inny kran. Pytam o koszta całej imprezy, pan mówi, że taki kran do max. 100 zł. Właścicielka godzi się też na kuchnię, odda za baterię, więc wieczorem mąż jedzie do Obi i wraca z baterią wskazanego typu. Do tego momentu jest super.

Na drugi dzień przychodzą panowie i zaczynają kuć i wiercić w łazience. Wyrwali rury ze ścian, ucięli, zabezpieczyli. Zdjęli junkers i pytają, czy mają zabrać na złom "żeby się pani nie męczyła". Sprzęt nie mój, właścicielka nie odbiera, więc mówię, że dysponować cudzymi rzeczami nie będę i niech zostawią, potem sobie to uprzątniemy. (Później z ciekawości sprawdziłam w necie, czy to czasem się nie sprzeda - a i owszem, 300 za sam junkers, właścicielka przeszczęśliwa).

Ale idźmy dalej. Panowie tną te rury, wyrywają ze ścian robiąc sporą demolkę, ale jak trzeba, to trzeba, bo jak inaczej. Ja siedzę przed kompem nad pilną robotą, na ręce nie patrzę. Jak już została nam odcięta woda zewsząd i wszystkie rury wyniesiono, panowie wołają i mówią, że zamontowanie kranu w kuchni będzie płatne (wcześniej wspomnieli tylko o cenie kranu, choć pytałam o koszta ogólnie). Pytam ile - 80 zł. Kasa taka se, nie płakałabym z tego powodu, ale szlag mnie trafił, bo po pierwsze PYTAŁAM, a po drugie nawet nie miałam przy sobie tych pieniędzy, obcych chłopów w mieszkaniu nie zostawię, robota pali mi się w rękach itd. Dzwonię do spółdzielni zapytać, czy panowie w ogóle tak mogą, skoro to spółdzielnia niby płaci - okazuje się, że jednak mogą, bo tego nie było w "pakiecie", tylko że widać "zapomnieli uprzedzić".

Ponieważ wiem, że nie zapomnieli, tylko chcieli postawić blondynkę przed faktem dokonanym i na przymusie - albo brak wody, albo płacisz - dorobić sobie na lewo, mówię, że ok, niech będzie, niech robią. Panowie więc zrobili, przychodzą po kasę, a ja mówię, że nie zapłacę, póki nie zobaczę faktury, bo z właścicielką mieszkania muszę się z tych pieniędzy rozliczyć. Widziałam poziom wkur**, ale drzwi na klatkę otwarte, sąsiedzi się kręcą, więc po krótkiej słownej przepychance panowie się poddali, chwilę jeszcze postali pod drzwiami uzgadniając, kto ze znajomych może im wystawić fakturę na lewo, żeby cokolwiek z tych 80 zł mogli urwać. Normalnie miałabym wyrzuty sumienia, zmiękłabym czy coś, ale tym razem - takiego wała.

Tu historia mogłaby się szczęśliwie zakończyć, ale przecież byłoby zbyt prosto. Postanowiłam przyjrzeć się bliżej temu, co też to panowie narobili - a wkurzona byłam już nieziemsko. Na poprawę humoru w kuchni zastałam zerwaną półkę, nieudolnie wetkniętą na poluzowany kołek - widocznie któryś z panów oparł się ciężką łapą i półka nie wytrzymała. Wypadłam na korytarz i w krótkich żołnierskich słowach przekonałam pana, że jednak ma się wrócić i to naprawić, bo ja nie będę potem w betonie wiercić, żeby półkę zamocować. Chyba miałam wypisane na czole, że ugryzę, bo dwumetrowy chłop westchnął, wrócił i naprawił.

Na koniec deserek. Przekonana, że wszystko już jest w porządku - woda leci, półka wisi - wracam do komputera kończyć swoją robotę. Robię, robię, w pewnym momencie komputer wydaje trwające dosłownie ułamek sekundy "bziuu" - mignął i zaraz wrócił do pracy. Ok, nic strasznego, program przecież zapisuje na bieżąco. Odpalam plik, nad którym spędziłam caaaały dzień (cholernie misterna robota graficzna z ogromną ilością detali wymagających docinania, komponowania itd.). Z prawie gotowego pliku został mi zielony pasek na czarnym tle. Wychodzę na klatkę sprawdzić korki i natrafiam na radosnego pana majstra, który oznajmia mi uspokajającym tonem, że "wszystko w porządku, tylko koledze piła (?) zeszła i drasnął kable w ścianie". Gdy zobaczył moja minę, chyba pojął, że jednak coś się stało, bo obrócił się na pięcie i pognał na dół "sprawdzić, czy wszystko działa".

A z fakturą wymęczoną od kumpla prowadzącego działalność panowie przyszli dopiero po tygodniu, mętnie tłumacząc, czemu na pieczątce jest inny numer i nazwisko i wciskając mi karteczkę z nazwiskiem "szefa" i numerem, na który mam dzwonić, gdyby coś się nie zgadzało.

majstry spółdzielniane

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (402)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…