Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cher

Zamieszcza historie od: 25 marca 2013 - 12:13
Ostatnio: 30 października 2017 - 22:40
  • Historii na głównej: 6 z 6
  • Punktów za historie: 3525
  • Komentarzy: 272
  • Punktów za komentarze: 4118
 

#69519

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem w ciąży. Takiej już fest, że jedną nogą na porodówce właściwie. Jakoś szczęśliwie z faktem tym nie wiąże się wiele piekielności, no może poza tym, że na tym etapie ciąża zdecydowanie przestaje być stanem błogosławionym, bo człowiek puchnie, słabnie, duszno itd. W każdym razie do tej pory zawsze ktoś ustąpił wielorybowi miejsca w autobusie (w 99% panie w różnym wieku, panowie widać na ogół bardziej zmęczeni;), czasem ktoś w kolejce przepuścił itd. Ogólne spoko.

Ostatnio jednak rozbawiło mnie dżentelmeństwo jednego pana. Poszłam na zakupy do Biedrony. Nawet nie brałam koszyka, bo raptem 3 rzeczy w rękę i do kasy. Kolejek brak, ze 2 osoby czekają, powoli sunę dostojnym kaczym krokiem. Nagle pan, który w połowie alejki pakował jeszcze coś do wózka, zrywa się jak rącza łania, tym wypakowanym po brzegi wózkiem mija o centymetry moje brzuszysko i wbija się w kolejkę, bo on już, teraz musi do kasy. Na wszelki wypadek się odsunęłam, żeby nie oberwać, za panem drobnym kroczkiem szacownej matrony dodreptała dostojna małżonka. Państwo w wieku 50+, odstawieni elegancko, pan z gatunku "dowcipnych" - rzuca do żonki: "Hie-hie-hie, dżentelmenem trzeba się urodzić!" (?!?). Kasjerka zerknęła jak na wariata i przewróciła oczami, ja zdobyłam się tylko na sapnięcie, bo i cóż mogłam z takim przejawem poczucia humoru począć? :D

Pani kasjerka za to okazała bystrość i miłosierdzie, machnęła ręką na kolegę rozkładającego w pobliżu towar, ten podszedł i zaprosił panią w ciąży do kasy obok. I tylko się zastanawiam, co to za dziwny typ dżentelmena i o co chodziło? Czy musiał swej samicy udowodnić, że potrafi w tym drapieżnym świecie wywalczyć miejsce w kolejce? Czy może - prawem dżungli - chciał słabszego, w dodatku w trakcie przekazywania puli genowej, zepchnąć na gorszą pozycję w walce o pokarm? ;]

dżentelmeni na zakupach

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 504 (562)

#68437

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ zamieszczona przeze mnie jakiś czas temu historia o majstrach spółdzielnianych ubawiła sporo z Was, pozwolę sobie na zamieszczenie kolejnej.

Zawsze wydawało mi się, że jak jest się właścicielem mieszkania, które znajduje się w obrębie spółdzielni, a spółdzielnia planuje jakieś remonty wymagające dostępu do mieszkania, to dzwoni do właściciela, by go o tym poinformować z odpowiednim wyprzedzeniem - żeby człowiek był w domu, żeby nie zaplanował sobie urlopu itp. Aaaale nie, bo po co.

My mieszkanie wynajmowaliśmy. Któregoś dnia wracam z pracy i widzę na drzwiach do klatki karteczkę z informacją, że od jutra (!) do wszystkich mieszkań doprowadzana będzie sieć miejska, tj. ciepła woda niewymagająca grzania junkersem czy bojlerem. Na karteczce rozpisane było, które numery mieszkań kiedy, my jakoś za 3-4 dni, akurat miałam być w domu, więc żaden problem. Dzwonię do właścicielki z pytaniem, czy spółdzielnia dzwoniła do niej, czy ona się w ogóle zgadza na taką akcję. Właścicielka osłupiała, mówi, że pierwsze słyszy, ale spoko, niech robią, zawsze to jakieś usprawnienie.

Dzień przed spodziewanym kuciem i wierceniem pukają robotnicy - firma zewnętrzna wyłoniona do tej roboty w przetargu, czyli zapewne najtańsze co było. Panowie oglądają mieszkanie, pokazują, gdzie pójdą rury, pytają, czy tylko łazienka, czy kuchnia też, bo jak kuchnia też, to trzeba kupić inny kran. Pytam o koszta całej imprezy, pan mówi, że taki kran do max. 100 zł. Właścicielka godzi się też na kuchnię, odda za baterię, więc wieczorem mąż jedzie do Obi i wraca z baterią wskazanego typu. Do tego momentu jest super.

Na drugi dzień przychodzą panowie i zaczynają kuć i wiercić w łazience. Wyrwali rury ze ścian, ucięli, zabezpieczyli. Zdjęli junkers i pytają, czy mają zabrać na złom "żeby się pani nie męczyła". Sprzęt nie mój, właścicielka nie odbiera, więc mówię, że dysponować cudzymi rzeczami nie będę i niech zostawią, potem sobie to uprzątniemy. (Później z ciekawości sprawdziłam w necie, czy to czasem się nie sprzeda - a i owszem, 300 za sam junkers, właścicielka przeszczęśliwa).

Ale idźmy dalej. Panowie tną te rury, wyrywają ze ścian robiąc sporą demolkę, ale jak trzeba, to trzeba, bo jak inaczej. Ja siedzę przed kompem nad pilną robotą, na ręce nie patrzę. Jak już została nam odcięta woda zewsząd i wszystkie rury wyniesiono, panowie wołają i mówią, że zamontowanie kranu w kuchni będzie płatne (wcześniej wspomnieli tylko o cenie kranu, choć pytałam o koszta ogólnie). Pytam ile - 80 zł. Kasa taka se, nie płakałabym z tego powodu, ale szlag mnie trafił, bo po pierwsze PYTAŁAM, a po drugie nawet nie miałam przy sobie tych pieniędzy, obcych chłopów w mieszkaniu nie zostawię, robota pali mi się w rękach itd. Dzwonię do spółdzielni zapytać, czy panowie w ogóle tak mogą, skoro to spółdzielnia niby płaci - okazuje się, że jednak mogą, bo tego nie było w "pakiecie", tylko że widać "zapomnieli uprzedzić".

Ponieważ wiem, że nie zapomnieli, tylko chcieli postawić blondynkę przed faktem dokonanym i na przymusie - albo brak wody, albo płacisz - dorobić sobie na lewo, mówię, że ok, niech będzie, niech robią. Panowie więc zrobili, przychodzą po kasę, a ja mówię, że nie zapłacę, póki nie zobaczę faktury, bo z właścicielką mieszkania muszę się z tych pieniędzy rozliczyć. Widziałam poziom wkur**, ale drzwi na klatkę otwarte, sąsiedzi się kręcą, więc po krótkiej słownej przepychance panowie się poddali, chwilę jeszcze postali pod drzwiami uzgadniając, kto ze znajomych może im wystawić fakturę na lewo, żeby cokolwiek z tych 80 zł mogli urwać. Normalnie miałabym wyrzuty sumienia, zmiękłabym czy coś, ale tym razem - takiego wała.

Tu historia mogłaby się szczęśliwie zakończyć, ale przecież byłoby zbyt prosto. Postanowiłam przyjrzeć się bliżej temu, co też to panowie narobili - a wkurzona byłam już nieziemsko. Na poprawę humoru w kuchni zastałam zerwaną półkę, nieudolnie wetkniętą na poluzowany kołek - widocznie któryś z panów oparł się ciężką łapą i półka nie wytrzymała. Wypadłam na korytarz i w krótkich żołnierskich słowach przekonałam pana, że jednak ma się wrócić i to naprawić, bo ja nie będę potem w betonie wiercić, żeby półkę zamocować. Chyba miałam wypisane na czole, że ugryzę, bo dwumetrowy chłop westchnął, wrócił i naprawił.

Na koniec deserek. Przekonana, że wszystko już jest w porządku - woda leci, półka wisi - wracam do komputera kończyć swoją robotę. Robię, robię, w pewnym momencie komputer wydaje trwające dosłownie ułamek sekundy "bziuu" - mignął i zaraz wrócił do pracy. Ok, nic strasznego, program przecież zapisuje na bieżąco. Odpalam plik, nad którym spędziłam caaaały dzień (cholernie misterna robota graficzna z ogromną ilością detali wymagających docinania, komponowania itd.). Z prawie gotowego pliku został mi zielony pasek na czarnym tle. Wychodzę na klatkę sprawdzić korki i natrafiam na radosnego pana majstra, który oznajmia mi uspokajającym tonem, że "wszystko w porządku, tylko koledze piła (?) zeszła i drasnął kable w ścianie". Gdy zobaczył moja minę, chyba pojął, że jednak coś się stało, bo obrócił się na pięcie i pognał na dół "sprawdzić, czy wszystko działa".

A z fakturą wymęczoną od kumpla prowadzącego działalność panowie przyszli dopiero po tygodniu, mętnie tłumacząc, czemu na pieczątce jest inny numer i nazwisko i wciskając mi karteczkę z nazwiskiem "szefa" i numerem, na który mam dzwonić, gdyby coś się nie zgadzało.

majstry spółdzielniane

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (402)

#67450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjek o panach specach ze spółdzielni mogłabym przytoczyć milion. Przez kilka lat wynajmowaliśmy mieszkanie w bloku należącym do spółdzielni, w której to - jak chyba w większości takich instytucji - pracowali ludzie głęboko wrośnięci w poprzedni system ("czy się stoi, czy się leży..."). Ponieważ mieszkanie mocno kulawe jeśli chodzi o remonty, instalacje itp., kontakt z panami mieliśmy... zbyt często.

Pion kanalizacyjny. Szczelnie oklejony (cementem? gipsem? nie znam się, pozostałość po poprzednich lokatorach) i zamalowany białą farbą - jak reszta ściany. Któregoś dnia patrzę - na białej farbie wyłażą małe rdzawe plamki. No to za telefon i dzwonimy do spółdzielni, wszak potencjalnie przeciekający pion kanalizacyjny to nie przelewki. Panowie "techniczni" oczywiście są zbyt zarobieni, żeby przyjść dziś, może przyjdą jutro.

Faktycznie - przychodzi fachowiec [F]. Łapki w kieszeni, bez żadnego sprzętu, żadnego "dzień dobry" czy "pocałuj mnie w rzyć".
F: A macie śrubokręt?
Daję śrubokręt, wracam do swojej roboty. Za chwilę słyszę jakieś stukanie/drapanie/osypywanie się, nim zdążyłam zareagować, fachowiec mruknął w moim kierunku: "Obserwować!" i zamknął drzwi wyjściowe z drugiej strony. Tylem go widziała. Wchodzę do łazienki, a tam spora dziura wydłubana w tym gipsie/tynku, kilka mniejszych wokół (śrubokręt użyty jak szpikulec), napieprzone na pół łazienki. Dobra, zamiotę, będę czujnie obserwować, cóż robić.

Po tej niezwykle finezyjnej interwencji plamki jakby przestały rosnąć, więc przestaliśmy o tym myśleć, wszak fachowiec był, oglądał.

Jakieś 2 tygodnie później, godzina lekko po 7 rano, ktoś się dobija do drzwi. Nieco zaspani wskakujemy w jakieś ciuchy i otwieramy. Sąsiad z dołu w obstawie panów ze spółdzielni, każdy paszczę od ucha do ucha, że zalewamy mieszkanie, że syf, że sąsiad ma łazienkę po remoncie! Wpuszczamy fachowców... Orzekli, że przecieka za muszlą klozetową i koniecznie trzeba to wymienić, że to nie należy do nich, mamy sobie hydraulika wezwać. Co zrobić, bić się z nikim nie będę, nie wiem, która rurka do kogo należy, dzwonię po hydraulika, który przyjeżdża jeszcze tego samego dnia. Oczywiście panowie fachowcy zjawiają się również (choć przecież taaacy zarobieni) i patrzą hydraulikowi na ręce, co chwilę wtrącając swoje 3 grosze. Ostatecznie mało się mi chłopy w łazience nie pobiły, na szczęście hydraulik miał ze 2m w każdym wymiarze, wstał, ryknął na fachowców i pogonił towarzystwo. Zrobił swoje, ale mówi, że tu na dobrą sprawę nie miało co przeciekać, jasne, że rury stare, powymieniał, dopasował lepsze, ale to na 90% nie było to, bo ściana sucha, podłoga sucha.

Na drugi dzień dalej się leje, leje się jeszcze gorzej, tym razem u sąsiada już gów*o po ścianach strumieniem płynie i nie mamy żadnych wątpliwości, że to pion. Tłumaczę chłopu, że pion był zgłaszany 2 tygodnie temu, a że spółdzielnia sprawę olała, to już nie moja broszka. Skończyło się oczywiście na wymianie pionu u nas (bo - jak się okazało - pękł na caaaałej długości...), łazience u sąsiada do ponownego, kapitalnego remontu (bo co zrobić, jak gów*o już popłynęło wartkim strumieniem po ścianie...).

Przy pionie oczywiście panowie fachowcy popisali się kolejnymi zdolnościami - zostały u nas białe ściany z odciśniętymi brudnymi łapami, dziura na pół ściany po wyrwanym pionie i specjalny bonus w postaci popękanej nowiutkiej deski sedesowej (takiej z "lepszych, droższych, masywniejszych"), bo któryś spec wlazł na nią z buciorami. Oczywiście wszystko zauważyliśmy, jak po panach zostało jedynie wspomnienie, bo zmyli się nawet bez "do widzenia" - po prostu trzasnęły drzwi - więc niczego nikomu nie udowodnisz. Byłam wtedy jeszcze młodym, niedoświadczonym w bojach spółdzielnianych człowiekiem, zbyt mocno ufającym "ludziom pracy", że swoją robotę zrobią dobrze i uczciwie - bo ja tak robię, więc czemu ktoś miałby robić inaczej... Od tego czasu każdemu fachowcowi upierdliwie patrzę na ręce i wiszę nad nim, póki nie skończy swojej roboty.

fachowcy ze spółdzielni

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 362 (382)

#60423

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skoro się rozpisałam, to opiszę Wam jeszcze, jak swego czasu szukałam pracy.

Było to w czasie studiów, jakoś po 2 roku. Znalazłam ogłoszenie, że potrzebna jest asystentka, zakres obowiązków - kserowanie, archiwizacja, prowadzenie kalendarza. Doświadczenie w podobnej robocie już jakieś tam miałam, firma oferowała wstępne szkolenie, wysłałam więc CV. Zadzwonili, zaprosili na rozmowę.

Wbiłam się zatem w szpilki, sukienkę i jadę na drugi koniec miasta, żeby zaprezentować swoją miłą i kompetentną osobę, a co. Akurat na tym szarym końcu miasta trwały remonty drogowe, więc musiałam w tych szpilach przehasać po żwirowisku, wyrwach w asfalcie itp. gruzie, ale w końcu dotarłam do rzeczonego biura.

Wchodzę, miła pani każe poczekać, zatem czekam. Zostałam poproszona do biurka pana, którego asystentką miałabym być. Rozmowa przebiega wzorcowo, ale pan pyta mnie, czy znam się na finansach, ubezpieczeniach itp. Tu zapala mi się czerwona lampka, więc pytam, czy praca na pewno ma polegać na kserowaniu itp., czy może chcą, żebym dzwoniła po znajomych i namawiała ich na ubezpieczenia (na takie zabawy nie zgodzę się nigdy, swoich znajomych szanuję, na finansach się nie znam, więc nie będę nikomu kitu wciskać). Pan oczywiście zaprzecza, mówi, że praca typowo biurowa, na pół etatu, czasem ma nadmiar roboty papierkowej, więc szuka kogoś, kto to trochę ogarnie. Rozmowa zakończona "sukcesem", tj. umówimy się na szkolenie w przyszłym tygodniu.

Zadzwonili, umówiliśmy się na szkolenie. Przyjeżdżam na umówiona godzinę, znów rundka po żwirowisku, docieram do biura, a tam 5 innych osób, które również pomyślnie przeszły rozmowę. Myślę sobie "WTF?", ale pan tłumaczy, że chcą dla 2 pracowników mieć kilka osób na zmianę, bo wie, że studiujemy, więc jak jeden nie może, to żeby ktoś inny dyżurował. Tu moja czerwona lampka zaczęła migać wyraźniej, ale jak już dotarłam, to posiedzę i posłucham, co mają do powiedzenia. Pan zaczął nas wprowadzać w tajniki ZUS-ów, KRUS-ów, rent i emerytur, ubezpieczeń. Pytam więc po raz kolejny, czy aby na pewno do naszych obowiązków nie będzie należało wydzwanianie po ludziach i wciskanie im ubezpieczeń, bo jeśli tak, to ja wychodzą. Ależ oczywiście, że nie, są firmą ubezpieczeniową, więc chcą nas zapoznać z dokumentacją i sposobem działania. Ok, skoro tak mówi... Po szkoleniu facet umawia się z nami indywidualnie na podpisanie umów, bo to rzekomo musi się odbyć przy jego szefie.

Jadę zatem na podpisanie umowy, 3 raz rundka po gruzie, docieram do biura. Pan jest sam, szef nie mógł przyjechać, więc podpisze umowę ze mną i zostawi szefowi do potwierdzenia. Umowę oczywiście przeczytałam, podpisałam, bo nic nie budziło moich wątpliwości, dałam zdjęcia do identyfikatora. W tym momencie pan każe mi poczekać, wychodzi do pokoju obok i wraca z bodaj 20 teczkami z pakietami ubezpieczeniowymi dla klientów. Kładzie je przede mną na biurku i mówi, że dobrze by było, gdybym do przyszłego tygodnia tak połowę wypełniła w ramach "testów" z osobami zainteresowanymi, żebym zebrała namiary do tych osób, wstępnie uzupełniła dokumentację i porobiła ksera dla archiwum. Jednym słowem pan szukał jelenia, który dla niego zbierze namiary na ludzi, żeby on mógł choć kilka z tych osób wrobić w ubezpieczenie i zgarnąć sobie za to prowizję.

Tu mój poziom irytacji przekroczył wszelkie granice, więc pytam pana, czy on sobie żartuje. Podkreślałam przecież, że tego robić nie zamierzam i nie będę, a tym bardziej nie planuję pracować z ludźmi, którzy kłamią w żywe oczy i nie szanują mojego czasu. Pan zaczął tłumaczyć, że myślał, że tylko tak gadam, a ostatecznie i tak będę chciała zarobić. Wzięłam z biurka moją jednostronnie podpisaną umowę i zdjęcia i po prostu wyszłam, plując sobie w brodę, że nie wycofałam się po pierwszej ostrzegawczej czerwonej lampeczce.

ubezpieczyciele tacy uczciwi wow

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 546 (594)

#60413

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ zaroiło się od historii studenckich, przypomniała mi się jedna, która serdecznie mnie swego czasu ubawiła.

Podczas studiów nasza niezbyt liczna specjalność trzymała się w ścisłych stosunkach koleżeńskich - razem się uczyliśmy, przygotowywaliśmy sobie pomoce, jedliśmy obiady, spora część razem mieszkała. Jednym słowem grupa przyjaciół, podobnie zaangażowanych w studia, intelektualnie nikt nie odstawał, każdy wkładał jednakową pracę w nasze zmagania ze studiami.

Niektóre zajęcia mieliśmy łączone z innymi specjalnościami, w tym ze specjalnością typu "jak nie wiesz, co studiować, to studiuj u nas, jakoś to będzie". Jednymi z takich zajęć były warsztaty. Na tychże warsztatach zostaliśmy podzieleni na 3-4-osobowe grupy złożone ze studentów różnych specjalności. Każda z grup otrzymała temat do prezentacji - nasz akurat dotyczył zagadnienia, które wymagało merytorycznego wprowadzenia i bardziej rozbudowanego rozwinięcia.

Ponieważ akurat miałam dość specyficzną sytuację uczelniano-życiową i nie bardzo miałam możliwość poświęcić się pracy grupowej, wzięłam na siebie przygotowanie wprowadzenia i nie uczestniczyłam w opracowywaniu reszty prezentacji. Pozostała trójka umówiła się tak, że koleżanka z mojej specjalności przygotuje temat wnikliwiej i spisze wszystko w prezentacji, a pozostała dwójka (studentów II specjalności) całość uporządkuje i opracuje graficznie, żeby prezentacja była elegancka, z wykresami, tabelami i pomocami wizualnymi. Koleżanka swoją pracę wykonała - opisała temat rzetelnie i wnikliwie, arialem na białym tle, i wysłała to mi do wglądu i do dalszej obróbki reszcie grupki. W niektórych miejscach wrzucała sugestie - jaką grafikę by tu proponowała, jak najlepiej dany fragment rozpisać - robiła to kolorem, żeby pozostała dwójka niczego nie przeoczyła.

Podczas zajęć przychodzi czas na naszą prezentację. Ja przez swoja przebrnęłam i oddaję głos reszcie. Studenci, którzy prezentacje kończyli, odpalają slajdy - a tam arial na białym tle. Koleżanka patrzy na mnie, ja na nią - z lekkim zdumieniem, a nasi współtowarzysze niezrażeni - jakby tak miało być - zaczynają czytać. Prowadzący się nie wtrącał, póki nie dotarliśmy do żółtego slajdu z czerwonym tekstem typu "Tu możecie wkleić obrazek z jakimś kołem ratunkowym... Albo może jakiś żarcik żeby rozruszać towarzystwo:)".

Tu najnudniejsza prezentacja świata się skończyła, ponieważ prowadzący zażyczył sobie wyjaśnień, co to ma być i czy my robimy sobie z niego jaja. Wyjaśniłyśmy więc, że stroną "prezentacyjną" mieli zająć się nasi towarzysze, ja wprowadzenie zrobiłam, koleżanka przygotowała całą treść, a oni nawet nie raczyli przejrzeć pliku. Koniec końców my zgarnęłyśmy zaliczenia bez problemu, a pozostałej dwójce prowadzący przydzielił po osobnym temacie do samodzielnego opracowania ;)

takie tam z leserami

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 674 (738)

#55966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyłażę z komentarzy, żeby opowiedzieć Wam pewną sytuację, której (ku mej radości:) byłam świadkiem.

Jak to ja - spóźniłam się na tramwaj. Następny na 10 minut, więc siadłam na przystanku i czekam.

Poprzedzani odgłosami zażartej dyskusji, na przystanek zmierzają 3 panowie menele, z wyglądu tudzież rozsiewanej woni - zupełnie standardowi. Stanęli sobie w kąciku, bez krępacji wyjęli po piwku, jeden fachowo otworzył metodą "kapsel o kapsel", chwilę postali, pokontestowali rzeczywistość, wtem jeden rzecze:

- Ale wiecie, co wam, k**, powiem? Te, k**, policjanty, to jest po prostu ZUPEŁNY BRAK PROFESJONALIZMU! Wychodzę ze sklepu, piwko se, k**, niosę, a dwóch się do mnie dopier**a! Że niby ja z ZAMIAREM SPOŻYCIA! I mandat mi chciał dać! No to jest przecież ABSURDALNE!
- No co ty, CO ZA, k**, CHAM!
(w trakcie dialogu przystanek jest sukcesywnie obsiadany przez oczekujących, głównie dość eleganckie starsze panie - a że panowie debatują dość donośnie, więc panie, jako te sroki na żerdzi, siedzą z pootwieranymi umalowanymi dziobami i słuchają)
- Ale ja wam, k**, powiem... Ludzie teraz - to już NIE TEN POZIOM, co kiedyś... Przecież to jest NATURALNA LUDZKA POTRZEBA, taka, k***, SOCJALIZACJA przy piwku. To już nie jest to, co k*** kiedyś było. Ja mojemu młodemu zawsze mówię, k***: Bądź ty sobie, kim ty se, k**, chcesz. INTELIGENTNY jesteś, to sobie bądź lekarzem, bądź se prawnikiem, nawet, k**, księdzem. Ale najpierw - BĄDŹ CZŁOWIEKIEM!

Po tych słowach pozostali dwaj panowie kiwnęli ze smętkiem głowami i - rozważając słowa kolegi - zapatrzyli się w dal. Pani koło mnie szepnęła: "Dobrze gada, oj, dobrze", a mnie ta scenka po prostu rozczuliła - duch w narodzie nie ginie, intelektualiści zawsze jakoś dają radę ;)

jak Platon z Sokratesem na przystanku debatował

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 894 (1022)

1