Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#70082

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przygód z pracą miałam co niemiara (jak na osobę w moim wieku, wydaje mi się, że całkiem sporo). Kiedyś już pisałam o piekielnym pracodawcy, który (ponad rok temu) stwierdził, że nie zatrudni mnie, bo zaraz się rozmnożę i pójdę na macierzyński. Nie stało się to, a od tamtego czasu miałam jeszcze kilka przygód, z czego najbardziej piekielną postanowiłam opisać na końcu.

Historia #69601 i komentarze pod nią, zmusiły mnie do swego rodzaju refleksji na temat mojego pokolenia - Y. Co zauważyłam: niesłychaną falę żali na temat tejże generacji. Zaczęłam się zastanawiać: czy faktycznie tak jest jak mówią? Myślę sobie: niemożliwe! Jednak po głębszym zastanowieniu...

Ogłoszenia o tym, że szukam pracy, wisiały już jakiś czas na stronach z podobnymi. Nie zliczę ile maili, listów motywacyjnych, CV podrukowanych i czasu straciłam na szukaniu dorobku (powiem tylko, aby ktoś nie oceniał z góry: nie tylko wysyłałam maile, ale również dzwoniłam, chodziłam, jak sęp wypatrywałam ogłoszeń czy innych bazgrołów typu "wakat"). Pracy przez pół roku znaleźć nie mogłam, aż pewnego dnia...

1. Telefon, rozmowa kwalifikacyjna, stanowisko biurowe. Bla bla. Czyli wszystko to, czego potrzebuję (bo do pracy fizycznej to się w ogóle nie nadaję), no to jadę. Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła w trybie szybszym niż pendolino. "Szef" okazał się być niewiele starszy ode mnie (na oko 23-25 lat), pooglądał CV, popytał o standardowe rzeczy, z na końcu zapytał na jakim stanowisku bym chciała pracować. Ja: ZONK. To rozmowa nie dotyczy konkretnego stanowiska? No, niby dotyczy, ale potrzebujemy jeszcze osoby do pracy w terenie, kontaktu z klientem etc. więc, pani by się świetnie nadawała. Ja tak myślę: No... nie. Nie nadawałabym się i to widać na pierwszy rzut oka na mój wygląd (jestem bardzo drobną osobą, w dodatku niebrzydką), jednak już z doświadczenia wiem, że praca "w terenie" i "kontakt z klientem" mogą się skończyć źle i to właśnie dla mnie, a nie dla klienta. To mówię mu: że jeśli chodzi o prywatne spotkania z "klientem" to nie ma takiej opcji, ponieważ nie ufam ludziom, mogą mnie skrzywdzić etc. Z ulgą przyjmują to, że koleś przyznaje mi rację, jednak lampka już się świeci: w końcu zaproponował mi inne stanowisko! Ryzykowałby moim zdrowiem dla wyłapania paru klientów, albo podtrzymania z nimi kontaktów! W końcu pyta mnie czy umiem korzystać z programu "Mała Syrenka" (nie pamiętam dokładnie nazwy, ale brzmiała podobnie niedorzecznie). Pytam: co to za program, bo nigdy o takim nie słyszałam, a programach komputerowych ciutkę się znam. On niby się krzywi i mówi, że taki do księgowości. No to mi już w ogóle oczy wyszły z orbit. Jednak mimo szoku, mówię: nie, ale szybko się uczę i nie będzie dla mnie problemem opanowanie jakiegokolwiek programu komputerowego po szkoleniu. Rozmowa po jakimś czasie się skończyła, a ja wyszłam.
Nie odezwali się do mnie, a ja przyjęłam to z ulgą, ponieważ nawet nie chciałabym tam pracować. Dlaczego? Ponieważ okazał się być jednym z największych ignorantów jakich poznałam. Chciał wykorzystać moje umiejętności i kwalifikacje do rzeczy kompletnie nie przeznaczonych do tego. Skąd to wiem? Kilka dni później rozmawiałam z kolegą i powiedział mi, że pracował tam. Okazało się, że to nie była wcale rozmowa w sprawie pracy biurowej, tylko koleś serio chciał mnie wysłać samą w teren, żebym namawiała ludzi do podpisywania dziwnych umów i wciskała im prąd za milion złotych. Rozmowę przeciągnął tylko po to, żebym się nie domyśliła i nie wstawiła mu negatywnej opinii. Tydzień później zadzwonił do mnie inny potencjalny pracodawca. Okazało się, że to był jego kumpel "po fachu" tylko tym razem miałam wciskać ludziom telewizję cyfrową za miliony złotych. Brak słów.

2. Pracy na własną rękę w końcu nie znalazłam. Za to dostałam staż w bibliotece. To było najpiękniejsze pół roku z moim doświadczeniu zawodowym. Praca: cudowna, koledzy: niesamowici, szefostwo: ze świecą takich szukać. Skończyło się, pobyło nam trochę smutno, jednak regularnie ich odwiedzam więc mnie nie zapomną :). Moja koleżanka miała więcej... no właśnie. Dostała staż w tym samym czasie co ja, tak więc poznałyśmy się i zaprzyjaźniłyśmy. Obie byłyśmy tak samo pracowite i wytrwałe. Pochwałom nie było końca (ba, nawet mówili, że jesteśmy najlepszymi stażystkami jakie kiedykolwiek mieli, bo wcześniej to same nieroby i obiboki), nawet pomrukiwano tu i tam, że chcieliby nas zatrudnić etc. ale szkoda, że nie mamy odpowiedniego wykształcenia (koleżanka miała magistra z psychologii).
Gdy zbliżał się koniec stażu, ja postanowiłam: zapisuję się na studia i podbiję tę robotę! No i się zapisałam na dzienne. Koleżanka na podyplomówkę. Staż się skończył, jedna z pracownic zrezygnowała, więc zaproponowali koleżance umowę na zastępstwo na filii (ponieważ tamta zastępowała dziewczynę, która była na macierzyńskim), koleżanka przyjęła szczęśliwa. Ja w tym czasie zaczęłam studia, a do biblioteki przyszli nowi stażyści. Tak sobie minęły dwa miesiące, kiedy nagle kolejna pracownica (tym razem z centrali - czyli tam gdzie miałyśmy staż) zaszła w ciążę, przyniosła l4 i już jej nie było.
Więc potrzeba kolejnego pracownika. Już chcieli dzwonić do mnie, ale Ania (nazwijmy tak tą koleżankę ze stażu) przypomniała im, że przecież ja jestem na dziennych i nie mogę wziąć tej pracy. Na wszelki wypadek jednak zadzwoniła i zapytała czy nie rzucę studiów dla umowy na zastępstwo. Potwierdziłam, że nie, że będę się starać o pracę jak już zrobię chociaż ten licencjat.
No to zaczęli szukać pracowników. Obie z Anią miałyśmy nadzieję, że ona dostanie tą pracę (w końcu na centrali jest więcej pracy, a na filii to nudy), więc się zgłosiła jako ochotniczka (przy okazji dostałaby umowę na ponad rok, a nie 4 miesiące - bo tyle właśnie zostało do powrotu tej, którą zastępowała). Spodziewałyśmy się również, że ktoś inny może dostać tą pracę: osoba z większym doświadczeniem, ktoś starszy, bibliotekarz z filii. Ale nie! Ania nie dostała tej pracy. Nie dostał jej również nikt z doświadczeniem większym niż my miałyśmy po stażu. Ani ktoś starszy od nas. Też nie dostał tego stanowiska żaden inny pracownik biblioteki.
Teraz uwaga: umowę tą dostała dziewczyna, która miała staż w bibliotece 2 miesiące. Nie potrafiła wypożyczać książek, robić statystyk, obsługiwać katalogu, uzupełniać inwentarza (co Ania wszystkiego się nauczyła i wszystko to robiła na naszym stażu). W dodatku na dziewczynę tą w czasie tych dwóch miesięcy napłynęło więcej skarg do dyrekcji, niż na kolegę, który pracuje tam od 7 lat. Co jeszcze mogę dodać? Że nie umie alfabetu? Że nie potrafi po numerku znaleźć karty czytelnika? Że jest bezczelna wobec ludzi odwiedzających bibliotekę i nie potrafi ich należycie obsłużyć?

Prawdopodobnie domyśliliście się, jak dostała tę pracę? Otóż to. Po znajomości. Jej narzeczony okazał się być w tej samej organizacji terytorialnej co dyrektor biblioteki. Skąd wiem? Dziewczyna nie omieszkała pochwalić się, że ma pracę dzięki znajomościom.

Co jest w tym wszystkim najbardziej piekielne? To, że Ania mając 4 razy dłuższe doświadczenie, niezachwianą opinię, wszelkie potrzebne umiejętności (a nawet więcej) w tej pracy, skończyła tam gdzie była: na filii. Za 2 miesiące kończy jej się umowa i zostanie bez pracy. Biblioteka straci cennego pracownika na rzecz dziewuchy, która nie potrafi docenić roboty, jaką dostała w swoje łapy, bo liczy się tylko to, że nic nie robi (dokładnie tak jak ludzie sobie wyobrażają, czym bibliotekarze się zajmują), a hajs leci.

praca

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 23 (233)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…