Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kajucha

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2015 - 19:02
Ostatnio: 13 stycznia 2016 - 13:46
  • Historii na głównej: 0 z 5
  • Punktów za historie: 303
  • Komentarzy: 8
  • Punktów za komentarze: 6
 
zarchiwizowany

#70082

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przygód z pracą miałam co niemiara (jak na osobę w moim wieku, wydaje mi się, że całkiem sporo). Kiedyś już pisałam o piekielnym pracodawcy, który (ponad rok temu) stwierdził, że nie zatrudni mnie, bo zaraz się rozmnożę i pójdę na macierzyński. Nie stało się to, a od tamtego czasu miałam jeszcze kilka przygód, z czego najbardziej piekielną postanowiłam opisać na końcu.

Historia #69601 i komentarze pod nią, zmusiły mnie do swego rodzaju refleksji na temat mojego pokolenia - Y. Co zauważyłam: niesłychaną falę żali na temat tejże generacji. Zaczęłam się zastanawiać: czy faktycznie tak jest jak mówią? Myślę sobie: niemożliwe! Jednak po głębszym zastanowieniu...

Ogłoszenia o tym, że szukam pracy, wisiały już jakiś czas na stronach z podobnymi. Nie zliczę ile maili, listów motywacyjnych, CV podrukowanych i czasu straciłam na szukaniu dorobku (powiem tylko, aby ktoś nie oceniał z góry: nie tylko wysyłałam maile, ale również dzwoniłam, chodziłam, jak sęp wypatrywałam ogłoszeń czy innych bazgrołów typu "wakat"). Pracy przez pół roku znaleźć nie mogłam, aż pewnego dnia...

1. Telefon, rozmowa kwalifikacyjna, stanowisko biurowe. Bla bla. Czyli wszystko to, czego potrzebuję (bo do pracy fizycznej to się w ogóle nie nadaję), no to jadę. Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła w trybie szybszym niż pendolino. "Szef" okazał się być niewiele starszy ode mnie (na oko 23-25 lat), pooglądał CV, popytał o standardowe rzeczy, z na końcu zapytał na jakim stanowisku bym chciała pracować. Ja: ZONK. To rozmowa nie dotyczy konkretnego stanowiska? No, niby dotyczy, ale potrzebujemy jeszcze osoby do pracy w terenie, kontaktu z klientem etc. więc, pani by się świetnie nadawała. Ja tak myślę: No... nie. Nie nadawałabym się i to widać na pierwszy rzut oka na mój wygląd (jestem bardzo drobną osobą, w dodatku niebrzydką), jednak już z doświadczenia wiem, że praca "w terenie" i "kontakt z klientem" mogą się skończyć źle i to właśnie dla mnie, a nie dla klienta. To mówię mu: że jeśli chodzi o prywatne spotkania z "klientem" to nie ma takiej opcji, ponieważ nie ufam ludziom, mogą mnie skrzywdzić etc. Z ulgą przyjmują to, że koleś przyznaje mi rację, jednak lampka już się świeci: w końcu zaproponował mi inne stanowisko! Ryzykowałby moim zdrowiem dla wyłapania paru klientów, albo podtrzymania z nimi kontaktów! W końcu pyta mnie czy umiem korzystać z programu "Mała Syrenka" (nie pamiętam dokładnie nazwy, ale brzmiała podobnie niedorzecznie). Pytam: co to za program, bo nigdy o takim nie słyszałam, a programach komputerowych ciutkę się znam. On niby się krzywi i mówi, że taki do księgowości. No to mi już w ogóle oczy wyszły z orbit. Jednak mimo szoku, mówię: nie, ale szybko się uczę i nie będzie dla mnie problemem opanowanie jakiegokolwiek programu komputerowego po szkoleniu. Rozmowa po jakimś czasie się skończyła, a ja wyszłam.
Nie odezwali się do mnie, a ja przyjęłam to z ulgą, ponieważ nawet nie chciałabym tam pracować. Dlaczego? Ponieważ okazał się być jednym z największych ignorantów jakich poznałam. Chciał wykorzystać moje umiejętności i kwalifikacje do rzeczy kompletnie nie przeznaczonych do tego. Skąd to wiem? Kilka dni później rozmawiałam z kolegą i powiedział mi, że pracował tam. Okazało się, że to nie była wcale rozmowa w sprawie pracy biurowej, tylko koleś serio chciał mnie wysłać samą w teren, żebym namawiała ludzi do podpisywania dziwnych umów i wciskała im prąd za milion złotych. Rozmowę przeciągnął tylko po to, żebym się nie domyśliła i nie wstawiła mu negatywnej opinii. Tydzień później zadzwonił do mnie inny potencjalny pracodawca. Okazało się, że to był jego kumpel "po fachu" tylko tym razem miałam wciskać ludziom telewizję cyfrową za miliony złotych. Brak słów.

2. Pracy na własną rękę w końcu nie znalazłam. Za to dostałam staż w bibliotece. To było najpiękniejsze pół roku z moim doświadczeniu zawodowym. Praca: cudowna, koledzy: niesamowici, szefostwo: ze świecą takich szukać. Skończyło się, pobyło nam trochę smutno, jednak regularnie ich odwiedzam więc mnie nie zapomną :). Moja koleżanka miała więcej... no właśnie. Dostała staż w tym samym czasie co ja, tak więc poznałyśmy się i zaprzyjaźniłyśmy. Obie byłyśmy tak samo pracowite i wytrwałe. Pochwałom nie było końca (ba, nawet mówili, że jesteśmy najlepszymi stażystkami jakie kiedykolwiek mieli, bo wcześniej to same nieroby i obiboki), nawet pomrukiwano tu i tam, że chcieliby nas zatrudnić etc. ale szkoda, że nie mamy odpowiedniego wykształcenia (koleżanka miała magistra z psychologii).
Gdy zbliżał się koniec stażu, ja postanowiłam: zapisuję się na studia i podbiję tę robotę! No i się zapisałam na dzienne. Koleżanka na podyplomówkę. Staż się skończył, jedna z pracownic zrezygnowała, więc zaproponowali koleżance umowę na zastępstwo na filii (ponieważ tamta zastępowała dziewczynę, która była na macierzyńskim), koleżanka przyjęła szczęśliwa. Ja w tym czasie zaczęłam studia, a do biblioteki przyszli nowi stażyści. Tak sobie minęły dwa miesiące, kiedy nagle kolejna pracownica (tym razem z centrali - czyli tam gdzie miałyśmy staż) zaszła w ciążę, przyniosła l4 i już jej nie było.
Więc potrzeba kolejnego pracownika. Już chcieli dzwonić do mnie, ale Ania (nazwijmy tak tą koleżankę ze stażu) przypomniała im, że przecież ja jestem na dziennych i nie mogę wziąć tej pracy. Na wszelki wypadek jednak zadzwoniła i zapytała czy nie rzucę studiów dla umowy na zastępstwo. Potwierdziłam, że nie, że będę się starać o pracę jak już zrobię chociaż ten licencjat.
No to zaczęli szukać pracowników. Obie z Anią miałyśmy nadzieję, że ona dostanie tą pracę (w końcu na centrali jest więcej pracy, a na filii to nudy), więc się zgłosiła jako ochotniczka (przy okazji dostałaby umowę na ponad rok, a nie 4 miesiące - bo tyle właśnie zostało do powrotu tej, którą zastępowała). Spodziewałyśmy się również, że ktoś inny może dostać tą pracę: osoba z większym doświadczeniem, ktoś starszy, bibliotekarz z filii. Ale nie! Ania nie dostała tej pracy. Nie dostał jej również nikt z doświadczeniem większym niż my miałyśmy po stażu. Ani ktoś starszy od nas. Też nie dostał tego stanowiska żaden inny pracownik biblioteki.
Teraz uwaga: umowę tą dostała dziewczyna, która miała staż w bibliotece 2 miesiące. Nie potrafiła wypożyczać książek, robić statystyk, obsługiwać katalogu, uzupełniać inwentarza (co Ania wszystkiego się nauczyła i wszystko to robiła na naszym stażu). W dodatku na dziewczynę tą w czasie tych dwóch miesięcy napłynęło więcej skarg do dyrekcji, niż na kolegę, który pracuje tam od 7 lat. Co jeszcze mogę dodać? Że nie umie alfabetu? Że nie potrafi po numerku znaleźć karty czytelnika? Że jest bezczelna wobec ludzi odwiedzających bibliotekę i nie potrafi ich należycie obsłużyć?

Prawdopodobnie domyśliliście się, jak dostała tę pracę? Otóż to. Po znajomości. Jej narzeczony okazał się być w tej samej organizacji terytorialnej co dyrektor biblioteki. Skąd wiem? Dziewczyna nie omieszkała pochwalić się, że ma pracę dzięki znajomościom.

Co jest w tym wszystkim najbardziej piekielne? To, że Ania mając 4 razy dłuższe doświadczenie, niezachwianą opinię, wszelkie potrzebne umiejętności (a nawet więcej) w tej pracy, skończyła tam gdzie była: na filii. Za 2 miesiące kończy jej się umowa i zostanie bez pracy. Biblioteka straci cennego pracownika na rzecz dziewuchy, która nie potrafi docenić roboty, jaką dostała w swoje łapy, bo liczy się tylko to, że nic nie robi (dokładnie tak jak ludzie sobie wyobrażają, czym bibliotekarze się zajmują), a hajs leci.

praca

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 23 (233)
zarchiwizowany

#65035

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak za mną to chodzi, że przestać nie może.

O ryzyku zawodowym związanym z byciem kierownikiem-idiotą.

Jakiś czas temu byłam bezrobotna. Moje bezrobocie rozciągało się na okres tak długi, że zaczęłam zastanawiać się czy nie wrócić z podkulonym ogonem do wykładania towaru w jednym z popularniejszych supermarketów. Ale nie! Będę wytrwała! Miliony wysłanych życiorysów, dzwonienie do numerów podanych na kawałkach bibuły wywieszonych na witrynach sklepów pt. "zatrudnię do pracy", odwiedziny w PUP... w końcu zaowocowały telefonem i zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.

Myślę sobie: nareszcie! Skoro zapraszają to znaczy, że mam fajne CV i będę mogła udowodnić swoje kompetencje i może w końcu mnie zatrudnią!

Tak więc w umówionym dniu, po odpowiednim śniadanku i kawce (a żeby w brzuchu nie burczało podczas rozmowy), z radością kieruję się do biura gdzie ma się odbyć rozmowa. Wchodzę, patrzę: parę kobietek już sobie siedzi w poczekalni i plotkują. Jedna mniej więcej w moim wieku (ok. 20 lat) i dwie starsze (30 - 40). Przywitałam się, siadłam. Poranna kawa jednak zaczęła dawać mi się we znaki i musiałam skorzystać z toalety. Ale wytrzymam! Młoda weszła, nawet dwie minuty nie minęły - wyszła. Myślę sobie: może głupia, nie wie jak się zszywa kartki albo odpala komputer? Nie ważne. Starsze wyszły po 5 minutach zadowolone. Moja kolej! Idę!

Wchodzę do biura [K]ierownika. Starszy gościu na oko może 50 lat, elegancki, sympatyczna mordeczka. Witam się kulturalnie, przedstawiam, czekam aż pozwoli usiąść. Pęcherz doskwiera coraz bardziej.

Ten ogląda mój życiorys, zadaje pytanie:
[K]: Widzę, że pani dawno nie pracowała. Co się stało, że taka długa przerwa?
Ja ze skruchą tłumaczę się, ze pecha miałam, nikt się nie odzywał, może źle szukałam itp.
[K]: Rozumiem, rozumiem. Czasem po prostu potrzeba od kogoś otrzymać tą szanse na start w porządnej pracy. Ja taki dostałem i pani też takiego potrzebuje.
Ja już cała w skowronkach myślę sobie: ale super! Da mi szansę! Będę mogła zacząć pracować i zacząć życie! Wyprowadzę się od rodziców!

Radosne myśli przerywa mi jednak Kierownik:
[K]: No ale z góry mogę pani powiedzieć, że nie dostanie pani tej pracy.
SZOK. Od razu mnie dyskwalifikuje? Nawet nie upewnił się czy umiem pracować przy komputerze, nie przetestował umiejętności językowych ani nie zweryfikował żadnych innych kwalifikacji!
Pytam: Jak to?
[K]: No nie oszukujmy się. Jest pani młoda, zaraz się pani zakocha, wyjdzie za mąż, zrobi dzieci. A ja nie potrzebuję kogoś kto za chwilę pójdzie na macierzyński.

Odebrało mi mowę i płakać mi się zachciało. Po prostu pożegnałam się i wyszłam. Mogłam postraszyć go sądem (udawać, że wszystko nagrałam, bo telefon miałam w kieszeni marynarki) albo powiedzieć, że jestem bezpłodna, szkoda tylko że to nie jego sprawa jest. Pęcherz niestety naciskał zbyt mocno, a skopana duma leżała i kwiczała.

Ciekawa jestem, czy tamtej dziewczynie, która wchodziła przede mną też tak powiedział. Mam nadzieję, że znalazła się któraś, co go trochę postraszyła za bycie kretynem. Mówiąc takie rzeczy sam się prosi o chociażby wytknięcie złamania prawa.

rozmowa kwalifikacyjna

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (195)
zarchiwizowany

#65044

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wcześniej wspominałam o sytuacjach, kiedy to babcia w szpitalu była i dziadek stał się piekielny. Niestety piekielność to już mu chyba w nawyk weszła.

Babcia już w domu. Jako, że ani ja ani mój brat wiecznie wolnego czasu nie mamy, to postanowiliśmy mamę zza granicy na jakiś czas ściągnąć do pomocy. Ale mama dopiero za dwa dni będzie, więc wolne na żądanie wziąć trzeba było i jakoś sobie radzić. Babcia trochę niepełnosprawna, bo na nogach bidulka jeszcze ustać nie może, więc głównie leży w łóżku albo siedzi na krzesełku jak ją kto przeniesie. Ale umysłowo zdrowa i trzeźwo myśląca.

Pierwszy dzień, wieczór już, babcia i dziadek śpią, więc ja i brat zajęliśmy się swoim. W końcu [M]łody przychodzi do mnie:

[M]: Ja jutro mam pracę, więc rano mnie nie będzie, ale może wstałabyś trochę wcześniej niż o 10 i zajrzała czy z babcią ok? Tak o 8?
[J]: Przecież ona i tak nigdzie nie ucieknie, bo chodzić nie umie...
Ale po chwili się poddałam, bo podobno dziadek na jakąś umówioną wizytę do lekarza ma jechać (na godzinę 9, a od nas do lekarza 20 minut się jedzie), babcia samotna będzie, więc zgodziłam się. Wstanę o 8!

Obudziłam się parę minut po 8, zwlekłam z łóżka i schodzę na dół sprawdzić czy babcia już wstała. Co zobaczyłam to prawie zwaliło mnie z nóg: babcia leży, powykręcana jakby paraliżu jakiego dostała, a nad nią pochyla się dziadek i wciska jej jedzenie do ust, a ta krzyczy na niego, że nie chce, żeby dał jej spokój. Zakasłałam na znak, że jestem. Oboje popatrzyli na mnie, a dziadek od razu w ryk:

[D]: O której kazałem ci wstać?!
[J] (szok): Nie kazałeś mi wstawać. Wczoraj nic nie mówiłeś, że w ogóle mam wstać.
[D]: Ale Młodemu powiedziałem, że ma ci kazać wstać i przyjść o 7! Teraz to do lekarza nie zdążę!

Powiedział Młodemu wczoraj, a Młody zlitował się nade mną i dał mi godzinę więcej. Aż mi się łezka zakręciła.
Wracając do dziadka: Patrzę to na niego, to na zegarek. No jawnie parę minut po 8. Jako, że rozkład autobusów znam to mówię dziadziowi, że za pół godziny ma autobus i jak się teraz zacznie zbierać, to na pewno zdąży. Obrażony na cały świat, próbował jeszcze babci jajko wepchnąć (bo zrobił jej na śniadanie jajko), ona odwróciła głowę i mówi, że nie chce. Szkoda mi się jej zrobiło, to w końcu go wygoniłam, grożąc że lekarz na niego nie będzie czekał jak się spóźni na autobus. Poszedł sobie, a ja siadam koło babci i pytam co się stało, że tacy poobrażani na siebie.

Jak się dowiedziałam: dziadek o godzinie 6 nad ranem wyrwał ją gwałtownie z błogiego snu krzycząc: "Babcia! Budź się już szósta! Śniadanie ci zrobiłem!". Otworzył jajko i zaczął jej wpychać. Nawet się jej nie zapytał czy chce. Jako, że ona nie chciała to dwie godziny jedno jajko jej wciskał, dopóki nie przyszłam. Pokręciłam głową i patrzę na to jajko.

[J]: A co to za dziwne jajo? Jak on to zrobił?
[B]: Podobno na miękko.

Podobno. Bo ani to na miękko nie było, ani na twardo, suche po prostu. Na domiar złego babcia nie lubi gotowanego jajka. Nigdy nie lubiła. Ostatecznie zjadła jogurt naturalny z bułką z masłem, bo sama sobie takie śniadanie zażyczyła.

domeczek

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (53)
zarchiwizowany

#65041

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ja i brat mieszkamy u dziadków. Takie trochę darmozjady z nas, bo do rachunków się nie dokładamy tylko media zostają pod naszymi skrzydłami, bo wolę wszystkie umowy o telefony, internety i telewizje z całego domu mieć na oku i pod stałą kontrolą. Ale nie o tym chciałam. My mamy mieszkanie na górze, dziadki na dole. Każdy dba o swoje, ale jak trzeba to jedni drugim pomogą. A Piekielny to się zrobił dziadek po tym, jak babcia na miesiąc do szpitala trafiła.

Rozumiem, że dziadek swój wiek ma, problemy z chodzeniem itp. Ale żeby posprzątać po sobie nie potrafić? Jak się o tym dowiedziałam, to już było za późno. Okazało się, że babcia wiecznie za dziadkiem chodziła i zamiatała jego burdel, gdy babcia w szpitalu to ich mieszkanie wyglądało jakby tornado kilka razy przeszło tamtędy. No nic, myślę, jak trzeba to trzeba, więc posprzątałam gdy mi się usunął z domu. Od tamtej pory starałam się jako taki porządek utrzymać, ale u siebie też musiałam sprzątać, więc czasem się zapomniało u dziadzia garnka umyć gdy spontanicznie sobie jedzonko przyrządził albo wytrzeć blat, bo okruszki bułki i masło spadło.
W każdym razie pewnego dnia odwiedziła go ciocia (nazwijmy ją) Basieńka, żeby sprawdzić jak sobie bez babci radzimy. Połechtała mile moje ego, gdy pochwaliła, że czysto, dziadek głodny nie chodzi, gazetkę codziennie ma etc. No ale dziadkowi widocznie coś się zapomniało:

[D]: Ty wiesz co Basieńko? Ta Kajucha to nic nie robi w tym domu! Ani jednego garnka nie umyje, ani razu mi podłogi w kuchni nie umyła! Cały dzień tylko przed komputerem siedzi!
Ja w szoku, oczy już zaszklone, że dziadek takie rzeczy opowiada, jeszcze z pretensją, przy cioteczce poczciwej, to moja piekielność mu odpowiedziała:
- Nic nie robię? A kto ci majtki pierze, bo pralki obsługiwać nie umiesz? Nowego mopa sobie zniszczyłam, przez podłogę w kuchni, a żeby wyszorować łazienkę, to wszystko włącznie ze ścianami musiałam zdezynfekować! Może jeszcze tyłek mam ci podcierać, żebyś w końcu zauważył, że coś robię?
I wyszłam. Dziadek obraził się.

domeczek

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (53)
zarchiwizowany

#65043

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mamy kota. Jest dosyć duży i gruby, więc i często głodny. A kto mógłby pomyśleć, że gdy babcia trafi do szpitala, to dziadek postanowi nie kontynuować jej obowiązku karmienia kota? Ani ja ani mój brat tego nie robimy, bo gdyby miał michę i na górze i na dole, to chyba by pękł z obżarstwa. W każdym razie, z góry założyłam, że jak babcia karmiła kota wcześniej, to dziadek zacznie robić to za nią.

Siedzę sobie pewnego niedzielnego wieczoru w domu, zajmuję swoimi sprawami kiedy kot przybiega (bo drzwi z mieszkania na klatkę schodową zawsze otwarte) i patrzy na mnie wypowiadając się z pretensjami. Ja zdziwiona, no ale nic. Pewnie głodny. Schodzę na dół, kot za mną, patrzę - miska pusta. Zaglądam do lodówki: karmy nie ma. W szafkach to samo. Idę do dziadka:

[J]: Gdzie karma dla kota?
[D]: W lodówce.
[J]: Nie ma.
[D]: Mówię ci, że jest w lodówce!

Okej okej. Nie będę się kłócić, chociaż święcie przekonana jestem, że tej karmy tam nie ma. Zaglądam jeszcze raz. Nie ma. Tylko jakaś obrzydliwa mielonka dla psa (psa też mamy, ale na dworze), której żaden kot by nie powąchał. Wracam do dziadka:

[J]: Nie ma. Jest tylko karma dla psa.
[D]: No. To daj mu to.
[J]: Kotu?! Przecież koty nie mogą jeść karmy dla psów!
[D]: Nasz je.

Jako, że niedziela, późna godzina była i sklep zamknięty, nie mogłam iść kupić nowej karmy. Za to dokładnie przeczytałam opis na podejrzanej mielonce. Okazało się, że jest to karma głównie dla psów, ale... również dla kotów! Nic innego nie pozostało mi dać kotu, więc nawet jeśli mu nie smakowało to musiał zjeść. Umiliłam mu tortury nad karmą świeżutką szyneczką. Gdyby dziadek to zobaczył, to chyba by mnie wydziedziczył.
Następnego dnia bardziej niż ochoczo podreptałam do sklepu kupić zapas karmy dla kotów i przeniosłam michy na górę, gdzie zawsze mam kontrolę nad ich zawartością.
Dziadek oczywiście wyciągnął nową michę i łaskawie wrzucił do niej resztki karmy dla psów, ale kot już nawet do niego nie zagląda, a karma schnie.

domeczek

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -18 (50)

1