Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#70084

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia bardzo stara bo około sprzed 18-20 lat, kiedy to byłam 8-10 letnią dziewczynką.

Chorowałam i do tej pory choruję na oczy.

Moja mama jako ostatnią deskę ratunku w ratowaniu mojego wzroku uznała klinikę okulistyczną w Katowicach przy ulicy Ceglanej.

Nienawidziłam tego szpitala od samego początku. Sama podróż była dość wyczerpująca, bo jechało się praktycznie do Katowic pociągiem całą noc i to jeszcze z przesiadkami.

Przed przyjęciem do szpitala czekało się w ogromnie długich kolejkach razem z innymi rodzicami z całej Polski z wyczerpanymi dziećmi w celu załatwienia formalności i wykonania badań przed przyjęciem na oddział. Rodzice spali ze zmęczenia z dziećmi na szpitalnych korytarzach na ławkach, na torbach w kolejce do lekarza, prosząc tylko innych by ich obudzono jak będzie ich kolej... W mojej pamięci naprawdę zapadł tłum zmęczonych ludzi z dziećmi.
Dla rodziców było dodatkową piekielnością to, że nie mieli gwarancji, czy będzie wolne łóżko w danym terminie przyjęcia do szpitala. Musieli liczyć się z tym, że będą musieli zostać na terapię razem z dzieckiem i wydać krocie w przyszpitalnym hotelu.


Sam oddział, na który mnie przyjmowano był dość dziwny.
Rodzice nie mieli na niego jakiegokolwiek wstępu. Wyjątkiem byli rodzice małych dzieci, które miały mieć operację...

Żeby można było się zobaczyć z własnym dzieckiem trzeba było podejść do domofonu przy drzwiach oddziału, zadzwonić, poczekać aż pielęgniarka łaskawie odbierze i zameldować kto, do kogo i po co.
Z drugiej strony drzwi znajdowały się we wnęce korytarza a dzieci nie mogły się nawet zbliżyć do i tak zamkniętych, przeszklonych drzwi oddziału, bo nad nimi była fotokomórka i za każdym razem dzwonił dzwonek w dyżurce pielęgniarek. A pielęgniarki wychylały się z dyżurki i wrzeszczały na dzieci by nie przekraczały czerwonej linii przed drzwiami... Jak w więzieniu.

Ja jak na swój wiek byłam dość wysoką dziewczynką... Wzrostu około 158-160 cm. To wcale nie przeszkadzało pielęgniarkom, żeby mnie zakwaterować w łóżku dziecięcym z podnoszonymi kratami o długości- Uwaga! - 154 cm! Nogi sterczały mi przez kraty jak chciałam się wyprostować...

Rodzice się dziwili zawsze, że spadałam mocno na wadze po każdym dwutygodniowym pobycie w szpitalu i wracałam mocno osłabiona, narzekałam na bóle pleców, bo na jedzenie nie narzekałam, było naprawdę dość dobre jak na szpitalne wyżywienie. Ale niestety często w porze obiadu albo śniadania i obiadu byłam zabierana z oddziału na zabiegi. Nikt nie zostawiał mi talerza z jedzeniem, bym zjadła po powrocie z zabiegu. Musiałam głodować do następnego posiłku...

Pielęgniarki jak pielęgniarki, były miłe i były potworne... Jak wszędzie... A na pewno żadna z nich z żadnym dzieckiem się tam nie patyczkowała i nie pieściła. Nieraz oślepiona laserami po zabiegu jak szłam za wolno przy ścianie, żeby się nie przewrócić o nic i nie wpaść na nic- byłam dosłownie ciągnięta za szmaty przez pielęgniarkę, żeby iść szybciej.

Atmosfera pielęgniarek na oddziale była dość zimna. Dzieci, które płakały bo tęskniły za rodzicami, były pocieszane i uciszane przez inne dzieci, bo jak pielęgniarka by wpadła i zobaczyła, że ktoś płacze, to jeszcze by była bura za to.

Wzroku i tak Gierkowa mi nie wyleczyła. Była tylko poprawa, ale na krótki okres czasu i wyprawa tam nie była warta takiej farsy. Widzę jak widziałam i do tego mam traumę z dzieciństwa, bo mnie nie mogli nawet rodzice odwiedzić, ponieważ by musieli jechać z drugiego końca Polski do mnie a rodziny w Katowicach nie miałam żadnej.

Szpital dziecięcych koszmarów

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (43)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…