Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#70843

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mąż i ja mamy kota Ambrożego, odkąd zamieszkaliśmy razem - czyli już 6 lat. Przygarnięty został jako półroczna kupka nieszczęścia: wielki biało-bury kłak z łysym ogonem.

Kiedy zamieszkałam z moim wówczas przyszłym mężem, postanowiliśmy, że kot jest tym, czego potrzeba nam do szczęścia i scementowania związku. Zgodnie uznaliśmy, że nie wymyślamy jakiego chcemy, tylko oglądamy zdjęcia - w którym się zakochamy, tego bierzemy. Chcieliśmy jedynie, żeby nauczony był kuwety i jeśli się da, to wykastrowany/wysterylizowany, ale to akurat nie było warunkiem koniecznym.

Po kilku dniach trafiliśmy na koty, które podbiły nasze serce: śliczna ruda mamusia, na zdjęciach prezentująca kolorowe, futrzaste fasolki, w tym buro-białą. Kotka była urocza, fasolki też, wedle ogłoszenia "zdjęcia trochę stare, koty do wzięcia już dziś". Napisaliśmy, ustaliliśmy termin, pan koty odda "choćby dzisiaj" i "nie, nie trzeba płacić, najwyżej jakąś czekoladę dla wnuków".

Pojechaliśmy, adres zaprowadził nas do domku jednorodzinnego z ogródkiem, jakimiś komórkami. Pan nas wita - trochę ponury, ale nie w gości tu przyjechaliśmy, tylko po kota. Pierwszy zonk - zamiast do domu, prowadzi nas do komórki w ogródku. No OK, może kociaki tam się kotłują?

Drugi zonk - komórka jest składem wszystkiego, od węgla po ziemniaki. Wszędzie brudno - miał, ziemia, jakieś żelastwo, kurz. Między tym wszystkim - wepchnięta w kąt skrzynka. W skrzynce - biało-bury kłak. Kłak okazał się kotem.

Zdziwieni pytamy, gdzie są te kocięta? Pan mówi, że o, tu został ostatni. "Bo te zdjęcia córka robiła, ale kotów nie mogła trzymać w bloku, to przywiozła tutaj i on tak rozdaje". Mocno już zaniepokojeni chcemy tego kociaka jednak obejrzeć. Ten zaczyna prychać, robi się agresywny, ale nie ucieka. Gospodarz bez pardonu wyciąga kota za wszarz. Okazuje się, że kocię to to nie jest - raczej koci nastolatek. Brudny, ze zbitą w kłak sierścią, zaropiałym okiem, zarośniętymi od brudu uszami, prychający, ale słabo coś się broni. Patrzę - a tu cała łapa jak jeden wielki strup.

Zapytany pan odpowiada, że uciekał z komórki i łapa "przytrzasnęła mu się w drzwiach". Rozglądam się, zwracam teraz uwagę, że drzwi nie mają wycięcia dla zwierzaka (jak to czasem bywa, moi teściowie tak robili), okno wygląda na zamknięte na stałe. To on nie wychodził? "No nie, żeby nie uciekł". Cały czas tu siedzi? "No tak, czasem tylko próbuje wyjść jak przychodzę go karmić, ale to rzadko". Rzadko? "No czasem zapominam".

Nie zostawiłabym tego kota w takich warunkach. Mąż (przyszły), mniej przekonany, ale jednak powędrował po koc i transporter, żeby biedaka zapakować. Właściciel (pff...) odłożył kota do pudełka i rzecze w te słowa: 50 zł. Robię wielkie oczy - przecież miało być bez żadnych pieniędzy? "No ale on go już długo trzyma, parę miesięcy, a to żre jak szalone". Facet postawił ultimatum: płacimy albo kota nie dostajemy. Zapłaciliśmy, kot pojechał z nami.

Przez kilka tygodni w domu było piekło - kot nie znosił ludzi (nie dziwne), zmienił środowisko (i w końcu widział światło chociaż), musiał odwiedzać weterynarza (świerzb, pchły, zraniona łapa i lekkie zakażenie, zaczątki kociego kataru), być kąpany, czesany, przyzwyczaić się do karmy, kuwety itp.
Opłaciło się - Ambroży jest dla nas członkiem rodziny :) A tego faceta, gdybym mogła, przegoniłabym na bosaka po tłuczonym szkle...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 343 (379)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…