Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#71071

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym jak "zostałem" milionerem, młode matki razem z becikowym powinny mieć oblig badania na psychuszce i dlaczego znienawidzi mnie pewnie połowa czytelniczek.

Jak pisałem w swojej pierwszej historii (http://piekielni.pl/70726) mieszkamy razem z lepszą połową (pomny komentarzy pod ostatnią opowieścią wyjaśniam: moja żona jest zjawiskiem pięknym, mądrym, o złotym sercu, a do tego cierpliwym i z dystansem do siebie; dlatego jeszcze mogę pisać na klawiaturze, poruszać się na własnych nogach i nie mam stomii - chociaż pojawiły się takie prawdopodobności po lekturze, polecam użyć wyobraźni) i synem na obrzeżach większego miasta.

Tak się ciężką pracą złożyło, że mamy pieniądze. Wcześniej mieszkałem sam w wynajętym mieszkaniu niedaleko naszej obecnej siedziby, później stwierdziłem, że mi za dobrze i się ożeniłem. Zamieszkaliśmy razem w moim "wynajmie", na świat zawitał dziedzic. Jako, że dwa z czterech punktów wymaganych do bycia mężczyzną odhaczyłem (słyszałem od wtajemniczonych, że poza spłodzeniem syna, zasadzeniu drzewa i zbudowaniem domu trzeba jeszcze komuś rogi dorobić - od razu odpowiadam, mam syna a drzew się nasadziłem mimochodem mając ojca leśnika), zapadła decyzja - budujemy dom.

Kto budował, ten wie że wraz z elewacją rośnie postęp zapleśnienia i przerzedzenia w górnych partiach krzewostanu męskiej głowy, ale o tym innym razem. Budowa zbiegła się z wieścią gminną, że ktoś trafił w totka w naszej okolicy. Implikacje tego zbiegu okoliczności, to materiał na kilka wpisów, ale tutaj przytaczam tą najbardziej płodną w skutkach.

W tamtym czasie pracowałem jako główny człowiek od IT w dosyć małym ale piniondzonośnym przedsiębiorstwie z okolicy, nastawionym na produkcję mocno polegającej na skomputeryzowaniu i kontaktami z firmami informatycznej branży. Dużo służbowych wyjazdów, itd. Z właścicielem [WCD] zakolegowaliśmy się lata wcześniej na masowym zlocie „absolwentów" (pozdrawiam pewien polmos) z podstawówki różnych roczników. Beczka gorzały, start jego firmy, cysterna gorzały, rozwój i sukces jego firmy, tankowiec gorzały (wszystko w normie mojego treningowego reżymu), "szukam człowieka z twoim fachem", witamy w drużynie. Pracować dla kumpla i w zaoferowanych warunkach - bajka.

Budowa domu była w połowie, sensacja odnośnie naszego "bogactwa" jakoś dziwnie nie milknęła. Jako, że miałem dość rozbijania się nastoletnim kombiakiem, warunki pozwoliły, a zarówno mnie jak i małżonkę już krew zalewała od wcześniej wspomnianych implikacji, to wbrew zdrowemu rozsądkowi, w naszej wrodzonej i wzmocnionej wspólnym pożyciem przekorze, postanowiliśmy dołożyć do ognia i kupiliśmy nowego SUVa. No i gunwo wpadło w wentylator.

Wspomniany już WCD (który w tamtym okresie zdawało się rozumiał, że ten nasz majątek nie totolotkiem, a krwawicą stoi), zaczął snuć przede mną wizje potencjalnej współpracy, tj. chciałby rozszerzyć profil i zasięg działalności, wziąć mnie na wspólnika etc., ale to wiązałoby się z wyłożeniem kasy przeze mnie na doinwestowanie. Kwota, którą przedstawił wywaliła moje gały tak, że Marty Feldman pomyliłby mnie ze swoim odbiciem w lustrze. Odmowa, sprawa teoretycznie zamieniona w żart, pozorny koniec tematu.

Budowa skończona, przyszedł czas na parapetówę. Na etapie projektu chałupy, jako, że motyle w brzuchu zdechły, a ich miejsce zajęły nietoperze poczułem, że potrzebuję swojej jaskini batmana. Padło na średniej wielkości pomieszczenie nad garażem. Wygłuszone ściany, duże okno, biurko, zamykana szafka na papiery, telewizornia, nagłośnienie, konsola, kanapa narożnikowa, stolik i to co najważniejsze w takich przybytku - lodówka na trunki i kibel za ścianą. Całość utrzymana w stylu "no-syf", czyli żadnych obrazków, kwiatków, figurek, świeczków, kwiatków, oczojebków, chodników, kwiatków i innego ch......a, którym stoi reszta domu, jako że niepodzielne rządy sprawuje tam baba. Taki przybytek stworzony do męskiego upodlenia w razie potrzeby + biuro w jednym. Nie było to czymś niezwykłym w moim przekonaniu, być może jednak poziom wykonania, umiejscowienie itd. tak podziałały na WCD na rzeczonej wyżej imprezie, że od następnego dnia roboczego skończyły się moje dobre czasy w firmie.

Wszystkie wyjazdy służbowe były rozliczane w moim przypadku post factum, tj. do tamtej pory płaciłem z własnej kieszeni, potem następował zwrot na podstawie faktur. Nigdy nie nadużywałem "gościnności" mojego pracodawcy, dlatego spałem w razie potrzeby w hotelach albo motelach o określonym standardzie - szanuję siebie, ale bez wygłupów i luksusów. Jedzenie głównie woziłem własne albo płaciłem za nie sam, w związku z nadmienionym w poprzedniej historii hobby tj. siłownia. Paliwo - tutaj również nie było żadnych nieporozumień, nie bawiłem się w marynarza i moje wyjazdy, chociaż długie, były stricte związane z moimi obowiązkami; trasa zawsze wcześniej rozplanowana co do godziny. Fakt, zmieniłem samochód na o wiele bardziej ropożerny ale WCD sam mnie do tego namawiał, bo "walanie się tą sp.....liną po kontrahentach to trochę nie wypada". Do tego dochodzi wygląd - pełne umundurowanie, pod krawatem. Poziom moich zarobków nie pozwalał na sugestię, żeby mi w garderobie partycypować. Co się zmieniło?

Nastąpiła weryfikacja, której nie powstydziłby się niejeden ubek czy inny milicjant. Wydzwanianie do większości moich noclegowni o to kiedy się zameldowałem, kiedy wymeldowałem, dlaczego ten pokój a nie inny i czy nie oferowali mi tańszego, czy nie byłem pod wpływem/przynosiłem/zamawiałem alkohol, czy nie wyjeżdżałem pijany, czy nie sprowadzałem sobie panienek, czy paliłem na terenie obiektu, czy aby moja wyżerka nie była wliczona w cenę pokoju i nie próbowałem mataczyć w tym względzie, etc.; wydzwanianie do klientów z podobnymi insynuacjami o moim pijaństwie, czy aby nie pozwalałem sobie robić na boku, tj. składać różnych dziwnych propozycji na szkodę przedsiębiorstwa...

Dowiedziałem się o tych cyrkach głównie z telefonów spod znaku: "o co k.... chodzi?" od życzliwych mi ludzi, czyli zdecydowanej większości przytoczonych wyżej. Ku niezadowoleniu osób odpowiedzialnych kwalifikowałem się do służby w odnowionej formacji, jednakże sam z siebie powiedziałem: dosyć i pomachałem na pożegnanie angażującym tylko jeden palec z całej pięści międzynarodowym znakiem pokoju. Zabrałem jednocześnie ze sobą kilka nieklepniętych projektów mojego autorstwa, z racji konstrukcji umowy o pracę objętych wysokim (C), a które udrożniłyby znacząco przypływ gotówki w fabryce.

Minęło kilka miesięcy, w międzyczasie znalazłem nowe ale podobne z charakteru zajęcie pod dachem, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od macierzy, w nieco innej branży. Nagle przyszła towarzyska odwilż, WCD się odezwał, "a głupio wyszło, wisz rozumisz..." Dobrze, powtórna socjalizacja, ale tym razem ostrożnie. Jakiś szybki wypad do baru, później jakiś wspólny grill... Normalna sprawa, biznes to biznes, prywata to prywata, niby nie ma co się boczyć. Zdarzyło się, że trasa mojej nowej delegacji biegła w powrotnej części przez miasto, gdzie u teściów stacjonowała małżonka WCD, nazwę ją KOCHANIE, wraz z nowym nabytkiem w familii marki niemowlak. Prosta sprawa: "- Zgarniesz? - Spoko - Karty nie wzięła, tam w razie czego zapłacisz, uregulejmy się? - (...hmm) Spoko." Zgarnąłem. Po drodze robimy objazd przez kolejne miasto, szybka akcja z zostawieniem papierów u klienta i chęć powrotu na trasę. Do miasta docelowego jakieś 200 km. Odzywa się balast: "KOCHANIE jeść!" No to jedziemy coś zjeść.

Knajpa aspirująca do miana restauracji, w której stołuję się często; warunki 4-, jedzenie 4+, obsługa 5+ i większość znajomych twarzy w tejże, obłożenie dosyć sporego lokalu na jakieś 60%, czas oczekiwania na żarcie jakieś 20-30 minut. No to gadamy. Jedyny bezpośredni świadek na widok młodych i wyeksponowanych aż do przesady cycków mamusi wyduka tylko: papu, dlatego rozmowa swobodnie została wysterowana w temat mojego "KOCHANIE... ZOSTAWIENIA!!" firmy i jak to dobrze byłoby, gdybym chociaż rozważył "KOCHANIE..." współpracę odnośnie moich pomysłów, których "POZBAWIŁEM" tą przewspaniałą oazę pracowniczego dobrobytu. Ton i ekspresja wypowiedzi sugerowała dodatkowo, że w paszczu a w piczu za tyle i tyle.

Dosadnie i stanowczo podziękowałem za ofertę. Niby zgoda i cisza. Talerze wylądowały na stole, jesteśmy w połowie jedzenia i zaczął się cyrk. Wyzwolona mamuśka z mordem w oczach stwierdziła, że jej bachor wymaga natychmiastowego przewinięcia. I zaczęła go na chama rozbrajać na fotelu koło siebie. Nie zdążyłem nawet zareagować, bo pojawił się "kierownik sali", lubiany przeze mnie archetyp "wiecznego sierżanta", który w żołnierskim pozdrowieniu kazał niewiaście opuścić lokal wraz z całym majdanem, bo "k...a nikt nie będzie na jego zmianie gó..a wąchał.". Chociaż wiem, że do mnie nie mówił, moja zakazana łysa morda porośnięta szczeciną do grdyki, mimo złagodzenia (albo wzmocnienia) ogólnego wrażenia koszulą i krawatem, nie pozwoliła mi zareagować inaczej jak wziąć i niemalże wywlec za kudły, chociaż bez słowa, moje zaczynające pyskować KOCHANIE niczym dres swoją spizganą dziunię z remizy.

Ku mojemu zdziwieniu, odezwały się z sali głosy protestu podobnych wiekiem (chyba) mamusiek do wytargiwanej wózkowej. Olałem to, zrobiłem swoje. Perspektywa jazdy X kilometrów w obes**nej pielusze nie wydała mi się zbyt komfortowa dla dzieciaka, dlatego KOCHANIE zaproponowałem, niech go przewinie w samochodzie. Uśmiechnęła się zastanawiająco szeroko i zgodziła na propozycję. Przezornie przed magicznym *klik* na pilocie zawróciłem ją od tylnych drzwi pasażera do bagażnika.

- KOCHANIE co??? Ja mam tutaj dziecko przewijać?!
- Tak. Jest ciepło [ponad 25C, słonecznie i bezwietrznie], poza tym nie przewożę tam niczego innego niż torby z ubraniami, także jest czysto.
- Nie będę dziecka przewijać w bagażniku!
- Na mojej skórze w środku też nie. Wybieraj.
- TY SKU*******, CH*** jeden, tobie ten totolotek całkiem we łbie pop********!!! MASZ NATYCHMIAST MI DRZWI OTWORZYĆ!
- Aha. Idę dokończyć obiad, jak wrócę dziecko ma być przewinięte, nie obchodzi mnie gdzie, ale już na pewno nie w moim aucie.

Zamknąłem pojazd, wszedłem do knajpy, dokończyłem. Zapłaciłem za siebie, niemało. Ale odmówiłem zapłaty za KOCHANIE i zaznaczyłem obsłudze, że bez względu na to, co się będzie za chwilę wyprawiać, dla mnie to jest obca osoba. Podałem jej dane adresowe i numer do WCD. Wychodzę i co widzę? Ponownie uśmiechniętą kobitę z zadowolonym bobasem w nosidełku. I umazane g****m auto. Karoserię, szyby, z przodu z tyłu, na ile tego małego PKB starczyło.

- Dziecko przewinięte! :D
- Za to twój rachunek nieopłacony. I nie ruszysz się stąd, dopóki go nie uregulujesz. Żegnam Ciebie czule.
- CO?? TY....

Konkluzja - zostawiłem tą podróbkę człowieka i jej pomiot w opiekuńczych ramionach obsługi. Wydałem sporo gotówki na myjni. Więcej wydał WCD za rachunek i na sprowadzenie swojej ukochanej z ponad 200 km do domu. Obecnie firma WCD już nie istnieje, posypała się jakieś dwa i pół roku później od opisanych tutaj wydarzeń i została przejęta za grosze przez korpo. Właściciele wyemigrowali w bliżej nieznanym kierunku.

Dlaczego WCD? A bo Wonsz Ci w De, dawny kolego. Tobie Też KOCHANIE... :)

gastronomia dzieci pracodawcy matki milionerzy

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (460)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…