Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#71552

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Depresja to choroba podstępna i podła. Powoli, acz nieubłaganie zmienia postrzeganie świata i odbiera wszystko, co dawniej przynosiło radość. A co najgorsze: wielu lekarzy nadal nie wierzy, że depresja to prawdziwa choroba...

Od trzech lat leczę się na depresję u doskonałego psychiatry. Zanim jednak do niego trafiłam, miałam okazję poznać ludzką mentalność, utożsamiającą depresję z humorami rozkapryszonego dziecka. Ta historia to podsumowanie moich starć z ludźmi, którzy powinni byli, w założeniu, próbować mi pomóc. Ostrzegam: będzie długo.

1. Lekarz rodzinny

Zaczęło się od długotrwałej bezsenności, zaburzeń koncentracji oraz niepohamowanych wybuchów płaczu spowodowanych drobnostkami, jak rozlana herbata czy to, że kot nie chce usiedzieć na kolanach. Świadoma historii chorób tarczycy w rodzinie oraz tego, że moje problemy mogą być efektem niedoczynności tarczycy, wzięłam jeden dzień wolny w pracy i wybrałam się do lekarza rodzinnego w celu zdobycia skierowania do endokrynologa.
Opisałam objawy, wspomniałam o tarczycy, spojrzałam z nadzieją na tęgawego pana doktora. Ten pogłaskał się po brodzie, postukał palcami o biurko, chrząknął, mruknął i zadowolony rzecze tak:
- Ależ pani Russandol, co też mi tu pani o tarczycy! Pani ma na pewno depresję, wszyscy młodzi teraz z depresjami chodzą. Ja pani witaminę D przepiszę, ale wie pani, to się trzeba CIESZYĆ ŻYCIEM!
Skierowania pan doktor nie wypisał.

2. Internista - prywatnie

Zadziwiające, ale witamina D oraz szczera rada od serca pana doktora nie pomogły. Do wcześniejszych objawów dołączyło nocne kołatanie serca, niezidentyfikowane bóle głowy. Mama, poinformowana telefonicznie o problemie, doradziła prywatną wizytę lekarską argumentując to tym, że jak zapłacę, to potraktują mnie poważniej. Poszłam więc za jej radą i zapisałam się do młodej, sympatycznej (wg opinii na pewnym portalu internetowym) pani doktor.
Odczekałam swoje, stojąc w poczekalni zapełnionej plotkującymi babciami - jak się okazało później, pani doktor przyjmowała pacjentów prywatnych oraz tych na NFZ bez ustalonego porządku, więc mimo wyznaczonej godziny wizyty miałam wejść "gdy przyjdzie moja kolej". Zapisana na 13:30 - weszłam po 17, dzierżąc w dłoni potwierdzenie wniesienia opłaty za konsultację.
Pani doktor spojrzała na mnie i zapytała szorstko:
- Na ile zwolnienie?
- Ależ nie, pani doktor - pospieszyłam wyjaśniać. Opisałam objawy, na co pani doktor, zniecierpliwiona jakby, rzekła:
- Pani Russandol, wszyscy mają gorsze dni, jakbym ja miała badać tarczycę zawsze jak mi się płakać chce, to bym od endokrynologa nie wychodziła! Zwolnienie chce?
Nie chciała.

3. Internista - podejście 2, na NFZ

Z okazji wypadających niedługo później odwiedzin w rodzinnym mieście, udało mi się dostać do pani doktor 2, lekarki, która swego czasu dzięki szybkiej interwencji przyczyniła się do rozpoznania u mojej mamy choroby Hashimoto. U pani doktor 2 nie doświadczyłam piekielności - bez zbędnego marudzenia, przemiła kobieta skierowała mnie do endokrynologa, na badania hormonalne i na obecność przeciwciał w celu wykluczenia Hashimoto. Ogółem - na plus.

4. Psychiatra na NFZ

Wizyta u endokrynologa (prywatnie, a jakże) i badania wykluczyły problemy z tarczycą. Wróciłam więc do punktu wyjścia... i zaczęłam rozważać tę mityczną depresję, co to zdiagnozował u mnie pan doktor rodzinny. Jednocześnie narastało we mnie przekonanie, że swoje problemy zwyczajnie zmyślam, nic mi nie jest, robię z igły widły i zapewne chcę zwrócić na siebie uwagę, jaka to jestem biedna i smutna, pogłaskajcie mnie po główce. Zainteresowałam się jednak, pokręciłam się i udało mi się zapisać na konsultację psychiatryczną w ramach NFZ. Był maj 2011.
Wizyta, którą z pewnym trudem umówiłam, była... na styczeń. 2013.
Tu piekielność wykazuje system opieki zdrowotnej w Polsce. Według plotek, pierwszeństwo w konsultacjach psychiatrycznych na Fundusz mają alkoholicy podejmujący przymusowe leczenie, narkomani oraz, w tym przypadku zasadnie, pacjenci po próbach samobójczych. Dla reszty pozostaje bardzo mała pula wizyt do rozdysponowania.

5. Zakończenie

Na parę miesięcy zaprzestałam prób wykrycia przyczyny mojego wciąż pogarszającego się stanu. Funkcjonowałam jak robot, praca-dom-praca. Zaniedbałam się - wygląd przestał mieć dla mnie znaczenie, chodziłam w porozciąganych, starych ubraniach (w mojej pracy mogę wyglądać, jak mam ochotę, więc nikt nie zwracał na to uwagi), roztyłam się też straszliwie, ponieważ zajadałam smutki czekoladą. Tak właściwie przez okres mniej więcej czterech miesięcy, do października, żywiłam się jedynie słodyczami i preparatem witaminowym, wciśniętym mi przez nadopiekuńczą babcię. Przestałam spotykać się ze znajomymi, porzuciłam wcześniejsze zainteresowania i hobby. W pracy przeżywałam kryzys za kryzysem, wielokrotnie uciekałam do łazienki, aby nikt nie widział, jak płaczę po kłótni z współpracownikiem. Jeśli spałam dwie godziny na dobę, był to sukces.
A przy tym wszystkim, wierzyłam święcie, że mój stan jest moją winą, że mi się należy, że jestem idiotką, która nie potrafi sobie poradzić z najdrobniejszymi zadaniami. Że jestem bezwartościowa, bo nie umiem "cieszyć się życiem".

Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło. Doszło do tego, że zaczęłam rozważać samobójstwo - wydawało się ono lepszym wyjściem, niż "bycie mną". Pewnego dnia na początku października ruszyłam z nożem w ręku do łazienki. Nie dotarłam do celu - potknęłam się o kota, przewróciłam się, nóż poleciał pod szafę, a ja usiadłam na podłodze i zaczęłam beczeć. Znalazła mnie przyjaciółka/współlokatorka jakiś czas później. To dzięki niej poszłam w końcu prywatnie do psychiatry, od czego zaczęła się moja ścieżka ku normalności.

Na koniec - bonus. Jaka była reakcja znajomych z pracy, gdy z powodu choroby dostałam "przymusowe" zwolnienie lekarskie na sześć miesięcy?
- Ej, też bym tak chciała, pół roku wakacji sobie zrobiła i jeszcze jej za to płacą!

słuzba_zdrowia

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (323)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…