Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#72585

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O poszukiwaniu pracy... Ku przestrodze... Aby nie ufać bezgranicznie ogłoszeniom w gazetach...

Było to w 2000 roku. Mój obecny mąż, wtedy narzeczony, sprowadził się do mnie, do dużego miasta, z drugiego końca Polski, praktycznie z dnia na dzień. A że nie grzeszy wykształceniem (ma wąską specjalizację, niezbyt odpowiadającą miejskim oczekiwaniom), zaczęliśmy szukać pracy w gazetach.

Najpierw pojechaliśmy „grubo, po kasie”: praca na platformach wiertniczych. Dobrze płatne, ale daleko od domu. Po jakimś czasie przyszła przesyłka za pobraniem: 54 złote (w ogłoszeniu o pobraniu nic nie było). Nie odebraliśmy tego listu.

Kolejne ogłoszenie, już „siedliśmy na tyłku”: składanie długopisów. Mogę pomóc, pracuję w domu, nie ma problemu. Kiedyś ciocia zajmowała się chałupnictwem i była zadowolona. Już liczymy podwójną kasę. Jak przysłali ofertę, to się okazało, że płacą... 6 groszy od złożonego długopisu! Perspektywa „złotych gór” oddaliła się na Antypody.

No dobra, zachęciła nas oferta adresowania kopert. Szybko i ładnie piszemy, to się nadamy. Zaznaczam, że był to rok 2000, komórka była luksusem, rozmowa z niej po 3 zł za minutę. Okazało się, że płacą 20 groszy za przekonanie klienta z książki telefonicznej na jakąś ofertę i wysłanie jej na jego adres. Czyli jakieś 2 zł dziennie, jak dobrze pójdzie...

No i wisienka, po której mój ukochany przestał szukać ofert w gazecie.
Zaprosili po telefonie na spotkanie. Po jakichś ogólnych opowiastkach kazali się stawić następnego dnia punkt ósma w siedzibie, w garniturze pod krawatką. Pożyczyliśmy stosowny ubiór od brata i taty, no i w drogę.

Jak wspomniałam, komórka była luksusem...
Wieczorem mój ukochany pojawił się w domu (pominę moje gigantyczne nerwy; nie znał miasta, znał adres, gdzie mieszka, w miarę wiedział, jak dojechać, miał też kasę na taxi i bilety tramwajowe). To, co opowiedział, było jak z groteski.

Wywieźli jego i jakiegoś kolesia 40 km od miasta (czyli ogólnie mówiąc na zadupie), kazali nauczyć się po drodze jakiegoś kretyńskiego wierszyka i „szkolić” się w charakterze akwizytora sprzedającego jakieś atlasy i zegarki. Osoba „szkoląca” była „głównym sprzedawaczem” (podejrzewamy, że do niego szła prowizja), natomiast mój ukochany, jako że był postury dość mięsistej, w chwilach grozy był nazywany „ochroniarzem”.

Po zakończonym sześciogodzinnym „szkoleniu” w samochodzie wypełniali ankietę. Kolega niedoli mojego ukochanego w jednym z pytań podał, że nie chce tak pracować, więc pan "szkolący"... kazał mu wysiąść z samochodu, zostawiając te 40 km od dużego miasta, praktycznie w szczerym polu. Mój ukochany wykazał się szczątkami trzeźwego myślenia i napisał, że podoba mu się taka praca. Szczęśliwie został dowieziony do "bazy", które znał i w całości dotarł do domu, z przyrzeczeniem, że rano stawi się w pełnym rynsztunku do "pracy".
[…]

Po miesiącu mój ukochany podjął pracę załatwioną przez przyszłą teściową, a po trzech miesiącach założył własną firmę i pracuje do dziś w swoim wąsko wyspecjalizowanym zawodzie. A ogłoszenia gazetowe omijamy szerokim łukiem. Innym też to radzimy. Swoją drogą, nie słyszałam o osobie, która podjęła pracę z ogłoszenia i była zadowolona.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (216)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…