Profil użytkownika
monanela
Zamieszcza historie od: | 21 kwietnia 2016 - 18:49 |
Ostatnio: | 17 sierpnia 2022 - 21:42 |
- Historii na głównej: 1 z 2
- Punktów za historie: 231
- Komentarzy: 3
- Punktów za komentarze: 17
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dawno nie pisałam, ale dziś aż mną zatrzęsło. Siedzę w ogródku, nagle słyszę siarczysty i wulgarny głos: ZOSTAW JĄ SKUR.....!!!!!!!! Nieśmiało wychylam się zza krzaczka, a tam... madka z bombelkiem w spacerówce i drugim, na oko 10-letnim obok. Darła się na starszego. Ładne świadectwo sobie wystawiła, bo trochę ludzi ją słyszało.
Kurtyna.
Kurtyna.
Ocena:
4
(72)
O poszukiwaniu pracy... Ku przestrodze... Aby nie ufać bezgranicznie ogłoszeniom w gazetach...
Było to w 2000 roku. Mój obecny mąż, wtedy narzeczony, sprowadził się do mnie, do dużego miasta, z drugiego końca Polski, praktycznie z dnia na dzień. A że nie grzeszy wykształceniem (ma wąską specjalizację, niezbyt odpowiadającą miejskim oczekiwaniom), zaczęliśmy szukać pracy w gazetach.
Najpierw pojechaliśmy „grubo, po kasie”: praca na platformach wiertniczych. Dobrze płatne, ale daleko od domu. Po jakimś czasie przyszła przesyłka za pobraniem: 54 złote (w ogłoszeniu o pobraniu nic nie było). Nie odebraliśmy tego listu.
Kolejne ogłoszenie, już „siedliśmy na tyłku”: składanie długopisów. Mogę pomóc, pracuję w domu, nie ma problemu. Kiedyś ciocia zajmowała się chałupnictwem i była zadowolona. Już liczymy podwójną kasę. Jak przysłali ofertę, to się okazało, że płacą... 6 groszy od złożonego długopisu! Perspektywa „złotych gór” oddaliła się na Antypody.
No dobra, zachęciła nas oferta adresowania kopert. Szybko i ładnie piszemy, to się nadamy. Zaznaczam, że był to rok 2000, komórka była luksusem, rozmowa z niej po 3 zł za minutę. Okazało się, że płacą 20 groszy za przekonanie klienta z książki telefonicznej na jakąś ofertę i wysłanie jej na jego adres. Czyli jakieś 2 zł dziennie, jak dobrze pójdzie...
No i wisienka, po której mój ukochany przestał szukać ofert w gazecie.
Zaprosili po telefonie na spotkanie. Po jakichś ogólnych opowiastkach kazali się stawić następnego dnia punkt ósma w siedzibie, w garniturze pod krawatką. Pożyczyliśmy stosowny ubiór od brata i taty, no i w drogę.
Jak wspomniałam, komórka była luksusem...
Wieczorem mój ukochany pojawił się w domu (pominę moje gigantyczne nerwy; nie znał miasta, znał adres, gdzie mieszka, w miarę wiedział, jak dojechać, miał też kasę na taxi i bilety tramwajowe). To, co opowiedział, było jak z groteski.
Wywieźli jego i jakiegoś kolesia 40 km od miasta (czyli ogólnie mówiąc na zadupie), kazali nauczyć się po drodze jakiegoś kretyńskiego wierszyka i „szkolić” się w charakterze akwizytora sprzedającego jakieś atlasy i zegarki. Osoba „szkoląca” była „głównym sprzedawaczem” (podejrzewamy, że do niego szła prowizja), natomiast mój ukochany, jako że był postury dość mięsistej, w chwilach grozy był nazywany „ochroniarzem”.
Po zakończonym sześciogodzinnym „szkoleniu” w samochodzie wypełniali ankietę. Kolega niedoli mojego ukochanego w jednym z pytań podał, że nie chce tak pracować, więc pan "szkolący"... kazał mu wysiąść z samochodu, zostawiając te 40 km od dużego miasta, praktycznie w szczerym polu. Mój ukochany wykazał się szczątkami trzeźwego myślenia i napisał, że podoba mu się taka praca. Szczęśliwie został dowieziony do "bazy", które znał i w całości dotarł do domu, z przyrzeczeniem, że rano stawi się w pełnym rynsztunku do "pracy".
[…]
Po miesiącu mój ukochany podjął pracę załatwioną przez przyszłą teściową, a po trzech miesiącach założył własną firmę i pracuje do dziś w swoim wąsko wyspecjalizowanym zawodzie. A ogłoszenia gazetowe omijamy szerokim łukiem. Innym też to radzimy. Swoją drogą, nie słyszałam o osobie, która podjęła pracę z ogłoszenia i była zadowolona.
Było to w 2000 roku. Mój obecny mąż, wtedy narzeczony, sprowadził się do mnie, do dużego miasta, z drugiego końca Polski, praktycznie z dnia na dzień. A że nie grzeszy wykształceniem (ma wąską specjalizację, niezbyt odpowiadającą miejskim oczekiwaniom), zaczęliśmy szukać pracy w gazetach.
Najpierw pojechaliśmy „grubo, po kasie”: praca na platformach wiertniczych. Dobrze płatne, ale daleko od domu. Po jakimś czasie przyszła przesyłka za pobraniem: 54 złote (w ogłoszeniu o pobraniu nic nie było). Nie odebraliśmy tego listu.
Kolejne ogłoszenie, już „siedliśmy na tyłku”: składanie długopisów. Mogę pomóc, pracuję w domu, nie ma problemu. Kiedyś ciocia zajmowała się chałupnictwem i była zadowolona. Już liczymy podwójną kasę. Jak przysłali ofertę, to się okazało, że płacą... 6 groszy od złożonego długopisu! Perspektywa „złotych gór” oddaliła się na Antypody.
No dobra, zachęciła nas oferta adresowania kopert. Szybko i ładnie piszemy, to się nadamy. Zaznaczam, że był to rok 2000, komórka była luksusem, rozmowa z niej po 3 zł za minutę. Okazało się, że płacą 20 groszy za przekonanie klienta z książki telefonicznej na jakąś ofertę i wysłanie jej na jego adres. Czyli jakieś 2 zł dziennie, jak dobrze pójdzie...
No i wisienka, po której mój ukochany przestał szukać ofert w gazecie.
Zaprosili po telefonie na spotkanie. Po jakichś ogólnych opowiastkach kazali się stawić następnego dnia punkt ósma w siedzibie, w garniturze pod krawatką. Pożyczyliśmy stosowny ubiór od brata i taty, no i w drogę.
Jak wspomniałam, komórka była luksusem...
Wieczorem mój ukochany pojawił się w domu (pominę moje gigantyczne nerwy; nie znał miasta, znał adres, gdzie mieszka, w miarę wiedział, jak dojechać, miał też kasę na taxi i bilety tramwajowe). To, co opowiedział, było jak z groteski.
Wywieźli jego i jakiegoś kolesia 40 km od miasta (czyli ogólnie mówiąc na zadupie), kazali nauczyć się po drodze jakiegoś kretyńskiego wierszyka i „szkolić” się w charakterze akwizytora sprzedającego jakieś atlasy i zegarki. Osoba „szkoląca” była „głównym sprzedawaczem” (podejrzewamy, że do niego szła prowizja), natomiast mój ukochany, jako że był postury dość mięsistej, w chwilach grozy był nazywany „ochroniarzem”.
Po zakończonym sześciogodzinnym „szkoleniu” w samochodzie wypełniali ankietę. Kolega niedoli mojego ukochanego w jednym z pytań podał, że nie chce tak pracować, więc pan "szkolący"... kazał mu wysiąść z samochodu, zostawiając te 40 km od dużego miasta, praktycznie w szczerym polu. Mój ukochany wykazał się szczątkami trzeźwego myślenia i napisał, że podoba mu się taka praca. Szczęśliwie został dowieziony do "bazy", które znał i w całości dotarł do domu, z przyrzeczeniem, że rano stawi się w pełnym rynsztunku do "pracy".
[…]
Po miesiącu mój ukochany podjął pracę załatwioną przez przyszłą teściową, a po trzech miesiącach założył własną firmę i pracuje do dziś w swoim wąsko wyspecjalizowanym zawodzie. A ogłoszenia gazetowe omijamy szerokim łukiem. Innym też to radzimy. Swoją drogą, nie słyszałam o osobie, która podjęła pracę z ogłoszenia i była zadowolona.
Ocena:
170
(216)
1
« poprzednia 1 następna »