Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#73088

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O mojej pierwszej w życiu pracy.

Kilka lat temu między maturą a studiami postanowiłam dorobić sobie w barze z koktajlami i świeżo wyciskanymi sokami. Przez te kilka tygodni piekielnych smaczków nie brakowało.

1. Stosunki z menadżerką.

Moja menadżerka [K] była kilka lat starsza ode mnie. Nasze pierwsze spotkanie (nie licząc rozmowy o pracę) miało miejsce mojego drugiego dnia pracy, kiedy obie pracowałyśmy na stoisku. Zostałam wysłana do obierania owoców i warzyw, siedziałam na zapleczu, więc siłą rzeczy nie widziałam co dzieje się na stoisku. Po jakimś czasie K przyszła do mnie z pretensjami, że ona i druga dziewczyna mają ruch, a ja obieram tylko warzywka, zamiast np. myć maszyny. No cóż, sama mnie tam wysłała, a ja przez ściany nie widzę.

2. Grafik i godziny pracy.

W moim mieście znajdują się 3 stoiska w różnych galeriach handlowych. Przy podejmowaniu pracy zaznaczyłam, że w 2 z nich bez problemu mogę pracować, trzecia niestety odpada ze względu na bardzo utrudniony dojazd z mojego mieszkania. Jakieś 80% mojej pracy odbywało się właśnie w tej 3 galerii mimo tego, że było co najmniej kilka dziewczyn, które mieszkały jakieś 5 min od niej spacerkiem. Na moje protesty usłyszałam "teraz za późno na zmianę".

Praca sama w sobie była dość ciężka. Trzeba było przenosić 10-15 kg skrzynie z owocami, cały dzień na nogach, praca w szybkim tempie itd. Grafik ustalała K i nie było dla niej problemem wsadzenie mi 4 zmian po 12 godzin pod rząd, do tego 3 kolejne po 6-8 godzin, z pytaniami, czy na tych krótszych mogę zostać dłużej. Nie, nie mogę, po 4 "dwunastkach" ryłam już nosem o ziemię. Potem usłyszałam oczywiście pretensje, że ja tylko wymagam, nie dając nic od siebie.

Koleżanka z pracy z kolei miała taką sytuację, że kiedy któregoś dnia kończyła przed południem, podeszła do niej K, czy może zostać dłużej. Zgodnie z prawdą odpowiedziała, że nie ma takiej opcji, ma dość ważne spotkanie rodzinne, na którym musi się pojawić. Na to K stwierdziła "No to wystarczy, że zjesz tam obiad i tu przyjedziesz. Do 17 się wyrobisz żeby wrócić?". Koleżanka pomysł wyśmiała, co oczywiście spotkało się z pretensjami.

3. Stosunki z szefem.

Nad menadżerką znajdował się właściciel całej sieci. Typ dość nieprzyjemny, nie było chyba nikogo, kto nie miał z nim starcia. Do mojego doszło, kiedy po 5 godzinach pracy usiadłam na chwilę, bo czekałam, aż koleżanka skończy układać skrzynki na magazynie, żebym ja mogła zmienić wystawę w lodówce. Gdybyśmy miały robić obie rzeczy w tym samym czasie, mijałoby się to z celem, bo ja niszczyłabym to co ona właśnie posprzątała i na odwrót. W tym czasie przyszedł też szef, który nic mi nie powiedział, ale po godzinie zadzwoniła do mnie oburzona K, że siedzę w pracy i nic nie robię. Po tej sytuacji szef i ja nie przepadaliśmy za sobą, co swoje apogeum miało innego dnia.

Zostałam wrzucona po przepracowanych jakichś 60 godzinach na zmianę z dziewczyną, która wtedy była 2 czy 3 dzień w pracy. Dzwoniłam tego dnia do K, że mamy spory ruch, ciężko jest nam się wyrobić, jednak zlała to ciepłym moczem i musiałyśmy radzić sobie same. W którymś momencie zrobiła nam się kolejka na jakieś 10 osób, do tego przyszła mama szefa po 8 koktajli. Ja obsługiwałam na bieżąco klientów, bo wyrabiałam się trochę szybciej, nowa natomiast robiła koktajle dla szefa, bo mama stwierdziła, że jej się nie spieszy. Ze względu na to, że koleżanka nie była jeszcze na tyle obyta z robieniem ich, wszystko odmierzała na wadze co do grama, zgodnie z przepisami, tym bardziej że zdawała sobie sprawę, że najmniejszy błąd przerodzi się w aferę. Wszystkie te soki były zrobione zgodnie z recepturą, a mimo to po 2 godzinach otrzymałam telefon od K z pretensjami, że soki szefa były niedobre. Kiedy powiedziałam, że jestem pewna, że były zrobione co do grama zgodnie z przepisem, po serii pytań kto je robił usłyszałam pretensje, że jakim prawem dziewczynę, która ledwo zaczyna dopuszczam do robienia soków i to moja wina. Dzwoniłam, że mamy duży ruch, że nie wyrabiamy i nie było innej opcji niż ta, że soki robimy obie. A jakim wyczynem jest wrzucenie do blendera zgodnie z rozpiską i wagą kilku owoców i jogurtu, że nowa miałaby sobie nie poradzić?

Po tej akcji stwierdziłam "pier*olę, nie będę robić z siebie wielbłąda za 7 zł" i odeszłam.

A na koniec smaczek:
4. Umowa i BHP.

Po rozpoczęciu pracy miałam dostać umowę zlecenie, nie widziałam jej na oczy przez cały okres pracy. Inne osoby swoje umowy dostawały niejednokrotnie po pracy min. pół roku, czasem wcale. Pracowałyśmy za 7 zł/ godzinę, po 6-8 mies. z łaską można było awansować na 8 zł.

Kiedy złożyłam CV, wyrobiłam od razu też książeczkę sanepidowską, byłam pewna, że będzie mi potrzebna. Czy kiedykolwiek ktokolwiek mnie o nią zapytał? Absolutnie! Czyli równie dobrze mogłam radośnie pracować przy jedzeniu rozsiewając różne choroby i nikogo by to nie obeszło.

Na początku pracy ja i inni pracownicy dostaliśmy przykaz, że jeżeli przyjdzie ktoś z sanepidu, mamy absolutny zakaz wpuszczania go na stoisko aż do przyjazdu szefa, a w międzyczasie mamy szybko uprzątnąć całe zaplecze i magazyn i schować wszystko, o co sanepid mógłby się przyczepić.


Historię skróciłam dość mocno, takich smaczków mogłabym znaleźć drugie tyle, a klienci to całkiem osobna historia, choć z pewnością byli dużo mniej piekielni od kierownictwa.
Młoda byłam, głupia, to i na takie warunki niewiele mówiłam. Teraz sama się sobie dziwię na co się godziłam.

gastronomia praca

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (202)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…