Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#74371

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali szpitalnych opowieści. Niekoniecznie przyjemna przy jedzeniu i bardzo długa ;) Piekielność lekarzy, pacjentów i ich rodzin.

Prawie rok temu w nocy przed podróżą dostałam mdłości. Wymiotowałam jak kot i bolał mnie brzuch. Ale pomyślałam wraz z rodzicami, że to najwyżej grypa żołądkowa i pojechaliśmy wszyscy do miasta, gdzie miałam rozpocząć studia, aby podpisać umowy (dlatego nie mogłam pozostać w domu-umowy były i na mnie i na mamę).

W drodze umierałam. Ale krople żołądkowe, tabletki przeciwbólowe i rozkurczowe i jakoś daję radę. Jeść to jadłam tylko cukierki, bo szybko odkryłam, że nawet bułka powoduje wymioty.
Przypomniało nam się, że miałam już raz taką chorobę, gdy byłam mała, a więc następnego dnia poszłam do lekarki. Ta przypisała lekarstwa, ale w razie, gdybym nawet po jogurcie naturalnym i sucharkach, zwymiotowała, mam się do niej zgłosić na następny dzień.

Tak, wymioty przyszły wraz z bólem. Dostałam skierowanie do szpitala. Pominę oczekiwanie, bo to każdy zna. W końcu mnie "obejrzano". Najpierw jednak lekarz X wyzwał mnie za to, że nie czekam na niego rozebrana od pasa w górę-nie było parawanu, a leżankę dalej był dziadek i jakaś jego rodzina. Krępowałam się po prostu. Gdy odmówiłam rozebrania się przy ludziach parawanik się znalazł. Lekarz pomacał brzuch, spytał czy boli. Co jadłam i czy miałam ostatnio wysiłek fizyczny. Odpowiedziałam, że tak, bo wykorzystywałam pogodę na maksa i dużo nurkowałam. Stwierdził rozstęp mięśni brzucha i położył na salce przy rejestracji wraz z kroplówką przeciwbólową. Pobrano mi krew i mocz. Znowu zwymiotowałam kilkakrotnie. Żółcią.

I wyszło coś nie tak. Ten sam lekarz co stwierdził rozstęp mięśni brzucha, przyszedł z pytaniem czy wyrażam zgodę na przyjęcie na oddział. Spytałam co wyszło na wynikach. Nie otrzymałam odpowiedzi, ale wyraziłam zgodę na przyjęcie na oddział.
Lekarz X pozostał na dyżurze, a mnie przejął inny. Pomarudził, że młoda, że się chorować zachciało i musieli dla mnie łóżka szukać, a mają dużo ludzi. Łóżko się znalazło. Siedziałam chwilę z rodzicami, dostałam zakaz jedzenia czegokolwiek i kroplówki. Normalnie mam słabo widoczne żyły, a wtedy byłam osłabiona. Wenflon założono mi za 5 próbą.
Rodzice pojechali i na oddział przyszedł inny lekarz. Pierwszy dobrze skojarzył moje objawy. Zabrał mnie na USG. Kamyki w pęcherzyku, które "rzuciły się" na trzustkę-to ona dawała mi popalić i przez nią rzygałam żółcią. Była na wykończeniu, jak to stwierdził. Przyszłabym 3 dni później, a mogłabym wybierać sobie na 90 %, sukienkę do trumienki.

Następnego dnia lekarz, który mnie zdiagnozował, wyjeżdżał na urlop. Powrócił do mnie X i on był moim prowadzącym. Nie uwierzył na wieść o kamykach, bo to byłby najmłodszy przypadek w historii tego szpitala. Miałam 19 lat, więc nie było to dla niego możliwe. USG pokazało to samo. I pojawił się problem.

Poratowywali mnie kroplówkami. Nie jadłam nic przez 8 dni (3 w domu, 5 w szpitalu). Nastraszyli mnie, że nie mają laparoskopu, więc będę miała szramy gdy dojdzie do operacji (na szybko sprawdzone w necie-kłamstwo); że będę miała jeszcze większe prawdopodobieństwo raka jelita, czy żołądka (zmarł na to mój dziadek, babcia i brat ojca). Wszystko, aby mnie nie operować. Gdy stwierdzili, że żyję jako-tako, dali mi wypis i polecenie przeprowadzenia badania, które miało sprawdzić, czy kamyki nie zalegają w przewodzie żółciowym. Robili je najbliżej we Wrocławiu.

W czasie mojego pobytu nr.1 na oddziale wewnętrznym (zwanym również umieralnią) leżałam z 3 paniami. Jedna z nich- Pani G, nadawała się do hospicjum. Niezbyt kontaktowała rzeczywistość, nie mogła wstawać do toalety. Pielęgniarki powiedziały mi, że jest u nich po raz 5 i mają nadzieję, że ostatni, bo kobieta tylko się męczy. Rodzina odwiedzała ją 3 razy w tygodniu na pół godziny. Nie interesowali się jej stanem zdrowia, przychodzili pogadać ze sobą. Wymienili ploteczki i wychodzili. A najgorsze przychodziło wieczorem/ w nocy. Wieczorem Pani G. krzyczała o pielęgniarkę, bo mówiła, że się zsiusiała i trzeba zmienić jej pieluchę. I tak co 3 minuty. Pani G miała podłączony cewnik. Moją nocą kryzysową, po której i ja zaczęłam życzyć Pani G spokojnej śmierci we śnie, była moja 4 noc na oddziale. 3-4 rano budzi mnie wrzask. Pani G się rzuca, patrzy w stronę drzwi i wrzeszczy do wyimaginowanej postaci "po coś tu przylazł; wyjdź stąd; zimno i śnieg przyniosłeś <był środek lata>". Potem w jej wyobraźni zapanował chwilowy spokój, bo pojawiła się chyba jej siostra (tak wnioskuję z "rozmowy"). I potem znowu wrzask. Przebijał się przez słuchawki rozkręcone na maksa. Pielęgniarki mają związane ręce, bo lekarz reanimuje innego pacjenta, a one same nie mogą dać jej już żadnych nadprogramowych leków. Noc kończę na kanapie w pokoju pielęgniarek za ich uprzejmością.

Wychodzę ze szpitala. Na tydzień. Umawiam się na "Wrocław" i we Wrocławiu jeszcze dostaję kolejnego ataku. Nie jestem z ich rejonu, więc kroplówka i spływaj. Wracam do domu. Trzymam się diety, w którą był wpisany szpinak. Kolejny atak w nocy, gdzie zwijam się z bólu i ledwo udaje mi się zejść do auta. Lekarz twierdzi, że moja wina, bo szpinaku nie ma w diecie, którą dostałam ze szpitala na kartce. Po przyjrzeniu się, ups, jednak był. Ich błąd. Za 3 atakiem po jogurcie mówimy dość. Albo robią mi operację, albo podpisują dokument odmówienia mi pomocy, a ja sprawę kieruję do sądu. I nagle znajduje się łóżko, znajduje się laparoskop, a nawet 3 lekarzy do operacji. Tak, standardową operację przeprowadzało aż 3 lekarzy (w tym ordynator), gdy zwykle robi to 1. Bali się tego, że pęcherzyk może mi pęknąć i się wylać, więc trzeba będzie ciąć. A jakbym zeszła im na stole, mieliby problem, bo byłam najmłodsza w ich szpitalu z kamica pęcherzyka.

Przed operacją to ja okazałam się trochę piekielna. Dostałam jednego "głupiego jasia" i nic. Przytomna całkiem wjeżdżam na blok i czekam w części przygotowawczej. Dostaję drugiego. Znowu nic. Leżę pod tlenem, opóźniam operację już 30 min, a dalej "spać" mi się nie chce. Dzięki temu miałam większą wiedzę niż studentka 1 roku medycyny na temat czynności przed operacyjnych :) W końcu narkoza w żyłę i padam. Podobno walczyłam jeszcze 10 min, ale ja już tego nie pamiętam, a przez moją narkotyczną gadkę, byłam hitem szpitala.

Operacja udana, wszystko pięknie, ładnie. I znowu, teoretycznie powinnam cały dzień przespać po takiej ilości środków. Ale ja już przebudzałam się, gdy zwozili mnie po operacji na salę, a godzinę po niej kłóciłam się z pielęgniarką o to, że do basenu siku robić nie będę. I tak, ten nieszczęsny basen. O ile w dzień było fajnie, bo byli rodzice i chłopak i oni się zajmowali opróżnianie go, tak w nocy było gorzej. Pielęgniarka miała gdzieś dzwonek i w końcu musiała mi go opróżnić sąsiadka z drugiego łóżka. Potem odwdzięczyłam jej się tym samym. Na pielęgniarkę poszła skarga. Na szczęście na basen skazana byłam tylko dobę.

Mówiłam, że mam słabe i ledwo widoczne żyły? Trzeba było zmienić wenflon, bo już robiła się bańka. Młoda pielęgniarka nie potrafiła się wkłuć. Ok, rozumiem, mało praktyki, a ja jestem ciężkim przypadkiem. Woła starszą stażem. Znowu to samo. Po 9 próbach wołają anestezjolog. Pielęgniarki nawet nie zdążyły powiedzieć, że chodzi o mnie, a sama zgadła. Ona trafiła za 5 razem. I o ile krew mam pobieraną co roku od małego i takie zabiegi mnie nie ruszają psychicznie, to ręka potem bolała i była posiniaczona, jakby mi ktoś po niej czołgiem przejechał.

Najgorsze dla mnie, poza bólem i zlewaniem mojego stanu do czasu szantażu, było oczekiwanie na wyjście. Wyobraźcie sobie, co czuje młoda osoba wśród starszych osób, z którymi do ładu dojść nie można. Dodatkowo lekarze nie mówili mi nic-wszystko mówili rodzicom, ba, nawet rodzicom chłopaka, gdy ci wpadli w odwiedziny. I słyszysz, że wyjdziesz jutro. Już myślisz, że się spakujesz, a tu nic. "Wyjdziesz jutro" usłyszałam jeszcze 3 razy. Za 4 dostałam na wyprowadzkę aż 30 min. Nie miał mnie kto odebrać, bo rodzice w pracy. Nie mogę zostać na łóżku i poczekać do 15, bo moje łóżko jest potrzebne. W sumie na korytarzu też nie mogę, bo już pacjentem nie jestem. Na szczęście zgarnął mnie chłopak.

Do domu wróciłam chudsza o 9 kilo, ze straszną cerą i włosami, no i bez felernego pęcherzyka oraz jego kolegów-kamyczków, nie życzę nikomu ;)

szpital operacja lekarze pacjenci

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (259)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…