Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#80450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po tym, jak dodałam moją pierwszą piekielną historię tutaj, miałam nadzieję znów stać się jedynie czytelniczką Waszych historii, ale…

Ale urodziłam. Niby nic wielkiego, bo ani to ja pierwsza, ani też ostatnia. Ba, nawet i dla mnie to już nie nowość, bo salę porodów podziwiałam z perspektywy łóżka położniczego już drugi raz. I w sumie nawet o sam poród nie chodzi, bo że ów do największych przyjemności nie należy, to każdy jakąś tam wiedzę w tym temacie ma.

Dziś chodzi mi chyba bardziej o okoliczności, w jakich mój syn powitał świat i chyba bardziej po to, aby rozbawić Was tą historią, niż zgorszyć, choć w tamtym dniu dla mnie była ona piekielnością niesamowitą. No ale do rzeczy...

Początek września, po fali upałów chwilowe ochłodzenie, jakże błogie dla kobiety w 41. tygodniu ciąży. Leżymy z mężem oglądając komedię (O IRONIO!) ,,Zanim odejdą wody'', w chwili dużego rozbawienia czuję to charakterystyczne ciepło...

Cóż, popuściłam, jak często się to zdarza wiedzą kobiety i ich partnerzy, co ciążę mają już za sobą. Lekko zniesmaczona kolejną tego typu sytuacją, z gracją wyrzuconego na brzeg wieloryba gramolę się z łóżka i wiem, że coś nie tak, bo ciągle cieknie.

Po osiągnięciu pozycji pionowej już wiem trzy rzeczy:

1) To nie jeden z ,,małych wypadków''.
2) Raczej nie obejrzymy filmu do końca.
3) Cholera, moja ślicznie umyta podłoga nadaje się od nowa do sprzątania.

Mąż trochę zielenieje na twarzy, ale próbuje utrzymać pozory. W końcu na to czekaliśmy, wszystko jest pod kontrolą, młoda od trzech dni u dziadków, auto zatankowane do pełna, torba w bagażniku. Tylko wsiadać i jechać.

Jeszcze tylko szybki SMS do doktora prowadzącego (ma dyżur, nie mogło być lepiej) i niemal 50 km drogi przed nami. Mąż, już z widocznym stresem, ale ciągle opanowany, pakuje mnie do auta. Skurcze regularne, ale jeszcze dość słabe, wiec nie gnamy na złamanie karku.

Gdzieś w granicach 23 z minutami docieramy na miejsce. Przyjęcie, USG, KTG i reszta badań na oddziale i decyzja - idziemy rodzić.

No i na porodówce niespodzianka, nie jesteśmy sami (sala porodowa w tym szpitalu ma dwa stanowiska, które w razie potrzeby można oddzielić od siebie czymś w rodzaju parawanów), na łóżku trochę w cieniu sali spokojnie leży młoda dość dziewczyna, a obok niej orbituje zestresowany chłopak (potem dowiadujemy się, że był to wnuk dyrektora owej placówki).

Wymieniamy podstawowe uprzejmości i zajmujemy wskazane nam miejsce, to samo, gdzie jakiś czas temu świat witała nasza córka. Parawany zaciągnięte, kroplówka podana i czekamy. Trochę z mężem rozmawiamy, ale bóle coraz silniejsze. Od położnej dostałam zgodę na rozchodzenie tego, wiec chodzę, gimnastykuję się, trochę skaczę na piłce i jakoś idzie.

Od czasu do czasu, przyznaję bez bicia, też jęknę cichutko (nie chciałam znieczulenia, to mam). I tu na scenę wkracza pan wnuk dyrektora (W). Za nic mając oddzielające nas parawany, wdziera się na naszą część sali:

W: No niechże się pani uspokoi, to sapanie i jęczenie straszy moją dziewczynę, kto to widział takie dźwięki z siebie wydawać, my próbujemy urodzić dziecko.
Nie powiem, trochę głębiej wbiło mnie w piłkę na której siedziałam, ale że przyszedł skurcz, sprawę dyskusji przejął na siebie małżonek (M).
M: Co pan mówi, poważnie, dziecko rodzicie? Bo my tu tak dla rozrywki jesteśmy, lubimy sobie czasem z żoną urozmaicić.
W: Ja poważnie mówię, a pan sobie żarty stroi, moja Ania (imię zmieniłam) poważnie stresuje się tymi dźwiękami i mimo znieczulenia zaczyna przez to odczuwać bóle.

Przyznać mu muszę, że był chłopina w tym wszystkim kulturalny do granic, mojemu mężowi jednak nerwy pomału puszczały.

M: Panie, to jest porodówka, a nie klasztor, weź pan wróć po swoich śladach, zajmij się swoją kobietą i nie przełaź nam tu więcej. Zachowajmy przynajmniej pozory intymności dla naszych kobiet.

Mało zachwycony młody człowiek wycofał się na ,,swój teren", jednak zza zasłony co jakiś czas dochodziły do nas niepochlebne komentarze odnośnie mojego zachowania i tu oddaję honor dziewczynie, bo z tego, co udało nam się usłyszeć (w przeciwieństwie do partnera mówiła szeptem), próbowała go uspokajać, że to przecież normalne i ona też zapewne będzie jęczeć, a może nawet krzyczeć.

Jej prośby o spokój na niewiele się jednak zdawały, a mnie z biegiem czasu było to coraz bardziej obojętne, bo akcja właściwa dawno się już rozpoczęła, a efektów brak. Zdawało się, że młody raz za razem pojawia się i znika, tętno miał coraz słabsze, a i moje siły z kolejnym parciem drastycznie malały. W obliczu ewidentnych komplikacji położna podjęła decyzję o wezwaniu lekarza. Ten jednak, nim dotarł do nas, został zatrzymany przez przyszłego młodego tatę i zmuszony do wysłuchania litanii skarg na moje zachowanie i tego, czego on sobie życzy, a czego nie i że jako wnuk dyrektora ma chyba coś do powiedzenia. Odpowiedź lekarza była tylko jedna:

L: Młody, jak chciałeś ciszy i spokoju, to trzeba było wykupić pokój rodzinny, a nie zjawiać się na zwykłym trakcie z partnerką z centymetrowym rozwarciem i powoływać się na dziadka. A teraz mnie przepuść, bo za chwilę wylecisz za drzwi.

I w tym momencie dopiero pojawił się u nas, co jednak nie przeszkadzało chłopakowi grozić mu skargą do dziadka, izby lekarskiej, rzecznika praw pacjenta, sądu najwyższego, trybunału europejskiego…

L: Nie zapomnij o Bogu!

I tym młodego trochę uciszył, co pozwoliło mu stwierdzić, że mój syn owinięty jest pępowiną i to ona uniemożliwia mu przyjście na świat. Zaproponował mi co prawda ryzykowną, ale jednak pomoc, która mogła uchronić mnie przed koszmarnie niebezpieczną dla mnie i dziecka w kanale rodnym cesarką. A pomoc ta polegała w dużym skrócie na włożeniu przez niego ręki w wiadome miejsce i próbie asekuracji naszego synka. Zaćmiona i zmęczona, zgodziłam się na to. Dziś nie żałuję, jednak takiego bólu nie życzę nikomu. Wyłam jak opętana, bo krzykiem nazwać się tego nie dało. No i stało się to, co się stało...

W chwili najgorszego apogeum parawan gwałtownie się odsunął i facet z drugiej strony bezpardonowo wyskoczył centralnie na środek sali, prosto przed moje rozwarte (fakt, że nieco zasłaniał doktor, no ale...) nogi.

W: Mówiłem przecież, że.... O KU*WA, O JA PIER**LE…

Do końca nie wiemy, co chciał powiedzieć, bo raz zastygł w miejscu, blady jak marmurowy posąg, wpatrzony między moje nogi. A dwa, że w tym samym niemal momencie usłyszeliśmy płacz naszego syna, całego i zdrowego, więc wszystko przestało mieć znaczenie. Kiedy syn był już w moich ramionach, doktor wyszedł do chłopaka (którego położna z ogromnym refleksem w miarę szybko wypchnęła za parawan, bo inaczej mój mąż mógłby go rozszarpać) i, co tu dużo mówić, solidnie go opier... sami wiecie co.

Po wszystkim usłyszeliśmy tylko, jak zwraca się do partnerki, że on musi wyjść się przewietrzyć i tyle go widzieliśmy, bo nie wrócił przez kolejne dwie godziny, które my spędziliśmy jeszcze na porodówce.

Wieść szpitalna niosła, że dziewczyna urodziła dopiero kilkanaście godzin po mnie, a przejęty tatuś nie uczestniczył w narodzinach pierworodnego. Ja natomiast po wyjściu z porodówki zostałam położona na prywatnej sali rodzinnej, podobno z powodu braku miejsca na salach ogólnych. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że mój doktor zaraz po wyjściu z traktu udał się do gabinetu dyrektora na poważną rozmowę.

I tak oto dziś, patrząc na mojego synka, śmieję się z tego, jak to urodził się w towarzystwie nadprogramowej asysty, a jego przyjście na świat zapewne zafundowało pewnemu ,,bananowemu dziecku" traumę do końca życia.

Jedno tylko się nie zmieniło, ciągle żal mi tamtej dziewczyny...

Szpital

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (194)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…