W nawiązaniu do historii #81366 sprawa nie dotyczy picia, ale właśnie mieszkańców wsi.
Mianowicie wybudowałem dom na wsi. Jeszcze w trakcie budowy domu padały pytania "A ty to kto ?" Nie rozumiałem o co chodzi dopóki przy mnie nie padały odpowiedzi w stylu "to syn tej z XXX co jej ojciec listonoszem był w YYY". Samo to mnie szokowało, bo co ma piernik do wiatraka skoro buduję się 15km dalej od posiadłości mojego dziadka i ludzi pierwszy raz w życiu widzę na oczy a tak w ogóle to jestem z miasta?
No i teraz najlepsze.
Zacząłem hodować na własne potrzeby kozy. I polubiłem to, bo mieć własny ser i mleko od kóz z pastwiska to jest to, co mnie relaksuje po pracy zawodowej.
I o hodowli oraz mentalności "nowomieszczuchów wiejskich" będzie.
Tytułem wstępu.
Wszystko zaczynam od zera. Dom pobudowałem w szczerym polu, nie odziedziczyłem żadnych zabudowań gospodarczych i inwentarskich, ze zwierząt miałem dotychczas tylko psa, tak więc dłuuga droga przede mną.
Ostatnio kupując siano i owies dla kóz usłyszałem historię na mój temat. Niby nic takiego bo padło stwierdzenie, że ta moja hodowla to się do telefonu do TOZu kwalifikuje..." na pytanie kto tak mówił, to padło stwierdzenie, że "nie powiem ci bo może znasz, a może i nie" To odpowiedziałem by przekazał tej tak bardzo troskliwej osobie, że jak jeszcze raz wspomni coś na mój temat to przyjadę, mordę obiję i opierniczę do trzeciego pokolenia wstecz.
Dlaczego mnie to rozdrażniło?
Bo w promieniu 40 km jestem JEDYNYM zarejestrowanym hodowcą kóz.
A wiem to od swojego WETa, który jednocześnie jest pracownikiem Powiatowego Inspektoratu Weterynarii i u którego z racji wypasania kóz na wolnym wybiegu regularnie badam stado.
Wspominam o tym bo moja jak i okoliczne wsie się "umiastowiły", w promieniu paru kilometrów ciężko jest kupić mleko i jaja z gospodarstw wiejskich. Miejscowi porzucili te hodowle na rzecz pracy w mieście lub zasiłków i zyskania wolności w postaci dysponowania czasem spożytkowanego w znacznej mierze na piwkowanie, małpkowanie lub raczenie się winkiem na ławeczkach w rynku, lub pod sklepami a potem dosłownie rozbijania się pod wpływem promili.
I tacy to "znawcy tematu" u których stodoły, obory, pomieszczenia gospodarcze odziedziczone po przodkach świecą pustkami, a sprzęt rolniczy rdzewieje w polu..
Po prostu nic się nie opłaca i po co to w ogóle robić jak można pod sklepem informacje i swoje mądrości życiowe wymieniać?
Bo najważniejsze to jest to czyj, kogo i skąd pochodzi.
Nic tylko po chłopsku "mordę obić", bo edukować nie ma sensu.
A wspominam o tym dlatego, bo gdy padły mi 2 kozy i starałem się dowiedzieć od tych nielicznych hodowców krów to dostałem trzeba przyznać szczerze udzieloną życzliwą informację, że to "trzeba mieć szczęście i czasami tak bywa, ale krew raz do roku trzeba by było zbadać stadu..." Ot tyle na temat chorób i leczenia zwierząt, gdzie weterynarz to co najwyżej do porodu jest potrzebny. A reszta społeczności wiejskiej stwierdziła, że po co mi w ogóle te kozy jak życie można znacznie lepiej spożytkować?
A w moim przypadku okazało się że sprawcą był pasożyt "pozyskany" od danieli i saren, z którymi moje kozy współdzielą pastwisko.
Uroki wolnego wybiegu.
Ale to ja jestem nienormalny, bo kto to słyszał kupy zwierząt do badań wozić. Zresztą kto normalny z miasta na wieś się wyprowadza? Pewnikiem nienormalny. A jak nienormalny to na pewno zwierzęta cierpią.
Trochę chaotycznie pod wpływem emocji napisane, ale wczoraj sąsiad "po miedzy" mi wspominał, że będzie kupował nowy samochód i czy mnie to nie będzie razić ? No moje zdumione pytanie "A co mnie to obchodzi" odpowiedział... Wiesz, na wsi to ludzie różnie reagują, więc wolę uprzedzić. Czyli że jak? Pić na ławeczce to spoko, ale starać się dorobić czegoś w życiu i cokolwiek posiadać lub mieć w planach poza piciem to w ogóle zło?
Mianowicie wybudowałem dom na wsi. Jeszcze w trakcie budowy domu padały pytania "A ty to kto ?" Nie rozumiałem o co chodzi dopóki przy mnie nie padały odpowiedzi w stylu "to syn tej z XXX co jej ojciec listonoszem był w YYY". Samo to mnie szokowało, bo co ma piernik do wiatraka skoro buduję się 15km dalej od posiadłości mojego dziadka i ludzi pierwszy raz w życiu widzę na oczy a tak w ogóle to jestem z miasta?
No i teraz najlepsze.
Zacząłem hodować na własne potrzeby kozy. I polubiłem to, bo mieć własny ser i mleko od kóz z pastwiska to jest to, co mnie relaksuje po pracy zawodowej.
I o hodowli oraz mentalności "nowomieszczuchów wiejskich" będzie.
Tytułem wstępu.
Wszystko zaczynam od zera. Dom pobudowałem w szczerym polu, nie odziedziczyłem żadnych zabudowań gospodarczych i inwentarskich, ze zwierząt miałem dotychczas tylko psa, tak więc dłuuga droga przede mną.
Ostatnio kupując siano i owies dla kóz usłyszałem historię na mój temat. Niby nic takiego bo padło stwierdzenie, że ta moja hodowla to się do telefonu do TOZu kwalifikuje..." na pytanie kto tak mówił, to padło stwierdzenie, że "nie powiem ci bo może znasz, a może i nie" To odpowiedziałem by przekazał tej tak bardzo troskliwej osobie, że jak jeszcze raz wspomni coś na mój temat to przyjadę, mordę obiję i opierniczę do trzeciego pokolenia wstecz.
Dlaczego mnie to rozdrażniło?
Bo w promieniu 40 km jestem JEDYNYM zarejestrowanym hodowcą kóz.
A wiem to od swojego WETa, który jednocześnie jest pracownikiem Powiatowego Inspektoratu Weterynarii i u którego z racji wypasania kóz na wolnym wybiegu regularnie badam stado.
Wspominam o tym bo moja jak i okoliczne wsie się "umiastowiły", w promieniu paru kilometrów ciężko jest kupić mleko i jaja z gospodarstw wiejskich. Miejscowi porzucili te hodowle na rzecz pracy w mieście lub zasiłków i zyskania wolności w postaci dysponowania czasem spożytkowanego w znacznej mierze na piwkowanie, małpkowanie lub raczenie się winkiem na ławeczkach w rynku, lub pod sklepami a potem dosłownie rozbijania się pod wpływem promili.
I tacy to "znawcy tematu" u których stodoły, obory, pomieszczenia gospodarcze odziedziczone po przodkach świecą pustkami, a sprzęt rolniczy rdzewieje w polu..
Po prostu nic się nie opłaca i po co to w ogóle robić jak można pod sklepem informacje i swoje mądrości życiowe wymieniać?
Bo najważniejsze to jest to czyj, kogo i skąd pochodzi.
Nic tylko po chłopsku "mordę obić", bo edukować nie ma sensu.
A wspominam o tym dlatego, bo gdy padły mi 2 kozy i starałem się dowiedzieć od tych nielicznych hodowców krów to dostałem trzeba przyznać szczerze udzieloną życzliwą informację, że to "trzeba mieć szczęście i czasami tak bywa, ale krew raz do roku trzeba by było zbadać stadu..." Ot tyle na temat chorób i leczenia zwierząt, gdzie weterynarz to co najwyżej do porodu jest potrzebny. A reszta społeczności wiejskiej stwierdziła, że po co mi w ogóle te kozy jak życie można znacznie lepiej spożytkować?
A w moim przypadku okazało się że sprawcą był pasożyt "pozyskany" od danieli i saren, z którymi moje kozy współdzielą pastwisko.
Uroki wolnego wybiegu.
Ale to ja jestem nienormalny, bo kto to słyszał kupy zwierząt do badań wozić. Zresztą kto normalny z miasta na wieś się wyprowadza? Pewnikiem nienormalny. A jak nienormalny to na pewno zwierzęta cierpią.
Trochę chaotycznie pod wpływem emocji napisane, ale wczoraj sąsiad "po miedzy" mi wspominał, że będzie kupował nowy samochód i czy mnie to nie będzie razić ? No moje zdumione pytanie "A co mnie to obchodzi" odpowiedział... Wiesz, na wsi to ludzie różnie reagują, więc wolę uprzedzić. Czyli że jak? Pić na ławeczce to spoko, ale starać się dorobić czegoś w życiu i cokolwiek posiadać lub mieć w planach poza piciem to w ogóle zło?
życie wieś
Ocena:
197
(231)
Komentarze