Jakiś czas temu czekałam z półtorarocznym synem na operację. Miał być "brany" jako pierwszy, czyli koło 8:30. Oczywiście na czczo.
Nikt po nas nie przyszedł o tej porze (bo jakiś nagły przypadek był), więc co jakiś czas chodziłam do pielęgniarek, dowiedzieć się, czy coś wiadomo w sprawie terminu.
Po 12:00 pytałam, czy jest jeszcze sens trzymać syna bez jedzenia i picia, bo o tej porze to już chyba lekarz nie będzie go operował. Syn cały czas płacze, bo głodny, a ja mu nawet wody nie mogę dać.
Po 14:00 już nawet nie chciałam, żeby był dzisiaj operowany, jeżeli jego neurochirurg od sześciu godzin stał przy stole. Ale pielęgniarki cały czas mówiły, że one nie wiedzą, i że nie wolno dziecku niczego dawać.
Po 15:00 przyszedł nasz lekarz i ze zdziwieniem pyta, dlaczego go jeszcze nie nakarmiłam, przecież on dwie godziny temu przekazał informację, że drugiej operacji nie będzie dzisiaj robił.
Miał syna wziąć następnego dnia o 8:00, na pewno, bo to była sobota - dzień bez planowych zabiegów.
Czekaliśmy do 14:00.
Nikt po nas nie przyszedł o tej porze (bo jakiś nagły przypadek był), więc co jakiś czas chodziłam do pielęgniarek, dowiedzieć się, czy coś wiadomo w sprawie terminu.
Po 12:00 pytałam, czy jest jeszcze sens trzymać syna bez jedzenia i picia, bo o tej porze to już chyba lekarz nie będzie go operował. Syn cały czas płacze, bo głodny, a ja mu nawet wody nie mogę dać.
Po 14:00 już nawet nie chciałam, żeby był dzisiaj operowany, jeżeli jego neurochirurg od sześciu godzin stał przy stole. Ale pielęgniarki cały czas mówiły, że one nie wiedzą, i że nie wolno dziecku niczego dawać.
Po 15:00 przyszedł nasz lekarz i ze zdziwieniem pyta, dlaczego go jeszcze nie nakarmiłam, przecież on dwie godziny temu przekazał informację, że drugiej operacji nie będzie dzisiaj robił.
Miał syna wziąć następnego dnia o 8:00, na pewno, bo to była sobota - dzień bez planowych zabiegów.
Czekaliśmy do 14:00.
Ocena:
179
(201)
Komentarze