Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#86691

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W moim pierwszym liceum miałam nauczyciela, który co prawda uczył całkiem dobrze, tłumaczył zrozumiale i ogólnie na lekcjach nie było źle. W pierwszym semestrze pierwszej klasy wszyscy go polubiliśmy, bo wydawał się w porządku, w konfliktach na linii uczeń-inny nauczyciel zazwyczaj stawał po stronie ucznia (jeśli uczeń miał rację), a na zajęciach rzucał żartami, i ogólnie wprowadzał koleżeńską atmosferę, mimo że był koło pięćdziesiątki. Wymarzony nauczyciel, chciałoby się rzec...

Pan O. miał system oceniania semestralnego polegający na tym, że każda ocena miała swoją wagę, przy czym waga poszczególnych ocen mocno się różniła, bo np. sprawdzian miał wagę 100, kartkówka 30, a oceny za odpowiedzi ustne, aktywność, jakieś projekty itd. to był rozrzut między 1 a maksymalnie 10 (nie pamiętam dokładnej punktacji, ale proporcje są zachowane). Niestety sprawdziany u niego były cholernie trudne, do tego stopnia, że olimpijczycy z naszej szkoły, jeśli nie chodzili do niego na korepetycje, jechali na maksymalnie czwórkach na semestr, i to przy naprawdę intensywnej pracy, sporej wiedzy i aktywności na lekcjach graniczącej z upierdliwością i manią. Zwykli uczniowie ledwo prześlizgiwali się do kolejnej klasy.

Kiedy byłam w pierwszej klasie, komisa z matematyki miało 70% uczniów pierwszych klas, które uczył pan O. (w tym i ja, ale z różnych względów do niego nie podeszłam, po czym zmieniłam szkołę (w której okazało się, że materiał jednak mam opanowany na czwórki i piątki...), więc nie byłam bezpośrednim świadkiem późniejszych wydarzeń, ale znam relację z pierwszej ręki). Istniał niezawodny sposób na to, żeby mieć dobrą/lepszą ocenę z matematyki. Nawet dwa sposoby. Jednym była zwykła, ordynarna łapówka. Pan O. przyjmował od uczniów pieniądze i wiedzieli o tym praktycznie wszyscy uczniowie. Nie wiem, czy inni nauczyciele także wiedzieli, ale podejrzewam, że przynajmniej dyrekcja zdawała sobie z tego sprawę, bo kiedy dziewczyny z mojej klasy poszły na skargę na pana O., dyrektor je opieprzył i powiedział, że nie mają prawa oskarżać świetnego nauczyciela bez żadnych dowodów. Drugim sposobem były korepetycje. Ale nie jakiekolwiek, tylko u niego, ewentualnie u jego znajomej. Do niej najczęściej wysyłał chłopców i brzydsze uczennice, ładne dziewczęta wolał "uczyć" sam, choć gros z nich uciekało od niego do tej znajomej. Wtedy zdawały co prawda z klasy do klasy, ale już z niższą oceną niż gdy chodziły do niego. Bo pan O. bardzo cenił młode, jędrne ciała swoich uczennic, i nie ograniczał się bynajmniej do łapania za kolanko, o nie. Podobno, ale ile w tym prawdy nie wiem, kilka lat wcześniej musiał zasponsorować skrobankę jednej z uczennic.

Sytuacja była bardzo nieciekawa, ale okazało się, że trafiła kosa na kamień, mianowicie na moją klasę. Tak się złożyło, że dziewczyny z mojej klasy bardzo szybko się mocno zżyły (do dziś utrzymują ze sobą kontakt, świadkują sobie na ślubach, zostają chrzestnymi dzieci koleżanek z klasy itd.). W związku z tym dość szybko ustaliły, jak działa nasz pan "profesor", i równie szybko ustaliły, że nie zamierzają pozwalać na takie traktowanie. Miały trochę więcej możliwości niż dziewczyny z poprzednich roczników, bo w czasach mojego liceum telefon z dyktafonem nie był już bynajmniej fantastyką, a dziewczyna pochodząca z dość zamożnej rodziny miała też własną, niedużą kamerę. Po bezskutecznej skardze u dyrektora zrobiły prowokację. Udokumentowały na filmach i na dyktafonie propozycje pana O., "dobijanie targu", branie łapówek, a jedna poświęciła się i dała się dość intensywnie "zmacać", a zatrzymała pana "profesora" dopiero w momencie, kiedy sięgał już po prezerwatywę, tak że oglądający film dyrektor ani policjanci nie mieli żadnych wątpliwości, co zamierzał dalej pan O.

Skandal wybuchł w całej szkole, praktycznie każdego dnia zgłaszały się kolejne dziewczyny z innych klas, a nawet kilka absolwentek, gotowych zeznawać przeciw dawnemu nauczycielowi. Nie wiem jakim cudem, ale dyrekcji udało się jakoś nie dopuścić do tego, żeby sprawa wyszła poza mury szkoły, więc choć szukałam, to nie znalazłam żadnej prasowej wzmianki na ten temat, ani teraz, ani wtedy. Jedynie lokalna, osiedlowa gazeta wspomniała, że panu O. zostały postawione zarzuty za rzekome molestowanie i korupcję, ale nie znalazłam jej w wersji online, nie wiem nawet, czy jest nadal wydawana. Pan profesor poszedł na samoukaranie i to uratowało go przed odsiadką. Dostał wyrok w zawieszeniu, zakaz wykonywania zawodu nauczyciela, i ogólnie pracy z dziećmi i młodzieżą. Nie znam jego dalszych losów i niewiele mnie one obchodzą. A dziewczyny z mojej klasy, słusznie moim zdaniem, są z siebie dumne, że wyrwały tego chwasta z systemu edukacji.

Zastanawia mnie tylko jak to możliwe, że dopiero moja klasa była na tyle zdeterminowana, żeby skutecznie dobrać się mu do tyłka. Bo facet uczył w tej szkole dobrych kilkanaście lat, wcześniej w innych placówkach, najwcześniejsze jego ofiary same już miały wtedy dzieci w podstawówkach i gimnazjach, a za chwilę w liceach... Moim koleżankom niby było łatwiej coś z nim zrobić, bo po pierwsze od początku cała klasa trzymała wspólny front (chłopcy dokumentowali łapówki), po drugie miały, że tak powiem, odpowiednie zaplecze techniczne, a dodatkowo wsparcie w rodzicach - ojciec jednej był policjantem, innej prokuratorem, a kolejna miała rodziców psychologów, ale serio? Nikt wcześniej nawet nie próbował? Jest to dla mnie niepojęte.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (164)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…