Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#87209

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zator płucny w czasach koronawirusa.
Kilka dni przed całą akcją mąż zaczął gorzej oddychać, myśleliśmy że to zwykłe przeziębienie, bo zazwyczaj miał przy nim takie same objawy, do tego nieco bolała go noga, ale przeszło więc myślał, że uderzył się w pracy. Próbowaliśmy dodzwonić się do lekarza rodzinnego, obu numerów telefonu nikt nie odbiera. Kiedy po dwóch dniach rano nie był praktycznie w stanie wstać z łóżka i o własnych siłach dojść kilka metrów do łazienki stwierdziliśmy, że to na pewno coś poważniejszego. Po kilku krokach ciemno przed oczami, zawroty głowy, szum w uszach i brak możliwości złapania oddechu. Samochodu nie mamy, nikogo z sąsiadów ze środkiem transportu w domu nie ma(sobotnie popołudnie).

Postanowiliśmy zadzwonić po pogotowie, opisaliśmy objawy, mąż wspomniał że X lat temu przechodził zator i że wyglądało to bardzo podobnie. Dowiedzieliśmy się, że pan dyspozytor przez telefon nie słyszy żeby mąż się dusił (dosłownie ujął to tak, że nie dyszy jak ryba wyjęta z wody) więc to tylko zwykłe duszności i mamy czekać do poniedziałku do rodzinnego (do którego nie da się dodzwonić), a poza tym, skoro były objawy od dwóch dni, to nie jest to nagły wypadek i nie ma zagrożenia życia i czemu nie poszliśmy do lekarza wcześniej (wspomnieliśmy o tym, że są tylko teleporady i nie da się dodzwonić). Zdesperowani zadzwoniliśmy na pomoc świąteczną, gdzie uraczono nas teleporadą, na którą czekaliśmy godzinę. Po usłyszeniu objawów pani doktor kazała udać się na SOR, więc cóż nam zostało? Komunikacja miejska, z chłopem wielkości szafy, który ledwo trzyma się na nogach. Trasa, którą normalnie pokonalibyśmy w 30-40 minut zajęła nam prawie trzy godziny, z dwiema przesiadkami, bo inaczej do żadnego szpitala się nie dojedzie.

Czekania pod drzwiami SORu przez godzinę nie będę przytaczać, mąż został przyjęty, zakwalifikowany jako zielony (oczekiwanie na konsultację do czterech godzin), bo skoro przyszedł o własnych siłach to nic mu nie jest, a objawy pewnie od tego, że ciśnienie wysokie (ponad 200). Ale skoro już przyszedł, to zrobią mu badania, a co tam, niech stracą. Krew poszła do laboratorium, po godzinie przybiega zdenerwowana pielęgniarka, bo chyba zanieczyścili próbkę, bo wyniki szalone wyszły, kolejna krew pobrana, a w tym czasie mąż zabrany na drugi koniec szpitala spacerkiem na tomografię.
Po drugich wynikach badań krwi nagle zmiana podejścia o 180 stopni, nagle mąż ma leżeć, nie wstawać, kardiolog z oddziału przyleciał w kilka minut.
Na wypisie ze szpitala wyniki badań di-dimerów: norma: 0,5; wynik: 7,52 (stan zagrożenia życia).
W płucach nie było jednego dużego skrzepu, tylko kilkanaście małych, dlatego objawy nasilały się stopniowo przez kilka dni.

Gdybyśmy posłuchali dyspozytora pogotowia i poczekali do poniedziałku byłabym już od miesiąca wdową, bo pan postawił diagnozę na podstawie tego, że nie słyszy przez telefon, że ktoś się dusi.

lekarze

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (127)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…