Na fali historii "spadkowych" sobie popłynę, bo mi się przypomniało.
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
spadek
Ocena:
110
(128)
Komentarze