Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#87775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Życie pisze najdziwniejsze historie.

Kilka słów tytułem wstępu. Jesteśmy bardzo patchworkową rodziną. Ja i mój stary mówimy rożnymi językami, mamy odmienne kolory skóry, wywodzimy się z różnych religii. Mamy dużo dzieci, część dla których jestem macochą, część wspólnych biologicznych, a część wspólnych adoptowanych. Nie mieszkamy w Polsce, chociaż z Polską mamy dużo wspólnego biznesowo. Biologiczna mama moich pasierbów nie ma praw do dzieci po kilku mocnych wybrykach, ale ja nie jestem prawnym opiekunem tej dwójki. Mamy też dwa miejsca zamieszkania, mniejsze mieszkanie w centrum i dom za miastem na weekendy.

W mieszkaniu w centrum mamy pewną sąsiadkę, która bardzo się nudzi i uwielbia utrudniać nam życiem, ale ostatnio przeszła samą siebie.

W mieszkaniu postanowiliśmy zrobić remont, a że covid to i tak siedzimy głównie na wsi, idealny czas. Ekipa remont skończyła i razem z moim starym postanowiliśmy to mieszkanie ogarnąć.

Dzieciaki z moim ojcem na wsi, jedynie kot z nami w centrum. My po kilkunastu godzinach pracy wino na kanapie i Netflix. Ale od słowa do słowa, coś mnie stary zdenerwował, wyszłam zapalić na ogródek. Stojąc tam mówię do niego, on do mnie ze środka i tak gadamy może w nie najmilszym tonie, ale spokojnie. Rozmowa dotyczyła tego jakie auto powinniśmy kupić, każde z nam miało inny pomysł.

Po 10 minutach konflikt zakończony, wracamy do wina i Netflixa. Po kolejnych 10 minutach dzwonek do drzwi. Patrzymy na zegarek, pierwsza w nocy. Otwieramy, a tam czterech policjantów, którzy przyjechali do awantury domowej! Drzwi otworzył mój i tłumaczy, że nic się nie dzieje, o co chodzi.

I wtedy zrobiłam najgłupszą rzecz jaką mogłam, wstałam z kanapy i poszłam do policjantów. Otworzyłam puszkę Pandory. Patrzą na mnie, mówią że przemoc domowa, awantura, patologia, a że mieszkają tu dzieci, oni muszą wejść i sprawdzić, że ja mam się nie bać i oni mi pomogą, tylko muszę zeznawać. I teraz zdałam sobie sprawę jak wyglądam; twarz obdrapana, opuchnięta, siniaki na rękach, bo 3 dni wcześniej miałam wypadek samochodem, stąd wcześniejsza rozmowa o kupnie nowego.

No nic, zapraszamy ich do środka, myślimy, że wszystko się szybko wyjaśni. mówimy, że ja miałam wypadek, że tu remont kończymy, że dzieciaki z dziadkiem na wsi, przemocy nie ma, nigdy nie było.

W mieszkaniu dramat jeśli chodzi o porządek, my lekko podpici, ja zmasakrowana, dzieci nie ma, kot miauczy, że chce jeść. Po naradzie policjanci postanawiają wysłać drugi patrol do domu na wsi, żeby sprawdzić, czy dzieci są bezpieczne, ale nie pozwalają zadzwonić uprzedzić mojego ojca. Także pan przed 70tką, bez znajomości języka urzędowego, został odwiedzony teraz już o drugiej w nocy przez kolejnych czterech policjantów. Nic nie rozumiał, myślał, że coś nam się stało, bo policja nie pozwoliła do nas zadzwonić.

Nasza czwórka policjantów sprawdza, czy był wypadek komunikacyjny, kto uczestniczył, jakie były obrażenia, ja wypis ze szpitala mam w domu na wsi. Druga czwórka budzi dzieci i ogarnia, że mój ojciec jest 'spokrewniony' tylko z trójką, a dwójka to dzieci mojego z pierwszego małżeństwa. Mój mówi, że ma pełne prawa do dzieci, matka utraciła swoje (to bardzo niespotykany przypadek), natomiast na słowo nikt nikomu nie wierzy, dokumenty są gdzieś w domu na wsi. O odebraniu praw matce postanowił sąd w innym państwie, niż to gdzie mieszkamy, więc nie da się tego sprawdzić w systemie. Do domu na wsi przyjeżdża też opieka społeczna. Mój ojciec ma już 'stan przedzawałowy', więc wbrew jego woli policjanci wzywają karetkę (oczywiście dobrze zrobili).

Pada pomysł, żebyśmy teraz pojechali wszyscy do domu na wsi, ale ani ja ani mój nie możemy prowadzić, policja przyjechała normalnym autem, w szóstkę się nie zmieścimy. Przyjeżdża kolejnych dwóch policjantów suką. Więc jedziemy, 1h; czterech policjantów w Skodzie, dwóch w suce, my z kotem który cały czas płacze na pace.

Dojeżdżamy tam po trzeciej w nocy. Po domu kręci się czterech policjantów, dwie panie z opieki społecznej, piątka dzieci, dwóch sanitariuszy i mój ojciec w szlafroku próbujący oddychać (nie dał się bohater zabrać do szpitala, bo dzieciaki pojechałyby do swego rodzaju pogotowia opiekuńczego). Dojeżdżamy w kolejne 8 osób. Podczas interwencji w tym samym pomieszczeniu przebywa 17 dorosłych i 5 dzieci. Przypominam, że jesteśmy w środku pandemii.

Kolejne tłumaczenia, szukanie dokumentów, badanie alkomatem mojego ojca, inspekcja mieszkania i pytania dlaczego w zlewie są brudne naczynia, pytania w jakim celu adoptowaliśmy obce dzieci mając swoje. Dzieciaki przerażone, ojciec też, my chyba już tylko wk***ieni i zmęczeni. O szóstej rano udaje się wszystko wyjaśnić, ale wpis o interwencji jest, opieka społeczna będzie musiała sprawdzić jeszcze kilka razy, skonsultować ze szkołą, naszymi miejscami pracy, czy nie jesteśmy rodziną patologiczną. Ojciec jedzie na obserwację do szpitala (miał 'tylko' atak paniki połączony z astmą).

Podsumowanie: kilka tysięcy już wydane na prawnika rodzinnego, niezliczone godziny spędzone na rozwiązywaniu tego, stres i terapia dzieciaków, bo myślały, że opieka je zabierze (dwójka naszych maluchów to dzieci z domu dziecka, adoptowane już w starszym wieku) i szpital dziadka. Tylko kotu się podobało, że miał dużo ludzi do zaczepiania.

A wiecie dlaczego to wszystko? Ponieważ sąsiadka nie lubi jak staje na 'jej' miejscu przed blokiem. Pozwać jej nie możemy, bo twierdzi, że wezwała policję w dobrej wierze.

Europa Zachodnia

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (218)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…