Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90259

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo ludzi wspomina ostatnio pierwszy lockdown sprzed 3 lat, więc i mnie wzięło na wspominki...

Jeden z moich kotów, zaczął zwracać karmę podejrzanie za często i w różnych kolorach tęczy tuż przed pierwszym lockdownem. Przy tym, szybko stracił też sporo wagi. Kiedy doszłam do wniosku, że to nie alergia ani zwykłe zatrucie, zaczęłam szukać weterynarza. A że akurat ogłoszono lockdown, to padło na tego najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Na dzielnicowej grupie miał dobre opinie.

Po wejściu do gabinetu, wytłumaczyłam, co się dzieje i jakie kocur ma objawy. Weterynarz ledwo kota obejrzał i pomacał po brzuchu, po czym stwierdził, że czuje guza i to na pewno rak. A jak rak, to operacja, chemioterapia, różne leki i tak dalej, więc będzie to dużo kosztowało. Wszystko wypowiedziane tonem sugerującym, że nie stać mnie na takie koszty.
Pamiętam, że w tamtej chwili zakręciło mi się w głowie z nerwów i zszokowało mnie to, że od razu mówimy o pieniądzach, ale najważniejsze było dla mnie uratowanie mojego 7-letniego wówczas kocura, który był ze mną od początku swojego życia.
Weterynarz zaproponował najpierw zrobienie USG, „bo akurat we wtorki przychodzi specjalistka w tej dziedzinie”. Przystałam na badanie, zostawiłam kota w gabinecie na cały dzień żeby mogli zrobić to USG i wróciłam do domu zalewając się łzami.

Weterynarz zadzwonił do mnie po południu, żeby spytać o pozwolenie na zrobienie punkcji, bo musieli kotu podać narkozę, żeby móc w ogóle zrobić badanie. Zgodziłam się. Przy okazji powiedział, że ma dobrą wiadomość, bo z USG wynika, że to jednak nie rak.
Nie powiem, kamień z serca mi spadł.
Kota odebrałam kilka godzin później, zapłaciłam niemałą sumę za badania, „pobyt w szpitalu” i leki.

Punkcja również nie wskazała niczego dziwnego, jednak podczas kontrolnej wizyty, weterynarz zaczął sugerować zrobienie biopsji (czyli otworzenie kota, żeby zobaczyć, co ma w środku i pobranie wycinka lub usunięcie guza) dodając między wierszami, że ta specjalistka od USG nie jest w sumie taką specjalistką i często się myli. Do tego oczywiście wzmianka o dużych kosztach.

Przez cały ten czas byłam w kontakcie z weterynarz, która do tej pory zajmowała się moimi kocurami i zna je od małego. Odradziła mi jakąkolwiek operację, bo, jeśli to jednak nowotwór, to można tylko przyspieszyć jego rozwój taką biopsją. Ustaliłyśmy więc, że, skoro kocur czuje się lepiej na lekach (wymioty ustały, zaczął jeść normalnie i przybierać na wadze), to zbadamy go jeszcze raz kiedy pojawię się w Polsce*.

Tak też zrobiłyśmy. Kolejne USG, tym razem bez narkozy, bo mogłam przy nim być i kota trzymać, oraz inne badania wskazywały na chłoniaka albo na zapalenie jelit. Ciężko było postawić jednoznaczną diagnozę, bo objawy nie pasowały w 100 % do żadnej z tych dwóch chorób, ale weterynarz przychyliła się do chłoniaka. Dobra wiadomość była jednak taka, że leczenie w obydwóch przypadkach jest takie samo: kortyzon, który mój kot już przyjmował od miesięcy. Chemioterapia miałaby taki sam efekt, a jest dużo droższa i trzeba by było odizolować kocura na kilka dni, bo wydzielałby po niej toksyczne dla ludzi substancje.

Po powrocie do Francji, kontynuowałam więc leczenie, ale po jakimś czasie stan kota zaczął się dosyć szybko pogarszać. Musiałam więc znowu udać się do weterynarza na miejscu, tym razem poleconego przez koleżankę z pracy. Podejście do zwierzaka oraz do mnie zupełnie inne niż u pierwszego weterynarza. Najpierw spokojnie wysłuchał całej historii, obejrzał wyniki, spokojnie i dokładnie zbadał kocura, a następnie powiedział, co proponuje na początek (prześwietlenie) i co możemy zrobić potem w zależności od wyników. Każdy etap, wynik, badanie było ze mną dokładnie omówione. Ani słowa o pieniądzach, zero sugestii, że może mnie nie stać na leczenie. Koniec końców, prześwietlenie wykazało guza w okolicach żołądka (prawdopodobnie w samym żołądku, dlatego nie był widoczny na USG) i płyn w klatce piersiowej, więc zostało nam tylko leczenie paliatywne. Wizyta, badanie, leki, a następnie samo uśpienie kota kilka tygodni później, kosztowało mnie o ponad połowę mniej niż marcowa wizyta u pierwszego weterynarza i za każdym razem temat kosztów był wprowadzany delikatnie i z taktem, a ja nie czułam się w gabinecie jak intruz.

* Mały disclaimer zanim podniosą się głosy, że z kotami się nie podróżuje: koty, jak psy i ludzie, są różne. Mnie akurat trafił się egzemplarz „wszędzie dobrze byle z moją panią”, który źle znosił pozostawanie w domu pod opieką innych, znajomych mu osób. Z kolei mój drugi kocur wyznaje zasadę „nieważne z kim, nieważne gdzie, bylebym dostawał smaczki”.

Weterynarz

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (114)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…