Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90342

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Komentarz Cranberry o dzieleniu się biżuterią pod historią #90319 przypomniał mi moje początki we Francji przeszło dekadę temu i różne sytuacje, które sprawiły, że nie trzymam się za bardzo z tutejszą Polonią. Nie unikam jej za wszelką cenę, ale też nie szukam kontaktu. Mam kilkoro znajomych Polaków oraz hydraulika, którego ktoś mi kiedyś polecił, śledzę jedną grupę dedykowaną Polkom w Paryżu (na której ludzie nie kłócą się o wszystko i o nic), pójdę od czasu do czasu do polskiego sklepu czy restauracji, i tyle. Wiem, że ludzie są różni i że po prostu źle trafiłam, ale zraziłam się i wolę zostać na uboczu. Poniżej kilka akcji, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

Zaraz po przeprowadzce do Francji, pracowałam jako kelnerka na trochę ponad pół etatu, by móc jednocześnie studiować. Wiadomo, że z takiej pracy kokosów nie ma, więc postanowiłam dorabiać sobie w taki sam sposób jak w Polsce podczas studiów: udzielając korepetycji z francuskiego i robiąc tłumaczenia. Doświadczenie i wiedzę miałam po filologii, językiem władam biegle, a i spora część Polonii przyjeżdżała bez lub ze słabą znajomością języka, więc czemu nie.
Początkowo, ustaliłam stawkę na 15€ za 60 minut, co, po ówczesnym kursie, odpowiadało stawce godzinnej, którą pobierałam za ten sam czas trwania lekcji w Polsce. Oferowałam również dojazd do ucznia oraz wszystkie niezbędne pomoce naukowe, a także pomoc w załatwianiu urzędowych spraw i tłumaczenia ustne i pisemne.
Nie udało mi się znaleźć chętnych za tę stawkę. Schowałam więc dumę do kieszeni, policzyłam koszty przygotowania do zajęć i zeszłam do 10€. Znalazło się kilkoro chętnych, ale najczęściej kontakt urywał się po pytaniu o zniżki (za więcej godzin pod rząd lub w tygodniu albo za nauczanie 2 osób w tym samym czasie).
Błędem było również wrzucenie ogłoszenia na grupy „Polacy w…”, bo jedyne odpowiedzi jakie dostałam to: „wstyd tak zdzierać z rodaków”, „jak znam francuski, to powinnam pomagać za darmo i dzielić się wiedzą”, „10€ to za dużo” i tak dalej…

Jedną z chętnych była, powiedzmy, Anna, która wówczas mieszkała we Francji od dziesięciu lat i nie mówiła w ogóle po francusku. Po jakimś roku wspólnych lekcji, Anna zaczęła narzekać, że chciałaby znaleźć legalną pracę na umowę, większe mieszkanie, zalegalizować w końcu pobyt we Francji, mieć ubezpieczenie zdrowotne, bo z mężem chcieliby starać się o dziecko. Zaczęłam jej podpowiadać co zrobić i jak, i od słowa do słowa okazało się, że Anna potrzebuje zaświadczenia o mieszkaniu pod danym adresem, ale małżeństwo, od którego wynajmują z mężem kawalerkę na poddaszu, nie chce im takiego zaświadczenia wystawić. Spytała mnie czy mogłabym ją w ten sposób „zameldować” u siebie dopóki nie załatwi wszystkich papierów. Powiedziałam, że nie ma problemu. Anna zaproponowała mi wtedy opłatę w wysokości 50€ miesięcznie za ten „meldunek”, której nie chciałam przyjąć, ale według niej wszyscy tak robili.
Wystawiłam Annie to zaświadczenie, chodziłam z nią jako tłumacz do banku, pisałam smsy i dzwoniłam do jej pracodawców z pytaniem czy mogliby zadeklarować godziny sprzątania jakie u nich wykonywała, pomagałam jej wypełniać papiery do ubezpieczenia…
W międzyczasie rozwaliłam kolano w pracy i musiałam znaleźć sobie inne zajęcie - z pomocą przyszła koleżanka poznana w teatrze, która szukała tłumacza z językiem polskim i angielskim. Moje godziny pracy, a więc i dyspozycyjność, uległy zmianie i, mimo ruchomego grafiku i możliwości pracy zdalnej, nie mogłam być już na każde zawołanie Anny czy innych uczniów. To jej się bardzo nie spodobało. Potrafiła dzwonić do mnie kilka razy dziennie (mimo że prosiłam o wysyłanie smsów, żeby łatwiej mi było odpisać) próbując narzucić mi godziny spotkań. Kiedy nie byłam dyspozycyjna, to był foch. Proponowałam, że jeśli musi pilnie odebrać pocztę, to mój ówczesny partner mógł jej ją dać nawet jeśli nie było mnie w domu. Nie chciała. Po kilku takich akcjach, wyrzuciła mi, że skoro mi płaci to powinnam być na jej zawołanie. Kazałam jej wtedy znaleźć sobie innego jelenia, bo poczta będzie lądować w koszu.

Mniej-więcej w tym czasie kiedy pomagałam Annie, do domu obok mojego wprowadziła się, nazwijmy ją, Kamila.
Kamila przyjechała do Francji za facetem poznanym na weselu znajomej (której udzielałam wtedy korepetycji), bez grosza przy duszy i bez chęci do pracy czy nauki francuskiego. Szybko okazało się jednak, że facet nie ma ochoty na utrzymywanie Kamili, więc ta zaczęła mnie błagać żebym znalazła jej jakąś pracę, żeby mogła chociaż na jedzenie zarobić. Przez Annę, znalazłam jej kilka godzin sprzątania u jakiejś kobiety. Kamila tam chodziła, ale nie podobało jej się, bo pani domu kazała jej wycierać listwy przypodłogowe, miała za dużo prasowania. Potem złapała też godziny sprzątania u jakiejś starszej pani, która podobno dała jej złoty łańcuszek z wisiorkiem. Koniec końców, Kamila stwierdziła, że chce się uczyć francuskiego, ale nie ma na to pieniędzy. Mój partner załatwił jej darmowy kurs prowadzony przez merostwo. Kamila poszła na 4 zajęcia i tyle ją widzieli. Następnie, zaszła w ciąże, więc zrezygnowała już w ogóle z jakiejkolwiek pracy, a że dziecko było tego faceta, za którym przyjechała, to, niestety, musiał zacząć ją utrzymywać. W czasie ciąży, Kamila zaczęła załatwiać sobie ubezpieczenie zdrowotne próbując przy tym ciągać mnie po urzędach, bo bez przepracowanych legalnie godzin jest z tym ciężko. Nie raz, nie dwa, zdarzyło się, że dzwoniła do mnie kiedy byłam w pracy, na uczelni lub na próbie w teatrze i kazała mi się zwalniać już teraz natychmiast, żeby iść z nią do lekarza czy do urzędu w roli tłumacza. Po mojej odmowie, solidnie obrabiała mi tyłek w rozmowach z innymi sąsiadami, o czym ci nie omieszkali mi donieść. Znajoma jednego z sąsiadów zlitowała się nad nią… i również bardzo szybko zrezygnowała z jakiegokolwiek kontaktu z Kamilą. Tym razem, to ja słuchałam jaka ta znajoma była zła i niedobra.
Ostatnim popisem Kamili było zadeklarowanie się jako samotna matka (600€ piechotą nie chodzi), mimo że samotna nie była, i wystąpienie o mieszkanie socjalne, mimo iż wiedziała, że jej partner może stracić sporą część swojej pensji (dodatek z tytułu delegacji czy coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie o co chodziło).

Żeby nie było, że narzekam tylko na osoby niemówiące po francusku, to jeszcze o tym jak straciłam dobrego znajomego. Nazwijmy go Lucas. Studiowaliśmy razem romanistykę w Polsce i przeprowadziliśmy się do Francji w tym samym czasie. Przez kilka pierwszych lat wszystko było Ok, a potem Lucas poznał swojego nowego faceta i kontakt trochę nam się rozluźnił. Pierwsza czerwona lampka zapaliła mi się przy okazji wizyty jednego ze znajomych ze studiów w Paryżu. Spotkaliśmy się wtedy na kolacji i, oczywiście, zeszło się na temat wspólnych studiów i języka francuskiego, bo jak inaczej… Porównywaliśmy wtedy to, czego nauczyliśmy się na studiach z faktyczną przydatnością tej wiedzy w życiu codziennym. Zwróciłam uwagę, że francuski, którym posługiwaliśmy się zaraz po studiach był bardzo akademicki i literacki (ku uciesze naszych wykładowców na francuskich uczelniach), ale ciężko było dogadać się z naszymi równieśnikami, którzy używają więcej slangowych zwrotów i tu podałam przykład takiego zwrotu (J’ai flippé ma race - Przeraziłem się na śmierć), który mój partner lubił używać. Na to Lucas: „Rodzina mojego partnera nie używa takich zwrotów”. Ze znajomym zaczęliśmy przekonywać Lucasa, że warto znać też bardzo potoczną mowę, tym bardziej, że należymy do grupy wiekowej, która tej potocznej mowy używa w większości.
Jednak gwoździem do trumny naszej znajomości była moja wizyta w nowym mieszkaniu Lucasa i jego partnera. Dopiero co obroniłam moją pracę magisterską z teatrologii i zaczynałam pracę w ukochanym teatrze, ale na stanowisku, które Lucas uznał za niskie i o którym wypowiadał się wręcz z obrzydzeniem, co mocno rozjechało mój entuzjazm. Potem Lucas nie omieszkał oprowadzić mnie po mieszkaniu pokazując każdy przedmiot i opowiadając jego historię: „Ten fotel pochodzi z XIX wieku”, „a ten obraz mój partner dostał na urodziny”, „a to krzesło w stylu takim a takim kosztowało tyle”, „a to biurko jest z początku XX wieku” i tak dalej… Gryzłam się w język, żeby nie powiedzieć „a u mnie Ikea A.D. 2013”.

Niesmak pozostał mi do dziś.

Polonia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (88)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…