Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90461

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o mojej własnej głupocie i jak nie wynajmować mieszkań jako biedny student.

Sytuacja rozpoczyna się w momencie, gdy zerwałam z ówczesnym partnerem i na gwałt potrzebowałam chwilowego lokum, które mogłabym w dość szybkim czasie bez problemu zmienić. Spadła mi (jak wtedy myślałam) gwiazdka z nieba - mieszkanie z koleżankami z roku, w dość dobrze skomunikowanej dzielnicy. W dodatku z niskim czynszem i możliwością posiadania zwierząt. Ideał.

Standard mieszkania był bardzo średni, do tego stopnia, że już w czasach PRL był uważany za generalnie słaby. Walające się po szafkach rzeczy właścicieli, zapadające się łóżka, blaty wołające o pomstę do nieba czy nawet ogólnie panujący brud, który był efektem wieloletniego zaniedbania. Moje usilne starania doczyszczenia chociaż skrawka kafelków w kuchni nie przynosiły efektu. Poddałam się w momencie gdy jedna ze współlokatorek poinformowała mnie, że plamy były, są i będą. Właścicielka nie podpisała umowy, jednakże poprosiła o niską kaucję, która nie wynosiła nawet połowy czynszu. Już wtedy powinna zapalić mi się lampka, ale przecież koleżanki mieszkają już tak kolejny rok i nie ma problemów. Czego zatem mogłabym się bać?

W mieszkaniu spędziłam łącznie 10 miesięcy. W międzyczasie koleżanka, z którą miałam dobry kontakt wyprowadziła się i na jej miejsce weszła znajoma ze studiów. Moje marzenia o szybkiej wyprowadzce jakoś rozeszły się kiedy dostałam pracę marzeń i zaczęłam spędzać cały boży dzień poza miejscem zamieszkania. Lokum służyło mi bardziej jako przechowalnia i noclegownia niż dom. Potrzeba zmienienia zamieszkania wynikła przez konflikt z drugą ze współlokatorek (zwana dalej Marlenką), która postanowiła organizować imprezy w środku tygodnia i zaniechać sprzątania. Sytuacja ta sama w sobie jest materiałem na inną historię. Problemy z właścicielką rozpoczęły się w momencie zdania mieszkania.

Nauczona doświadczeniem i wyniesioną z domu przyzwoitością posprzątałam mieszkanie na tyle ile mogłam zostawiając je w lepszym stanie niż zastałam. Dodatkowo pokusiłam się o wrócenie i dokładne "dosprzątanie" pokoju jak i przestawienia mebli w oryginalne miejsca. Wysłałam zdjęcie pokoju w celu potwierdzenia oficjalnego zdania pokoju, gdyż właścicielka była zbyt zajęta aby osobiście zjawić się na miejscu. Moje starania były dla właścicielki ewidentnie zbyt małe, gdyż 2 tygodnie po wyprowadzce otrzymałam wiadomość o "najgorszym syfie jakim widziała w całej historii wynajmowania tego mieszkania".

Syfem okazał się kamień w muszli klozetowej, plamy na kafelkach oraz zniszczone dwa taborety. Zniszczenia te powstały zanim nawet pomyślałam o wprowadzeniu się tam, niestety Marlenka wskazała mojego psa jako przyczynę wszelkiego zła (pomimo faktu, iż w mieszkaniu przebywał pies współlokatorki zarówno mieszkającej przede mną jak i tej, która niedawno się wprowadziła. Na jakiej podstawie zostało stwierdzone, że ze wszystkich psów był to właśnie mój (który tak właściwie nie przebywał w mieszkaniu z racji możliwości przebywania ze mną w pracy)? Nie wiem. Być może testy DNA przeprowadzone na plamie z kafelków.

Moje dobre sumienie postanowiło wziąć odpowiedzialność za taborety, które faktycznie mogły zostać zniszczone przez psa (nie tylko mojego). Zaoferowałam zapewnienie dwóch innych taboretów, oczywiście z uwzględnieniem stanu w jakim były przed moją wprowadzką. Było to jednak niewystarczające, ponieważ każdy mój argument spotykał się ze ścianą i tłumaczeniem "Marlenka powiedziała...". Marlenka sama nie grzeszyła inteligencją, gdyż otwarcie przyznała właścicielce, że z racji konfliktu nie sprzątała w mieszkaniu. Nie wpłynęło to jednak na osąd właścicielki, która obarczyła jedynie mnie kosztami za "powstałe" szkody, pomimo zauważenia iż było to w części wspólnej, z której korzystała każda z nas. Właścicielka nie przejmowała się również faktem iż dwie inne współlokatorki poświadczyły, że wady o których mówi powstały już przed moją jak i ich wprowadzką. Rozmowa nie przynosiła skutku, na mój jeden argument właścicielka dorzucała 3 swoje. Jeden bardziej bezsensowny od drugiego, wracając przy tym do kwestii, które wytłumaczyłam w rozmowie już 5 razy. Nie pomogły również zdjęcia wykonane bezpośrednio przed zdaniem mieszkania.

Dobrotliwa właścicielka postanowiła nie tylko nie oddawać mi kaucji za zniszczenia, których nie dokonałam i których nie miała jak udowodnić, ale również zaprosiła mnie na wspólne sprzątanie mieszkania, w którym nie przebywałam od 2 tygodni. Biorąc pod uwagę, że Marlenka została sama w mieszkaniu (druga współlokatorka także opuściła to mieszkanie przez imprezową duszę Marlenki) cały powstały nieporządek był wynikiem jej zawrotnego trybu życia.

Na chwilę obecną nie dość, że zostałam bez kaucji i z nerwami to dodatkowo właścicielka obarczyć mnie chce kosztem wymiany muszli klozetowej i innymi zniszczeniami, które przypomniały jej się w ciągu 3 dni.

Niech nikt nie zrozumie mnie w tym momencie źle - jestem w pełni świadoma swoich błędów. Utrata kaucji nie boli mnie tak jak świadomość sprowadzenia mnie do meliniarza i syfiarza za 300zł. Znajduję się w tak komfortowej sytuacji, że kwota ta mnie zaboli, ale nie sprawi, że będę cierpiała. Z rozmów z poprzednimi mieszkankami tego lokum dowiedziałam się, że to nie pierwsza sytuacja, w której właścicielka zabiera kaucję, bo tak. Szkoda tylko, że kaucje biednych studentów zasilają jej budżet na egzotyczne wycieczki.

Ktoś wie jak zgłosić nieuczciwego wynajmującego do Urzędu Skarbowego?

mieszkanie wynajem współlokatorzy kaucja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (153)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…