Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90623

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ballada o Januszku - epilog. Będzie długo.

Pracę u Janusza zaczęłam w 2017. Bywał irytujący, ale były to raczej sytuacje, w których można było przewrócić oczami i pośmiać się z głupoty. Szef, który wnerwiał, ale nie stresował. Z początkiem korony przeszliśmy na prace zdalną (w 2020 całkiem zdalną, potem hybrydową), więc przez prawie 3 lata mało go widywałam i wtedy pracowało się naprawdę fajnie. Dodatkowym atutem była zmiana trybu pracy z wysiadywania dupogodzin na zadaniowy. Kiedy Niemcy wprowadziły pomoc dla przedsiębiorców, która poza wypłatami zapomóg polegała również na tym, że pracownicy mieli ograniczone godziny pracy, a państwo wypłacało część ich pensji, Janusz oczywiście z tego skorzystał.

W połowie 2022 pomoc dla przedsiębiorców się skończyła, o czym dowiedziałam się, kiedy zobaczyłam odcinek pensji (Janusz ani słowem się na ten temat nie zająknął), więc zaczęłam pracować z powrotem w pełnym wymiarze godzin, z tym że nadal głównie zdalnie, do biura przyjeżdżając dwa razy w tygodniu. Ponieważ Janusz nic nie wspominał na temat całkowitego powrotu do biura, żeby znowu móc cały czas patrzeć pracownikom na ręce, kontrolować, jak często chodzą do toalety i takie tam, zaczęłam się zastanawiać, czy on się w ogóle zorientował, że dotacje od państwa się skończyły i całą moją pensję płaci sam. Stwierdziłam jednak, że nie będę się narzucać z żadnym powrotem do biura, pracę mogę wykonać zewsząd, do tego odpadają mi koszty i czas dojazdu, a w końcu to jego firma, jego dotacje, jego problem. On się powinien tym interesować, a nie ja.

W październiku przeprowadziliśmy się do nowego biura. Tym razem, w celu cięcia kosztów, Janusz nie wynajął dwóch pomieszczeń, tylko jedno, w dodatku wielkości schowka na szczotki. Stwierdził, że skoro i tak pracujemy głównie zdalnie, to biuro jest potrzebne w zasadzie po to, żeby był jakiś oficjalny adres, na który przesyłki mogą przychodzić. I do tego głównie służyło, bo pracować się tam nie dało. Biuro nie dość, że ciasne, było w dodatku kompletnie zagracone, gdyż służyło Januszowi również jako składzik na rupiecie, które przestały mu się mieścić w domu i w garażu. Żeby dojść do swojego biurka, musiałam przeciskać się przez 30cm szczelinę między regałem a stertą kartonów z kasetami video z lat 80. Na uwagi zwracane i przeze mnie, i przez administratora budynku, że jest to wbrew przepisom BHP oraz przeciwpożarowym, Janusz reagował wzruszeniem ramion. Co tam przepisy, ważne, że tanio.

Dodatkową uciążliwość stanowił fakt, że Janusz spędzał większość dnia pracy na rozmowach telefonicznych, prywatnych i służbowych, które odbywał na głośnomówiącym. Czyli dzień, który musiałam spędzać w biurze mijał mi kompletnie bezproduktywnie, gdyż Janusz darł się do telefonu, omawiając ostatni mecz Bayernu, a ja nie słyszałam własnych myśli. Słuchawki wytłumiające dźwięk nie wchodziły w grę, gdyż pomiędzy omawianiem akcji Goretzki czy Müllera, Janusz artykułował też polecenia w moim kierunku, więc cały czas musiałam się jego rozmowom przysłuchiwać. Do tego doszedł problem z czasów przedkoronowych, czyli przy każdej rozpoczętej czynności następowała komenda "rzuć i rób coś innego", w związku z czym niczego nie mogłam zrobić do końca i wszystko leżało rozgrzebane. Na szczęście był to jeden, góra dwa dni w tygodniu.

W lutym okazało się, że miałam rację co do kwestii, że Janusz nie zorientował się, że od 8 miesięcy nie otrzymywał dotacji od państwa i całą pensję wypłacał mi z własnej kieszeni. Przypadkiem uświadomił mu to jego doradca podatkowy i Janusz wpadł w szał. Nie tylko zażądał całkowitego powrotu do biura, ale również odpracowania wszystkich godzin, które w ciągu tych 8 miesięcy przepracowałam z domu. Nie trafiały do niego argumenty, że przecież mimo tego, że z domu, i tak pracowałam na cały etat, to nie był mój czas wolny, a wszystkie zadania były wykonane. Jego zdaniem praca z domu to nie praca i koniec. Bo skąd on ma wiedzieć, czy przypadkiem w godzinach pracy nie miałam włączonej pralki czy zmywarki, albo nie robiłam sobie herbaty (co ciekawe, robienie sobie herbaty w biurze nie stanowiło problemu). Praca liczy się tylko wtedy, kiedy on ją widzi, nie wyniki, ale sam proces. On musi "widzieć zapie*dol", inaczej się nie liczy. Dokładnie wtedy zaczęły się moje problemy z żołądkiem i poszłam na L4. Było też dla mnie jasne, że jak tylko skończę studia, niezależnie od sytuacji na rynku, muszę koniecznie znaleźć nową pracę, bo w obecnej nie wytrzymam.

Od końca lutego do połowy maja sporo czasu spędziłam w szpitalu i na zwolnieniach, ale pomiędzy jedną nieobecnością a drugą dowiedziałam się o innej przyczynie zdenerwowania Janusza. Sytuacja z gatunku "na każdego cwaniaka znajdzie się większy cwaniak". Jedno z czasopism, z którym współpracowaliśmy, to niszowy kwartalnik o tematyce haute couture, wydawany w Holandii. Z naczelnym Janusz zna się od ponad 20 lat. Wiele lat temu sporządzili umowę o współpracy, w międzyczasie warunki tej współpracy i zakres działalności Janusza uległy zmianom, a zmiany, jak to Janusz ma w zwyczaju, uzgadniane były wyłącznie ustnie. Rozliczenia dokonywane były zawsze w ten sposób, że nasza firma wysyłała fakturę klientowi, klient przelewał nam (tzn. Januszowi) pieniądze, wydawnictwo wysyłało nam fakturę pomniejszoną o naszą prowizję, my opłacaliśmy ją wydawnictwu. Czasami, kiedy były jakieś opóźnienia po stronie klienta, lub Janusz miał problem z płynnością (bo pieniądze od klienta niechcąco mu się rozeszły na prywatne wydatki), dogadywał się telefonicznie z kolegą naczelnym, że zapłaci z opóźnieniem, na co ten bez problemu się zgadzał, oczywiście wszystko wyłącznie ustnie.

Współpraca grała i tańczyła, do czasu. Pewnego dnia przyszło pismo z wydawnictwa, w którym w trybie natychmiastowym wypowiedzieli Januszowi umowę ze względu na rażące naruszenie warunków kontraktu. No bo w umowie wyszczególnione były procesy, których Janusz miał się trzymać, a tymczasem od dłuższego czasu robił zupełnie coś innego. Do tego regularne zaległości w opłacaniu faktur. Wszystko Janusz miał dogadane z naczelnym telefonicznie, jednak nie miał na to żadnego dowodu. Ale co to za problem. Skoro nie ma dowodu, to Janusz go sobie stworzy. Niewiele myśląc, napisał aneks do umowy, z datą wsteczną, w którym wyszczególnił zmiany procedur, podrobił podpis naczelnego i wysłał mu jako argument na swoja korzyść (nie mogłam go powstrzymać, bo byłam wtedy na L4, a nawet gdybym nie była to po akcji z listem do szpitala przestałam ratować mu tyłek i chronić go przed nim samym, niech się sam wykończy).

Do tego doszedł do wniosku, że jeśli wydawnictwo chce zerwać z nim umowę, to niech zrywa, ale po tylu latach należy mu się odszkodowanie. W ramach owego odszkodowania przywłaszczył sobie pieniądze od klientów z ostatniego numeru czasopisma. Była to suma w okolicach 60 tys. Euro, którą natychmiast wydał na wyjazd z rodziną do Kalifornii. Ponieważ naczelny nie odpuszczał i jego prawnik zaczął przysyłać pisma, Janusz również musiał wziąć prawnika. Nie dość, że kosztuje go to spore pieniądze, to jeszcze za przywłaszczenie sporej sumy pieniędzy i sfałszowanie podpisu grozi mu sprawa karna.

Oprócz tego, czego dowiedziałam się już po powrocie, urząd skarbowy podczas kontroli dopatrzył się, że podczas korony Janusz prowadził dość kreatywną księgowość i nakazał mu zwrot całej pomocy, którą otrzymał w tym czasie od państwa. Wyszło tego kilkadziesiąt tysięcy. W ramach pójścia na rękę mogą mu to ewentualnie rozłożyć na raty, ale oddać musi.

Trzecim problemem Janusza, który wydarzył się w tym samym czasie, była skrajnie zła sytuacja finansowa jego drugiego biznesu - spa, które odziedziczył po swoim ojcu. Sytuacja finansowa firmy była zła już od czasów korony i executive, który prowadzi ten interes, wysyłał mu od tego czasu zestawienia finansowe, sygnalizując problem, który Janusz radośnie ignorował, bo co sobie będzie zawracał głowę jakimiś tabelkami. Jakieś pieniądze wpływają na konto i to się liczy, więc jakoś to będzie. Niestety skończyło się "jakośtobycie" i nie tylko pieniądze przestały wpływać, ale Janusz musiał zacząć dokładać ze swoich. Spa bankrutuje, a Janusz szuka winnego.

To, że Janusz lada moment popłynie na wszystkich frontach, było jasne. Jasne było również, że skoro praca dyplomowa jest już na ukończeniu, a obrona za kilka tygodni, mogę się już rozglądać za nową pracą. Nie wiedziałam tylko, jak ogarnąć temat odbywania rozmów kwalifikacyjnych, tak żeby Janusz się nie dowiedział, w sytuacji, kiedy nie pracuję już z domu, a w dodatku dzielę z nim biuro, więc słyszymy swoje rozmowy. Z kolei doproszenie się go o dzień urlopu graniczyło z cudem. Ale w tym momencie stała się najlepsza rzecz, jaka mogła się w tej sytuacji stać. 31 maja bardzo przybity Janusz oznajmił mi, że bardzo mu przykro, ale w związku z problemami, które spadły mu na głowę, a które "kompletnie nie są jego winą", żeby nie zbankrutować, musi ciąć koszty, gdzie się da, w związku z czym musi zmienić warunki mojej umowy i zredukować mój etat o połowę.

Podsunęłam mu wtedy pomysł, żeby może zamiast obcinać mi godziny pracy, po prostu mnie zwolnił, a na moje miejsce zatrudnił kogoś za niższa stawkę i w mniejszym wymiarze godzin. Pracy nie ma aż tyle, ile było w pierwszych latach mojego zatrudnienia, więc nawet ktoś mniej doświadczony powinien dać sobie radę. Z kolei ja przy obecnych cenach nie dam rady żyć za połowę pensji, więc wolę po prostu poszukać innej pracy. Janusz się pokrygował, że nie miałby serca mnie tak po prostu zwolnić, że po tylu latach jestem jak rodzina i tak dalej.

W końcu go jednak przekonałam. Wręczył mi rozwiązanie umowy z miesięcznym okresem wypowiedzenia. Zwróciłam mu uwagę, że okres wypowiedzenia jest nieprawidłowy. W umowie mam wpisany "ustawowy okres wypowiedzenia", a ten w przypadku zatrudnienia powyżej 5 lat wynosi 2 miesiące (najchętniej to bym odeszła jak najszybciej, ale wiedziałam, że znalezienie pracy od 1 lipca będzie raczej mało realne). Janusz zaczął dyskutować, że jego, jako drobnego przedsiębiorcy, na pewno te przepisy nie dotyczą. Pokazałam mu przepis, że owszem, mogłyby nie dotyczyć, jako drobny przedsiębiorca ma pewne przywileje, tylko że odpowiednia klauzula musi być zawarta w umowie o pracę. Jeśli jej nie ma, nici z przywilejów. Okazało się, że on nie wiedział, że w umowa, która ze mną podpisał, jest typowo "korporacyjna" i niekorzystna dla niego, bo jej nie przeczytał.

Nie zgodziłam się na jego propozycję "dogadania się" i uświadomiłam mu, że otrzymawszy wypowiedzenie, mam obowiązek zarejestrować się w urzędzie pracy, a oni pierwsze, co zrobią, to sprawdzą, czy jest ono zgodne z prawem. Kiedy się okaże, że nie jest, to nie dość, że wypowiedzenie będzie nieważne i będzie mi je musiał wręczyć na nowo, tracąc kolejny miesiąc, to jeszcze zapłaci karę. Na propozycję dopisania tej klauzuli do umowy z datą wsteczną również się nie zgodziłam. Nie miał wyjścia, musiał dać mi nowe wypowiedzenie z terminem do końca lipca. A ja, dzięki temu, że to on mnie zwolnił, nowej pracy mogłam szukać oficjalnie, co więcej, miałam prawo chodzić na rozmowy w godzinach pracy (z czego ochoczo korzystałam). A gdyby nie udało mi się nic znaleźć przed końcem lipca, przysługują mi świadczenia z urzędu pracy, w tym zasiłek wynoszący 60% pensji.

Przez to, że Janusz bardzo niechętnie zatwierdzał wnioski urlopowe ("bo on nie zgadza się z tym, że pracownika nie ma, a on mu musi płacić"), miałam do wykorzystania prawie cały przysługujący mi roczny urlop, którego Janusz musiałby mi albo udzielić przed końcem mojego zatrudnienia, albo wypłacić ekwiwalent w wysokości prawie całej mojej pensji brutto. Gdyby wypowiedzenie kończyło mi się końcem czerwca, przysługiwałaby mi tylko połowa urlopu, a że zahaczyło o drugą połowę roku, przysługiwał mi on w całości. Gdyby Janusz był się wcześniej zorientował, jaki mam w umowie termin wypowiedzenia i co to dla niego oznacza, zaoszczędziłby sobie sporo pieniędzy. No ale kto bogatemu zabroni nie czytać umów. Na razie wydawał się o tym nie wiedzieć, ale zdawałam sobie sprawę, że kiedy w końcu się zorientuje, zacznie "chodzić po ścianach", będzie się starał zrobić wszystko, żeby mi tego urlopu nie udzielić, ani nie wypłacać i podejrzewałam, że będzie chciał mnie zmusić, żeby się tego urlopu oficjalnie zrzekła albo o niego wystąpiła i podczas niego nadal chodziła do pracy, a jako karty przetargowej użyje świadectwa pracy i zagrozi, że mi go nie wystawi, albo wystawi złe. Tak więc muszę być szybsza.

Jako że nową pracę znalazłam o wiele szybciej niż zakładałam i już pod koniec czerwca udało mi się podpisać umowę, wykorzystałam ten fakt i poprosiłam Janusza o jak najszybsze wystawienie mi świadectwa pracy, mówiąc, że niby nowy pracodawca chce, żebym je natychmiast dostarczyła. A że nie chcę zrobić na dzień dobry złego wrażenia, nie mogę kazać im zbyt długo czekać. Świadectwo napisałam sobie sama, bo Januszowi się, rzecz jasna, nie chciało, ale bez problemu podpisał, więc ten problem miałam już z głowy.

W pierwszych dniach lipca, tak jak się spodziewałam, pracownik obsługującej nas kancelarii uświadomił Januszowi kwestię mojego urlopu. I tak, jak się spodziewałam, Janusz był w ciężkim szoku, ile go to będzie kosztowało. I jak się również spodziewałam, próbował mnie przekonać, żebym się go oficjalnie zrzekła. Bo nie wyobraża sobie wypłacania takich pieniędzy, a wykorzystać tych dni jako urlopu też mi nie pozwoli, bo jestem mu potrzebna. Oczywiście odmówiłam.

Plan A się nie powiódł, to zaproponował plan B. Jako że wypłata za niewykorzystany urlop jest traktowana jako "specjalna płatność" i tak wysoko opodatkowana, że pracownik dostaje tylko połowę kwoty, Janusz spytał, co ja na to, żeby on nieoficjalnie wypłacił mi kwotę netto, a ja podpisałabym mu oświadczenie, że oficjalnie zrzekam się tych roszczeń, dzięki czemu on przynajmniej zaoszczędzi ten podatek. Mnie obojętne, ja chcę dostać swoje pieniądze, a rozliczenia Janusza ze skarbówką są jego problemem. Powiedziałam mu tylko, żeby najpierw sprawdził w swojej kancelarii podatkowej, czy to się w ogóle da zrobić, bo to oni wystawiają mój pasek wypłaty i mają wszystkie informacje na temat mojego urlopu, a z tego, co wiem, nie ma możliwości prawnej, żeby pracownik zrzekł się przysługującej mu wypłaty, a potem możemy wrócić do tematu. Oraz oczywiście postawiłam warunek: kasa do ręki (lub na konto) zanim cokolwiek podpiszę (zresztą miałam dość dużą pewność, że to i tak nie przejdzie - wieczorem skonsultowałam temat z prawnikiem).

Pod koniec następnego dnia Janusz poprosił mnie o rozmowę na temat tego wynagrodzenia za urlop i przedstawił następującą propozycję: ponieważ przez ostatnie 6 lat mnie utrzymywał (ciekawe określenie na wypłacanie pensji za wykonaną pracę), ja jestem mu coś winna ze swojej strony, jakąś elementarną lojalność, więc on postanowił, że wypłaci mi tylko część przysługującej mi kwoty netto (dla potrzeb historii niech będzie to, że zamiast 2000 € zapłaci mi 1500 €), w dodatku zrobi to w trzech ratach: w lipcu ze względu na swoją trudną sytuację finansową nie będzie w stanie wypłacić nic, ale będzie mi wypłacał po 500 € pod koniec sierpnia, września i października, a ja mam mu podpisać już teraz, że się tych świadczeń zrzekam (już widzę, jak bym te pieniądze kiedykolwiek zobaczyła). Odpowiedziałam, że chyba sobie jaja robi. Na układ można iść, jeśli obie strony coś na tym zyskują, a nie jeśli jedna na tym zyska, a druga straci. Jaki ja mam w tym interes, żeby, idąc mu na rękę, pozbawić się przysługującego mi wynagrodzenia? Bo już pomijając z jakiej mańki mam się zrzec części tych pieniędzy, to nie mam żadnej gwarancji, że tę resztę w ogóle dostanę, bo nawet jeśli podpiszemy jakieś zobowiązanie między sobą, nie będzie ono miało żadnej mocy prawnej, jako że cały ten układ byłby nielegalny. Albo ustalamy coś, na czym zyskamy oboje, albo nie mamy o czym rozmawiać i robimy wszystko oficjalnie.

Janusz powtórzył argument, że po tym jak mnie przez 6 lat utrzymywał, mam wobec niego dług, więc jestem mu winna tę przysługę i dodał nowy, że "mam bogatego męża", więc te pieniądze nie są mi do niczego potrzebne, a poza tym sponsorowanie mnie jest obowiązkiem męża, a nie jego (ktoś chyba nie łapie różnicy między związkiem a pracą zawodową). Następnie zastosował próbę szantażu emocjonalnego ("Dlaczego nie chcesz mi pomóc? Czy ja ci cokolwiek złego zrobiłem? Dlaczego mi nie ufasz? Czy uważasz, że mógłbym kogoś oszukać?" - nawet mi się udało nie parsknąć śmiechem), a kiedy to też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, oznajmił, że chyba mi się coś pomyliło, jeśli myślę, że cokolwiek mogę z nim negocjować, negocjować to on może z równym sobie, a nie ze mną, ja mam robić, co on każe (odważne stwierdzenie w sytuacji, kiedy to on mnie prosi o przysługę i tylko od mojej dobrej woli zależy, czy się zgodzę). Na koniec zaczął wyciągać jakieś sytuacje z ostatnich lat, kiedy poniósł straty finansowe (które wynikały wyłącznie z jego zaniedbań, nieudolnych krętactw oraz złych decyzji) i grozić mi dyscyplinarką. Po czym zadzwonił mu telefon, który on odebrał. Stwierdziłam, że w ten sposób nie będziemy rozmawiać i pojechałam do domu.

Następnego dnia, w myśl zasady "nie chcieli Żydzi manny, mieli g…o", za radą prawnika, poszłam na L4. Zwolnienie do środy, 19 lipca (w czwartek chciałam przyjechać do pracy, oddać klucze, wylogować się z kont na komputerze itd., a od piątku do końca miesiąca miałam już dawno zatwierdzony urlop, z którego już nie było możliwości mnie odwołać), z kodem choroby nie do podważenia, nawet gdyby Januszowi przyszło do głowy nasyłać na mnie kontrolę z kasy chorych.

Tym sposobem Janusz stracił pracownika, bez jakiegokolwiek przekazania obowiązków, a za zaległy urlop będzie musiał zapłacić oficjalną drogą, z podatkiem. Gdyby próbował jakoś utrudniać mi życie, zawsze miałam możliwość przedłużenia L4 o ten ponad tydzień zatwierdzonego urlopu, przez co musiałby mi zapłacić jeszcze więcej. Gdyby w ramach zemsty 31 lipca pieniądze (lipcowa pensja plus wypłata za urlop) nie wpłynęły mi na konto, następnym moim krokiem byłoby wezwanie do zapłaty wysłane przez prawnika zarówno do Janusza, jak i do wiadomości właściciela kancelarii (na wypadek, gdyby Janusz nie odebrał lub nie otworzył listu), a następnie oddanie sprawy do sądu pracy. Gdyby Januszowi przyszło do głowy zwalniać mnie dyscyplinarnie (do czego kompletnie nie miał podstaw ani formalnie, ani merytorycznie), sprawa również skończyłaby się w sądzie pracy, gdzie dodatkowo uwaliłabym go, ujawniając ten mail do ordynatora chirurgii i parę innych rzeczy.

Podczas mojej nieobecności Janusz zadzwonił raz, pytając o zdrowie i czy mogłabym mimo zwolnienia przyjechać jednak do pracy, bo on nie daje sobie sam rady. Oczywiście się nie zgodziłam, informując go, że po pierwsze nie pozwala mi stan zdrowia, po drugie, świadczenie pracy podczas L4 jest nielegalne, a jeśli ma wątpliwości, może mu to wytłumaczyć mój prawnik. Nie miał wątpliwości.

Przez ten czas coś chyba mu się przeorało w głowie (albo ktoś mu przeorał), bo kiedy wróciłam na ostatni dzień, był bardzo miły, nie wracał do tematu wypłaty, skupił się na przekazaniu obowiązków, a w prezencie pożegnalnym dał mi butelkę markowego szampana. Do tego stwierdził, że pewnych rzeczy, które ja robiłam, nie jest w stanie sam ogarnąć, więc jeżeli pozwalałby mi na to czas, chciałby mi zaproponować dalszą współpracę, w ramach mini job (pracownik nie jest zatrudniony na etat, tylko przychodzi na parę godzin i zarabia max 500 € wolne od podatku, nie musząc zakładać działalności ani wystawiać faktur), gdzie stawkę za swoje usługi miałabym ustalić sobie sama. A 31 lipca wszystkie należne pieniądze wpłynęły mi na konto.

praca

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (194)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…