Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90773

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię o cioci w Kanadzie i pomyślałam, że takie zachowanie, to chyba nie kwestia miejsca zamieszkania, po prostu "ten typ tak ma".

Lata temu - jeszcze kiedy byłam dzieckiem - odezwała się do rodzina, z którą kontakt był raczej "kartkowy" - ot, wiedzieliśmy nawzajem o swoim istnieniu i wysyłało się kartki na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Ale jakoś tak jeden telefon (od nich), drugi... no i w końcu zakomunikowali, że przyjeżdżają w nasze rejony (oni mieszkali prawie na przeciwnym końcu Polski niż my).

Nasza reakcja? Oczywiście: zapraszamy, przyjeżdżajcie, czym chata bogata. Przyjechali, czworo ludzi, na tydzień.

Fakt, że to były jeszcze czasy, kiedy się tak "po domach" jeździło, no ale jednak gościć czworo osób przez tydzień, to i dużo zachodu, i koszt, zwłaszcza, że ewidentnie na tę gościnę liczyli.

No i tak przez tydzień serwowanie śniadań, obiadów, kolacji, w międzyczasie kawka i ciasto (wszystko do stołu, bo sami sobie nie robili - na sugestię, że tu jest to i to, częstujcie się padła odpowiedź, że oni to po szafkach czy lodówce nie będą nam grzebać). To były czasy bez zmywarek, więc dla mnie "atrakcją" tych dni było zmywanie i wycieranie stosów naczyń (bo o zmywaniu po sobie też nie było mowy), a do tego bieganie "przynieś cioci cukier/łyżeczkę/dodatkowy talerzy/szklankę wody/chusteczkę itd.

Na śniadania oczywiście dbało się, żeby mieli świeże pieczywo, jakiś wybór typu ser/szynka/pomidory/ogórki/pasztet itd., obiady codziennie dwudaniowe, ciasto domowej roboty, kolacje już nie pamiętam dokładnie, ale raczej na ciepło, raz zrobiliśmy grilla.

Cały czas praktycznie spędzali u nas - jednego popołudnia odwiedzili inną krewną, ale pojechali do nie po obiedzie i zapowiedzieli, że wrócą do nas na kolację, żeby jej kłopotu z gotowaniem czy przygotowywaniem czegoś nie robić (sic!).

Na sugestię, czy może nie chcieliby się wybrać na jeden dzień do niedalekiego miasta, albo coś pozwiedzać padła odpowiedź, że nie, im u nas tak dobrze, że nie chcą się nigdzie ruszać, a poza tym przyjechali, żeby się nacieszyć rodziną.

Posiedzieli tydzień, wyraźnie mieli ochotę zostać dłużej, ale zapobiegawczo się im powiedziało, że mamy wyjazd na uroczystość rodzinną z drugiej strony rodziny.

W ramach podziękowania kupili... dwa piwa i czekoladę dla mnie. Dodali, że chcieli kupić jeszcze jakieś kwiaty, ale w kwiaciarni nie było żadnych ciętych (to akurat prawdopodobne, ale mogli, kurczę, kupić doniczkowy! albo cokolwiek innego).

Oczywiście zapraszali z rewizytą do siebie, och jak bardzo zapraszali!

Bo oni mają duży dom, willę - jak sami mówili - wygodnie będzie nam, a obok jest piękne jezioro, wspaniałe, a obok jeszcze to, i tamto, i cały rok się festiwale odbywają, dosłownie dwa kroki za ich domem, no przyjedźcie, sami zobaczycie!

Na drugi rok zbliżały się wakacje, stwierdziliśmy, że może by tak z zaproszenia skorzystać. No cudownie, cudowanie, ale akurat mają remont willi, więc nie ma warunków dla gości. OK, kolejny rok - cudownie, cudownie, ale wtedy oni akurat wyjeżdżają, a potem akurat przyjeżdżają do nich inni krewni, a potem... i znów nie wyszło.

Ale do trzech razy sztuka, wymówki się chyba skończyły, pojechaliśmy.

Willa okazała się zwykłym domem raczej na wygwizdowie, wyglądającym jakby remontu nie widziała od lat kilkudziesięciu.

Śniadania trzeba było ogarnąć we własnym zakresie, bo gospodarze spali do 11 - co jeszcze byłoby ok, kanapki sobie możemy zrobić, ale po trzech dniach lodówka była pusta... na aluzję odnośnie tego radośnie stwierdzili, że sklep jest niedaleko "prosto, prosto i w lewo" i jak już pójdziemy po świeże pieczywo i jakiś ser/szynkę, to dla nich też możemy kupić. Niedaleko okazało się około 3 km w jedną stronę, co zwłaszcza z zakupami w drodze powrotnej dało się we znaki, a na paragon i sugestię, że zapłaciliśmy tyle i tyle nie zareagowali.

Obiadów nie było - bo poczekamy chwilę i zrobimy grilla. I codziennie ten grill był, a na nim tylko kaszanka i kiełbasa (żadne tam szaszłyki czy warzywa czy cokolwiek). No ok, jeden dzień fajnie, ale sześć z rzędu... nie mogliśmy już patrzeć na te kiełbasę, niestety - o dostawach do domu nikt wtedy jeszcze nie słyszał (a przynajmniej nie tam), w pobliżu żadnej restauracji czy baru nie było, dojazd dokądkolwiek też odpadał - bo jak wspomniałam, "willa" mieściła się na dość sporym wygwizdowie, a na propozycję, żebyśmy razem pojechali do miasta i coś zjedli (oni mieli samochód, my nie), stwierdzili, że po co przepłacać w restauracjach, jak można... zrobić grilla!

Atrakcji dodatkowych nie było, bo zanim wstali - o wspomnianej 11, zanim się ogarnęli, to już trzeba było "grilla szykować". Raz pojechaliśmy nad "wspaniałe jezioro" - ot, zwykły staw, zarośnięty szuwarami, w którym nawet jako dziecko nie miałam ochoty pływać, i raz podjechaliśmy pod jakiś pomnik (nie pamiętam już nawet jaki).

Wróciliśmy po 6 dniach zmęczeni, sfrustrowani i nieco głodni i z mocnym postanowieniem: nigdy więcej wczasów u rodziny!

rodzina wczasy wakacje

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (169)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…