Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

3moons

Zamieszcza historie od: 11 maja 2013 - 19:01
Ostatnio: 16 czerwca 2013 - 11:29
  • Historii na głównej: 0 z 5
  • Punktów za historie: 2264
  • Komentarzy: 0
  • Punktów za komentarze: 0
 
zarchiwizowany

#51347

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Byłam świadkiem sceny, po której ślubny musiał mnie mało delikatnie spacyfikować, bym pewnej kretynce nie odebrała nic nie wartego żywota.

Głupota ludzka nie zna granic, jak ktoś mądrze zauważył. P to moja dobra, wieloletnie przyjaciółka. Od bardzo dawna leczyła się na niepłodność. Jeździłam z nią po lekarzach (to oddzielny epos z serii "trafił swój na swego, czyli znająca się na sprawie baba z piekła rodem kontra Sodoma służby zdrowia), wspierałam, pomagałam walczyć siedem lat - i oto P zachodzi w upragnioną ciążę, bez in vitro. Tylko ja i jej mąż wiedzieliśmy od początku, reszcie rodzinnego ludu powiedziała dopiero gdy skończył się piąty miesiąc i już było wiadomo, że będzie OK.

Przyszli dziadkowie się popłakali, przyszli pradziadkowie odtańczyli polkę na stole, wujki, ciotki i kuzyni im wtórowali. I wtedy zjawiła się S - młodsza siostra P. Dziewczę rok po maturze, naturalna blondynka, wiecznie przeżuwająca gumę z krowim wyrazem pyska. Nigdy nie zainteresowała się dramatem siostry, bo miała własne sprawy.

Podeszła do P, popatrzyła na brzuszek widniejący pod bluzką i ze słowami "Co ty pier... wszyscy wiedzą że jesteś jałowa. Gwiazda się znalazła, widać, że to sztuczne" uderzyła w niego z całej siły.

Kiedy jednak się okazało, że brzuszek był prawdziwy bąknęła tylko "O sorki, gratulacje" i uciekła. Ja, niedoszły ojciec i mój ślubny pakujemy P do samochodu i jazda do zaufanego szpitala na ratunek. Niestety, doszło do poronienia mimo nadludzkich wysiłków cudownej Pani Doktor.

Nie pamiętam, jak wróciłam do domu P. Jej matka wyła jak zwierzę, ojciec dobijał się do pokoju morderczyni, która wrzeszczała, że nie wie o co się czepiają, P zrobi sobie drugie...

Rodzina nie ma do mnie żadnego żalu o to jak ją sponiewierałam kijem golfowym ojca P, wyrzuciła potwora z domu i nie chce znać. Powiecie, że to już przesada? S cały czas uważa, że NIE ZROBIŁA NIC ZŁEGO i to wina jej rodziców oraz P, bo nie poświęcili wystarczającej uwagi na to, że ona drugi miesiąc nie ma chłopaka i coś z tym trzeba zrobić.

Inne

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (633)
zarchiwizowany

#50986

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie lubię i nie znoszę kotów. Nie trawię ich jak Francuz bigosu. Zaraz posypią się gniewne komentarze, że jaki to ze mnie zły człowiek, ale tak jak niektórzy nie ufają psom i ich nie lubią, tak samo ja nie cierpię kotów. To jednak nie ja tu byłam piekielna... a przynajmniej nie tylko ja.

Mam domek z ogródkiem. Pod wysokimi schodami jest bardzo duża wnęka, w której składuję drewno. Zeszłej zimy zalęgły się tam półdzikie koty - nie wygoniłam ich, tylko wstawiłam im tam skrzynię obitą styropianem i wypchaną słomą, bo wszędzie śnieg, mróz, nie mają gdzie się schować. Z racji tego, że najpierw jestem człowiekiem, a dopiero potem wrogiem kotów i podłym babskiem, kupiłam najtańsze żarcie (tzw. baton, który nota bene ma mniej syfu i więcej mięsa niż niejedne parówki z górnej półki) i dokarmiałam je regularnie, raz dziennie wystawiałam rozmieszane z gorącą wodą mleko, żeby napiły się czegoś ciepłego.

Ale wiosna przyszła, to fora ze dwora. Stopniał śnieg, gryzonie w pobliskim lesie zaczęły harcować pełną parą, wynocha polować. Od tego koty są i basta. Niestety, odpłacono mi się za dobroć z nadzwyczajną hojnością. Za miękkie serce płaci się twardym tyłkiem, obawiałam się tego, ale... zostawić stworzenia na mrozie, głodne i bez dachu nad głową?

Najpierw te podłe zarazy wytępiły sikorki z mojego małego sadu i wszystkie inne pożyteczne ptaszki, które usilnie tam wabiłam budkami i dokarmianiem zimą. Zagryzały je i zostawiały nietknięte. Natomiast szkodniki typu kawki i gawrony nie, skądże, kotek ich nie ruszy.

Srały i sikały w ilościach przekraczających produkcję mego ślubnego, chłopa dwa na dwa, rodem z Conana Barbarzyńcy. Obszczane WSZYSTKO dookoła, cała elewacja, płotki, rynny, parapety, grządki jak po wybuchu szamba (ziemia u mnie jest twarda i gliniasta)... kazałam Conanowi wykopać dołek w najdalszym rogu ogrodu i nasypać tam dobrego piachu. Nie pomogło.

Potem się okazało, że z 5 biednych koteczków zrobiło się 15. Zlazło się tu wszystko co było w okolicy, głównie kocury. Smród jaki zostawiały przebijał fragrans mego teścia po kapuście made in teściowa. Niczym nie udało mi się go wywabić. Kupowałam preparaty sztuczne i naturalne, nic ich nie odstraszało. Fundowałam im nieprzyjemne, acz nieszkodliwe prysznice by moje obejście źle im się kojarzyło. Sprawdziłam czy nie mam waleriany w ogródku, nie mam. Oczywiście buda zlikwidowana i żarcia nie ma od dawna. Kociąt od groma, wszystko co miałam w ogródku szlag trafił .

Miarka się przebrała, gdy poharatały mi ukochanego psa (też znajdę, ledwie odratowanego, ale dużo wdzięczniejszego i który ANI RAZU ich nie pogonił ani nic im nie robił!) Po incydencie przyłapałam ślubnego, jak próbuje połączyć wąż i akumulator, tak by przez strumień wody puścić prąd i kotki usmażyć...

Miejscowe towarzystwo kociarzy stwierdziło, że skoro je przechowywałam i karmiłam zimą (czego oni nie robili!) to są moje, mam spier... i jeszcze sterylizować na własny koszt. Oczywiście nie omieszkano mi przypomnieć co ze mnie za k... bez serca, co nie kocha kotów i zaczęto nasyłać na mnie policję, że się znęcam nad zwierzętami. Policja na moje skargi odsyłała do towarzystwa, towarzystwo mimo gadania o moim braku człowieczeństwa na lewo i prawo kotów ani myślało zabrać, bo zdjęłam im problem z głowy.

Wkurzyłam się. A mnie się boi nawet mąż (a jego się boi całe miasteczko, chociaż to człowiek o anielskiej cierpliwości i bardzo łagodny mimo, że tzw. metal). Mnie się nie wkurza. Mam znajomego Japończyka. Poprosiłam go o przebranie się w strój a'la Chińczyk z knajpy. Dałam podbierak. Kolega ubawiony po pachy ściga koty po ogródku, drąc się KUCIAK.

Towarzystwo zjawiło się z prędkością światła. Odprawił ich ślubny, twierdząc stanowczo, że ten pan z prywatnego schroniska kocha kotki i on się nimi zajmie, wszystko oczywiście z zupełną powagą. Takiego popłochu jeszcze nie widziałam. Dostawali tam szajby za moim zacnym, antywłamaniowym płotem.
W międzyczasie autentyczni pracownicy schroniska z innego miasta (nie było ich widać po drugiej stronie domu) rzeczywiście sprawnie wyłapali zaganiane przez kolegę koty i wywieźli cichaczem (panowie, w tym inny znajomy, byli wtajemniczeni).

Kosztowało mnie to trochę trudu i wysiłku, ale było warto. Czekam aż powołają inkwizycję, by mnie spalić na stosie. Nikt w miasteczku już nie wypuści kota za drzwi.

Plener

Skomentuj (99) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 722 (1166)
zarchiwizowany

#51091

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam w małym miasteczku. Mam ziemię, jestem happy bo marzyłam o własnym, małym gospodarstwie. Mamy też sąsiada, Pana Lucka Piekielnego. Nigdy nie miałam do niego zaufania, ale po tym co zaszło ostatnio śmiem sądzić, że przez niego Lucyfer może stracić etat.

Zaznaczam, może być trochę długo, ale story jak najlepszy horror.

Od dłuższego czasu w okolicy ginęły zwierzęta - od królików, po całkiem spore psy. Znajdowano je makabrycznie okaleczone. Krowy i konie na pastwiskach nabywały wielkie szarmy na ciałach, jakby wielkie zwierzę rzuciło się na nie z pazurami. Nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie, każdy jakoś poszkodowany. Zniszczone kurniki, królikarnie. Jeśli ktoś słyszał pomorską historię o Pomórniku (pisali kiedyś w gazetach), to bardzo podobna. Dzieciom zabroniono wychodzić z domów. Policja, leśniczy nic nie potrafili zrobić, sami się bali jak diabli. Sama mam fobię dotyczącą tego typu istot, żywych trupów itd. więc obraźcie sobie co czułam.

Ślubny i kilku miejscowych byczych chłopów nie raz próbowali znaleźć choćby ślad mordercy, bezskutecznie. Ja oszalała z nerwów mimo naszego dzielnego pieska chodzącego za mną krok w krok - 80kg żywej wagi, sznaucer w pełnym znaczeniu słowa OLBRZYM. Pies nieludzko opanowany i spokojny, ale też bestia która człowieka zeżarłaby jednym kłapnięciem. Ślubny zostawia mi nabitą i gotową do strzału strzelbę na dziki należącą niegdyś do jego dziadka - słonia można by tym zabić. więc ja spokojniejsza. Na lufie bagnet. Jeszcze lepiej.

Pewnego wieczora, gdy mąż właśnie usiłowali dociec co za cholera grasuje po okolicy, słyszę kwik makabryczny. Wypadam na dwór ze strzelbą w ręce i dawaj przez płot do sąsiada, bo myślę, że to u niego ta zaraza myszkuje. Pies za mną, gotowy rozszarpać na strzępy każdego, kto mi zagorzi.

Rzeczywistość przyprawiła mnie o koszmary senne, których nawet twórcy "Piły" nie byli w stanie wywołać. Sąsiad uznał dla jednego kawałka mięsa świni całej zabijać nie będzie. Skrępował świnkę jak słonia i dawaj nóżkę na golonkę. Krew wszędzie, a ten rżnie jakąś piłką oszalałe z bólu zwierzę... nawet jej nie ogłuszył. Dookoła smród samogonu, sam dobrze pijany chyba próbował ją upić i narozlewał.

Rozdarłam się głośniej niż to biedne stworzenie, osuwając na kolana. Przygnał luby będący na patrolu w okolicy, pies złapał Lucka za kark i do ziemi, trzyma... przybiega za mężem szwagier mnie za frak i do domu. Słyszę strzał (luby świnkę dobił, bo i tak by jej nie odratowano, za bardzo krwawiła).

Niedługo później pogotowie. Ale nie do mnie, chociaż po tym co zobaczyłam nie byłam w stanie dojść do siebie. Do Pana Lucka. Bo go wściekła świnia zaatakowała i przerobiła na skórzany worek pełen potrzaskanych kości. Sąsiadka na szczęście przybiegła, a jej mąż wściekłe zwierzę bohatersko zastrzelił...

Domyślacie się, kto był tym sadystą mordującym zwierzęta. A dlaczego nikt go nie złapał? Poprzednie ofiary udawało mu się ogłuszyć i tak zrobić, żeby nie mogły zbyt hałasować. Dowodów nie udało się zebrać, ale od chwili w której trafił do szpitala nie było ani jednego ataku. Stwierdzili ciężką chorobę psychiczną, nic mu nie można zrobić, nie mówiąc o odszkodowaniach. Przynajmniej ma solidną opiekę, bo zajmuje się nim lekarz, którego dzieci jeszcze płaczą po zmasakrowanym, ukochanym piesku...

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 355 (459)
zarchiwizowany

#50298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znajomy ma dosyć burzliwy układ z córką, panną lat 20, tak na prawdę z jego winy. Spieprzył sporo w życiu rodziny, zachowywał się skandalicznie, sam zasługuje na tytuł piekielnego (ale to oddzielna historia). W każdym razie facet jest upierdliwym cholerykiem i przyczepi się o cokolwiek, byleby wywołać awanturę, ponakręcać się i napsuć komuś krwi. Żona z nim nie dyskutuje, ale córka ma diabła za skórą i potrafi go usadzić. To co jednak zrobiła ostatnio wywołało u mnie nagłą utratę kontroli nad pracą pęcherza.
Jej matka to moja przyjaciółka od wielu lat, dziewczyna mówi do mnie "ciociu". Wbijam więc na herbatkę i przechodząc przez ogródek koło podjazdu (pochylnia w stronę garażu, dosyć głęboki kanał) zastaję Księcia Małżonka wyglądającego, jakby czegoś się bał. Wzruszam ramionami i wchodzę. Siedzimy, gadamy, nagle odzywa się telefon kumpeli. Ona w ryk.
- Co się stało
- Od 9 rano siedzi w garażu i pyta, czy mogłabym przynieść mu coś do żarcia i koc, bo nie zamierza pokazywać się na górze.
Spojrzałam pytająco. Ta jego blada, pełna lęku i pokory mina musiała coś znaczyć... facet na prawdę miał diabła za skórą, a jeszcze nie widziałam takiej trusi jak on wtedy.
- Ania ma babskie sprawy i jakoś wyjątkowo źle to znosi. Odezwał się do niej po prostu. Wydarła się na niego tak, że sąsiedzi słyszeli, częstując go półgodzinnym wykładem, podczas którego rzucała butami po przedpokoju, rwała za strzępy książkę telefoniczną i ganiała go po przedpokoju z patelnią. Ale najlepsza była treść - Kumpela upiła łyk herbaty - opier...liła go za to, że zamiast kutasa ma spuchniętą, krwawiącą co miesiąc macicę i to jego wina, że tak cierpi, bo sprzedał jej pierdzielony chromosom X a nie Y itd...
Od tamtego dnia minęły dwa tygodnie. Małżonek na dźwięk kroków córki spier... ucieka do garażu.

Lublin

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (541)
zarchiwizowany

#50187

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z pewnej księgarni w Lublinie należącej do sieci Expans. Dlaczego posuwam się do opisania jej tutaj? Voila, oto powody:
Kupiłam na wyprzedaży ostatni egzemplarz pewnej książki, oraz drugą, nie ostatnią ze swego gatunku. Książki klejone, przejrzane na ile się dało, ok. Szanuję je i nie niszczę przeglądając tak jak większość klientów tego typu przybytków. Płacę, wychodzę. Dwa dni później otwieram mój ostatni egzemplarz i co? Pierwsze 50 stron wyfruwa oderwane od rzeczywistości (książki leżały spokojnie w szafce w firomym opakowaniu)... znaczy się grzbietu, Klej puścił. Po tygodniu (mam dwa miesiące na reklamację od wykrycia wady i rękojma sprzedawcy trwa 2 lata, o ile nie ma infromacji IDEALNIE widocznej że tylko rok) paragon w łapkę i jazda do księgarni. I co następuje.
- Pani reklamacji nie uzna bo widać, że książka klejona i kiedy ją kupowałam była ok. No dobrze, ale już nie jest. Wyłuszczam jej przepisy co do joty (czwarty rok prawa, zobowiązania, umowy i cywil to mój konik :) ona dalej swoje. Klejone książki mają wręcz obowiązek się rozwalić i mam ją całować w d... ze szczęścia jeśli tego nie zrobią.
- Bo termin minął. Proszę o pokazanie mi przepisów, które są ponad ustawami. Na ścianie regulamin składający się z trzech zdań, że oni przyjmują tylko reklamacje niedodruków i to tylko w terminie 5 dni od ZAKUPU. Pod spodem zmyślona ustawa.
- Pani zorientowawszy się, że rozmawia z przyszłym prawnikiem i nie wciśnie mu kitu pewnością siebie, oskarżyła mnie o zniszczenie książki podczas kserowania (kilkaset stron) i próbę wyłudzenia pieniędzy Dziwne, skoro PROSZĘ nie o zwrot kaski, ale o naprawę lub wymianę na nowy egzemplarz lub jeśli nie ma, to książkę w tej samej cenie z tej samej serii. Pokazuję paragon, kładąc na ladzie. Żadne prośby nie trafiają. Mówię, że zgłoszę nielegalne zapisy w umowie do stosownej instytucji.
- Syczącym tonem pani każe mi wypier...
- Dobrze, zabieram książkę i paragon, porozmawiamy inaczej, choć mam nadzieję w równie miłej atmosferze.
- Paragonu na ladzie nie ma i żadnego nie było (na szczęście zawsze robię odbitki i dzięki Bogu za ten nawyk!) Prośba o uzasadnienie odmowy przyjęcia reklamacji na piśmie wywołała bardzo nieprzyjemną scysję. Niemal wyrzuciła mnie z księgarni, jakbym to ja popełniła przestępstwo. W dumie ma mnie i urzędy, mogę ją w dupę pocałować!
Po przytoczeniu ww. przygody wielu osobom okazało się, że sporo osób tam wyrolowano, kradziono paragony przy reklamacji. Mają problem. Dorabiam sobie jako niania u chłopaczka, którego jedno z rodziców jest naczelnikiem organu kontroli. Tak, oni też zostali lojalnie ostrzeżeni przed tą firmą przez paskudnie potraktowaną klientkę...

księgarnia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (288)

1