Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Draco

Zamieszcza historie od: 9 sierpnia 2012 - 13:31
Ostatnio: 13 maja 2016 - 8:41
O sobie:

Piszę długie komentarze ponieważ lubię dokładnie przedstawić moje zdanie.
Jestem historykiem, z zawodu archiwistą, prawicowcem i katolikiem. Bardzo cenie sobie idee wolności i brania sterów swojego życia w swoje ręce.

  • Historii na głównej: 2 z 8
  • Punktów za historie: 2856
  • Komentarzy: 2683
  • Punktów za komentarze: 23331
 
zarchiwizowany

#69001

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się historia z mojej pierwszej pracy czyli jakieś 6 lat temu.

Zaraz po szkole policealnej pracowałem w archiwum w bardzo(nie)ważnym urzędzie. Byłem przedstawicielem najniższej "kasty", czyli tej którą się pogardza i która musi pracować. Panie biurokratki z sąsiednich pokoi zajmowały się głownie piciem kawy i jedzeniem ciastek. Nasz zespół składał się z 8 osób i piekielnej kierowniczki.

Pewnego dnia przyszedłem na drugą zmianę i zobaczyłem, że w naszym pokoju wisi za oknem jakaś reklamówka. Jedna z koleżanek widząc na co patrzę uśmiechnęła się i powiedziała, że to prezent od kierowniczki dla nas. Bardzo się tym faktem zdziwiłem, bo jedynymi "prezentami" jakie ona nam dawała było podwyższanie norm i popędzanie nas.

- Czekałyśmy na ciebie Draco, bo ty się znasz na serach - powiedziała druga koleżanka
- Serach? To w reklamówce za oknem jest ser? - zapytałem
- Tak, kierowniczka nam dała w prezencie.
- To czemu, dałyście go za okno?
- Bo on strasznie śmierdzi i czekałyśmy na ciebie, żebyś powiedział, czy jest dobry do jedzenia, czy mamy go wywalić.

Zaciekawiony ostrożnie otworzyłem okno i złapałem reklamówkę. Koleżanki otworzyły drzwi do pokoju i ustawiły się przezornie przy nich.

Odwinąłem pakunek z torebki i... mało nie padłem. Mój nos mało się nie rozpuścił od niemiłosiernego smrodu jaki dochodził z małego opakowania sera. Smród - który błyskawicznie rozszedł się po pokoju - był skrzyżowaniem zapachu gnojówki, gnijącego mięsa i znoszonych skarpet. Pomimo łzawiących oczu odczytałem etykietę. Był to ser francuski, jeden z takich pakowanych w takie okrągłe pudełka z cienkich deseczek (jak łubianki na truskawki).
Koleżanki już w tym czasie stały na korytarzu. Dołączyłem do nich zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Żaden mi znany ser pleśniowy tak nie śmierdzi. Wygląda na to, że jest zepsuty, ale poszukam jeszcze daty ważności.

Data znajdowała się na spodzie pudełka. Tak jak myślałem ser był bardzo przeterminowany i to o ponad pół roku. Postanowiłem jeszcze zobaczyć jego wygląd. To nie był dobry pomysł, ponieważ po otworzeniu pudełka uderzył w mój nos fetor trzy razy mocniejszy niż poprzednio. Ser który powinien być koloru kremowego, był żółto brązowy z kolorowymi ogniskami różnych pleśni i grzybów. Zauważyłem, że ktoś odciął sobie z tego sera spory kawałek.

Ser trafił ponownie do siatki i za okno. Pokój przewietrzyliśmy, a po przyjściu reszty osób z drugiej zmiany zaczęliśmy obmyślać plan wywalenia go.

- Już wiem czemu nasza cudowna kierowniczka dała nam ten prezent. Ser jest zepsuty, a jego termin ważności minął ponad pół roku temu.
- To już wiadomo o co chodzi. Chciała nas otruć! - zażartował kolega
- Trzeba go wywalić tylko musimy to zrobić tak, żeby kierowniczka się nie dowiedziała. - stwierdziła koleżanka

Sprawa nie była prosta. Nasze archiwum bardzo (nie)ważnego urzędu znajdowało się w budynku jednego z normalnych urzędów i było chronione przez poważnych funkcjonariuszy służby ochrony. Wychodząc musieliśmy przechodzić przez bramki, a nasze torby były poddawane wyrywkowemu sprawdzaniu. Tak intensywnie śmierdzący ser na pewno spowodowałby kontrole, a o niej dowiedzieliby się nasi przełożeni - czyli miedzy innymi kierowniczka. Za niezjedzenie i wyniesienie jej prezentu czekały by nas jej wymyślne zemsty.

- Wywalmy go przez okno - zaproponował kolega.
- Nie, to zbyt duże ryzyko. Śmierdzi tak bardzo, że ochroniarze znajdą go w czasie obchodu na 200%. A wtedy jest szansa, że wezmą to za atak biologiczny i wezwą wszystkie możliwe służby. - odparłem
- To może zapakujmy go szczelnie w kilka kartek papieru i kilka reklamówek i wywalmy do "ogólnego" kosza na korytarzu? - zaproponowała koleżanka, a my zgodziliśmy się na ten plan.

Następnego dnia gdy przyszedłem na drugą zmianę koleżanki poinformowały nas o porannych poszukiwaniach przyczyny smrodu w których uczestniczyło kilkanaście osób. Na szczęście gdy oni przyszli do pracy, ser już dawno został wyrzucony do kontenera przez sprzątaczki. Szczelne opakowanie nie powstrzymało smrodu, który unosił się na korytarzu jeszcze kilka godzin. Koleżanka poświęciła nawet sporą ilość swoich perfum rozpylając je na korytarzu, żeby choć trochę zamaskować smród.


Tego samego dnia dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy:

- Piekielna kierowniczka zapytała jak nam smakował ser. Podpytana przyznała się, że dała nam go bo u niej w lodówce od roku leżał i lodówka cała śmierdziała. Wiedziała, że jest zepsuty, ale wolała chyba, żebyśmy my mieli z nim kłopot, zamiast go wyrzucić.

- Jedna z koleżanek (z pierwszej zmiany) zjadła kawałek tego sera... bo był francuski i pewnie drogi. Co z tego, że zepsuty i ostro śmierdział. Podobno, przez pierwsze kilka godzin zachwycała się jego smakiem i tym, że taki drogi ser jadła. ;)

Praca i śmierdzący ser

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (246)
zarchiwizowany

#58607

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miał to być komentarz do historii KoaBaby http://piekielni.pl/58601#comments ale postanowiłem opisać to szerzej omawiając piekielność współczesnego przemysłu "dietetycznego".

Historia którą opisała Koa przeraża. Wystarczyły wyzwiska ze strony koleżanek w szkole, mała uwaga rodziców i słaba psychika by młoda dziewczyna pogrążyła się w anoreksji i wyniszczyła swój organizm.

Ten problem dotyczy wielu młodych kobiet, a dla części z nich kończy się tragicznie. Tak ciężkie zaburzenia jak anoreksja i bulimia to produkt naszych czasów. Jest to "efekt uboczny" olbrzymiego przemysłu "dietetycznego" który ruszył na "podbój świata" pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku.

Zaczęło się w USA od chęci zdobycia kasy. Producenci suplementów dietetycznych, autorzy książek o odchudzaniu, producenci sprzętu do ćwiczeń i wytwórcy "cudownych urządzeń i specyfików odchudzających" utworzyli skutecznie działające lobby, które zaczęło wywierać wpływ na amerykańskich polityków. Ich cel był prosty - zwiększyć sprzedaż swoich produktów.

Co trzeba zrobić, żeby zwiększyć sprzedaż tego typu artykułów? Trzeba uświadomić ludziom, że są za grubi i że muszą się odchudzać. Całkiem normalnym ludziom. Jednym z największych osiągnięć lobby "dietetycznego" było wprowadzenie tabelek BMI, jako podstawy do stwierdzenia, czy jest się grubym. Zaczęli je stosować lekarze i zostały udostępnione szarym obywatelom.

Tu trzeba wspomnieć, że tabelki BMI zostały zrobione tak, by wiele szczupłych, aktywnych fizycznie osób miało "nadwagę". Osiągnięto to przez prostą manipulację. Mianowicie w wyliczeniach BMI bierze się pod uwagę tylko wagę i wzrost. A każdy człowiek jest inny, ma inne predyspozycje genetyczne, ma inną budowę ciała, jest bardziej, lub mniej wysportowany itd. Wystarczy, podać przykład, że wielu użytkowników siłowni z wyrzeźbionym "kaloryferem" wedle wyliczenia BMI ma nadwagę, albo nawet otyłość.

Skutkiem powszechnego stosowania BMI stała się "plaga otyłości" w USA i krajach Europy zachodniej. Tu zwracam uwagę, że otyłość jest poważnym problemem i to zjawisko istnieje, ale jego skala jest dużo mniejsza niż to się przedstawia w mediach. Cel lobby został osiągnięty, sprzedaż ich produktów zaczęła się gwałtownie zwiększać, a główną ofiarą stała się płeć piękna.

Od lat dziewięćdziesiątych XX wieku w prawie każdym czasopiśmie dla kobiet na świecie na stałe zagościły działy "diety" i w prawie każdym można było znaleźć tabelkę BMI. Tak więc kobiety wyliczały swój indeks masy ciała i wielu całkiem normalnym kobietom i dziewczynom wychodziło nagle, ze mają nadwagę i są grube. Ale na to była rada, klika stron dalej znajdowały się przecież "diety cud" i reklamy sprzętów i specyfików na odchudzanie. A biznes się kręcił.

Lobby odpowiednio lokując pieniądze, zaczęło tworzyć autorytety w dziedzinie dietetyki, których prace naukowe były im bardzo na rękę. Stara dietetyka i rzetelne badania poszły w zapomnienie.

Interesująca jest też historia każdemu chyba znanej "piramidy żywienia". Czyli czegoś co dziś znajduje się w każdym podręczniku do biologii i jest oczywistością w dietetyce. Mało osób jednak wie na czyje zlecenie i w jakich warunkach powstała. USA jak wiele krajów zachodnich miało problem z nadmiarem produktów rolnych, a głownie zbóż z kukurydzą na czele. W końcu, ktoś z amerykańskiego odpowiednika naszego Ministerstwa Rolnictwa, wpadł na genialny pomysł jak się tego nadmiaru zboża pozbyć z rynku. Sponsorowali oni badania i publikację pracy naukowej w której znajdowała się wspomniana piramidka. Oczywiście "całkiem przypadkowo" wskazywała ona, że człowiek musi jeść dziennie najwięcej produktów zbożowych i warzyw (co pokrywało się z tym czego było za dużo na rynku). Dietetycy "starej szkoły" oczywiście próbowali ją podważyć, mówiąc, że produkty zbożowe powinny być elementem diety, a nie jej podstawą i że jak już to warzywa i owoce powinny znaleźć się na samym dole piramidy, ale ich nikt już nie słuchał.

Swoje dołożyły też media rozpoczynając kult młodości i sztuczności. Promowano i promuje się nadal głownie szczupłe i młode osoby. Do tego doszli projektanci mody, którym zależy głownie na tym, żeby ubranie ładnie leżało na modelce, więc wybierają takie, które w ich oczach nadają się na "chodzące wieszaki".

To wszystko złożyło się na sytuację jaką mamy dziś. Społeczeństwu wpojono nienawiść do "grubasów". Grubasem nie wolno być, grubasa trzeba wyśmiać, trzeba obrażać. Dotyczy to także autoagresji. Przecież BMI nie kłamie. A nastolatki chcą być szczupłe, tematyka diet i odchudzania jest stale obecna w rozmowach, w prasie, w telewizji. Idzie z tym ramię w ramię brak krytycznego spojrzenia na to wszystko i często głupota. Ludzie chcą być szczupli, wysportowani, młodzi i uśmiechnięci. Tacy jak w TV. Tylko, że ludzie chcą to mieć teraz, już, natychmiast. Więc sięgają po diety cud, suplementy i inne różne wynalazki i specyfiki, które mają im dać "szczupłą sylwetkę w miesiąc bez wysiłku i ćwiczeń".

A potem niestety widzimy skutki tego wszystkiego: anoreksja, bulimia, depresje, brak akceptacji samego siebie, uszkodzenia ciała w wyniku "domowych" zabiegów odchudzających, czy stosowania szkodliwych środków chemicznych. Niestety dochodzi też do śmierci osób dotkniętych tymi skutkami. Przykładem jest choćby zdarzenie z zeszłe roku, gzie nastolatka ugotowała się od środka zażywając toksyczny środek chemiczny kupiony przez internet.

odchudzanie diety

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (418)

#55681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj obejrzałem odcinek programu "Nasz nowy dom" na Polsacie. To znaczy obejrzałem jego większą część, bo potem nie wytrzymałem i zająłem się czymś innym.

Spodziewałem się polskiej wersji "Domu nie do poznania", ale to co zobaczyłem wczoraj przebiło wszystko co tam widziałem. To było prawdziwie piekielna męczarnia dla mojego rozumowania. Jak można było dopuścić by dom stał się taką ruiną, jak można było spać w takich warunkach i nawet palcem nie kiwnąć by coś zmienić? Zacząłem mieć podejrzenie, że to jednak jest kolejny paradokument z podstawionymi aktorami udającymi rodzinę.

Opisując wczorajszy odcinek:

Jest rodzina mieszkająca w dużej wsi. Ojciec nie żyje (z komentarzy wynikało, że chyba popełnił samobójstwo), matka chora na depresję o wyglądzie pijaczki z wieloletnim stażem (może się mylę, ale tak wyglądała), dwie córki obie po dwudziestce jedna pracuje w bibliotece, a druga w fabryce chrupek oraz najmłodszy siedemnastoletni syn. Ich dom to ruina, zacieki na ścianach, ruszające się deski w podłodze, rozlatujące się meble, wybite okno, dach to stary eternit niezaizolowany w żaden sposób. Nikt od lat nawet nie próbował remontować czegokolwiek. Mówiąc krótko syf i warunki jak w pijackiej melinie.

Przyjeżdża pani Dowbor i z wielkim współczuciem reaguje w czasie oprowadzania jej po ruderze by w końcu stwierdzić, że wyremontują im dom. Ekipy remontowe wchodzą i zaczyna się remont.

Ok, ale kilka rzeczy było dla mnie bardzo dziwnych, niezrozumiałych, sztucznych i po prostu głupich:

1. Dom nie był remontowany od lat, nikt nawet nie odmalował ścian. Trójka młodych, w pełni sprawnych osób mieszkała w takiej ruderze i nawet nie odmalowali swoich pokoi? No bez jaj. Jeden weekend, puszka farby, płyn antygrzybiczny i by chociaż jeden pokój ogarnęli.

2. Rozpadające się meble. Dosłownie. Drzwiczki osobno od szafek, wyrwane zawiasy itp. Nikt z trójki rodzeństwa nie potrafi używać śrubokrętu, żeby drzwiczki przykręcić? Nie są w stanie odłożyć kasy na nowe meble (choćby najtańsze z marketu), albo kupić jakieś używane w dobrym stanie?

3. Kuchnia. Wyglądająca nawet normalnie, ale przecież musi być tragizm i bieda ukazana w programie. I tak, kamera ukazała ściany których nikt nie odmalowywał od lat, a jedna z córek pokazała nie działającą od lat lodówkę z komentarzem, że się kiedyś zepsuła, a na nową ich nie stać... dlatego jedzą wszystko na bieżąco i kupują tylko tyle ile zjedzą w danym dniu. Dodała też, że gdy się gotuje to wilgoć zbiera się wszędzie i woda spływa po ścianach bo nie ma tam wentylacji. Przepraszam bardzo, a jaki problem jest w tym by - podobno lubiący majsterkować syn - wziął wiertarkę i wrobił otwór wentylacyjny w ścianie, lub w suficie? No i druga sprawa, lodówki nie kosztują majątku, skoro obie córki pracują to chyba stać je na to by oszczędzić na nową lodówkę, albo kupić jakąś tanią na raty?

4. Zima, a dokładnie chłód jaki miał panować w domu w czasie zimy. Pewnie tak było, ale tutaj znów nie rozumiem, czemu nic nie zrobili by było cieplej, oprócz oklejania okien taśmą klejącą? Mogli nawet ocieplić prowizorycznie jeden największy pokój i tam spać w zimę, ale nie. Na podłodze na strychu nie było położone cokolwiek co mogłoby izolować parter, nawet starej kołdry, czy stosu gazet, nic.

5. Wybite okno w jednym z pokoi. W czasie oprowadzania córka pokazała je z komentarzem, że przez nie wieje zimny wiatr. No bez jaj, dziura w oknie, a oni nawet tego tekturą nie zakleili?

Co jeszcze nie pasowało? Nie pasował wygląd tych osób. O ile wygląd matki pasował do historii, o tyle dzieci już ostro odstawały. Zwłaszcza ubrany w "modne luźne ubrania", z kolczykiem w uchu i na drogim rowerze (takim do akrobacji) nastolatek, który mówił, że czasem na swoje hobby oszczędza, albo gdzieś dorobi. Czyli na ciuchy i rower są pieniądze, ale na zapewnienie sobie innego miejsca do spania niż zagrzybiona melina już nie.

Czy byli biedni? Z tego co mówili to matka miała jakąś rentę, a obie siostry pracowały za "najniższą krajową" czyli łącznie pewnie prawie 3000 zł miesięcznie na rękę było. Do tego siedemnastoletni brat mówił, że czasem dorabia. Przepraszam bardzo i przy takiej ilości pieniędzy nie są w stanie oszczędzić paruset złotych, by choć minimalnie zadbać o dom, tylko żyją w syfie i z grzybem na ścianach?

Ten program to podobno nowy hit Polsatu... kolejny reżyserowany koszmarek, który zachęca mnie do nieoglądania telewizji.

Choć pojawiła się w mojej głowie myśl, że może jednak, rzeczywiście istnieje taka rodzina, totalnie niezaradna życiowo i niepotrafiąca zrobić nic, by ich dom przestał być zagrażającą zdrowiu i życiu ruiną. Ta myśl jest przerażająca.

"Nasz nowy dom"

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 856 (1102)

#51895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia, którą tu opisuje, jest swoistym ostrzeżeniem ;)

W weekendowe noce pracuję jako ochroniarz w sklepie z alkoholami. Praca jest ciekawa i zazwyczaj spokojna, choć często widzi się takie rzeczy, że człowiek wątpi w ludzi.

W okolicy sklepu mieszka pewna żulieta. Nie jest to standardowa miłośniczka napojów wysokoprocentowych, o nie. Gdyby zadbała o siebie nikt na ulicy nie zwróciłby na nią zbytniej uwagi... no chyba, że na jej biust. Żulieta jest kobietą po czterdziestce, "przy kości", a jej charakterystyczną cechą jest biust wiszący do pasa, nie utrzymywany przez żaden biustonosz, co niestety widać przez cienką bluzę dresową, którą zazwyczaj nosi. Jej włosy są zawsze przetłuszczone, a zęby nie widziały szczoteczki od lat. Charakterystyczne też jest, że chodzi o kuli.

Szanowni panowie bywający w okolicach Pól Mokotowskich w Warszawie, jeśli jesteście po kilku piwkach i zobaczycie, że taka osoba idzie w waszym kierunku, to wiejcie zanim będzie za późno.

Czemu ostrzegam przed tą kobietą? Robię to ponieważ jest ona skrzyżowaniem fam fatale i nimfomanki. Zmienia swoich adoratorów żuli jak rękawiczki, sterując nimi jak marionetkami, a często prowokując do walki między sobą o jej względy (co kiedyś widziałem na własne oczy), co kończy się krwawym bojem ku jej uciesze. Żule lecą do niej jak pszczoły do miodu, ponieważ oprócz wyżej wspomnianych "walorów ciała", posiada też własne mieszkanie i rentę - za którą sponsoruje alkohol. O tych walorach wiedzą wszyscy w sklepie, bo chwali się tym na prawo i lewo.

Żule jednak jej nie starczają. Dlatego w piątkowe i sobotnie noce wyrusza na łowy. Wyszukuje swoich ofiar zazwyczaj w godzinach, gdy już imprezowicze wyjdą z klubów i barów, chwiejnym krokiem wracając do domów - czyli w godzinach od 1 do 3. Poluje na młodych chłopaczków, zwłaszcza takich ostro spitych/naćpanych, którzy już nie myślą racjonalnie. Kokietuje ich rozmową (która słyszana z boku jest bełkotem i zlepkiem zdań totalnie od rzeczy), potrząsa piersiami, i co najważniejsze - szybko biegnie po flaszkę i oferuje jej spożycie w jej mieszkaniu. Jej ofiary, mimo moich (i nie tylko) ostrzeżeń twardo stoją i czekają na nią pod sklepem, bo "ona ma wódkę i da ją za darmo".

Żeby tylko wiedzieli jaką cenę zapłacą za taką nieszczęsną "połówkę". ;)

O tym co się dzieje potem, wiemy, ponieważ jest to tajemnicą poliszynela wśród miejscowych żuli, a oni często mają fazę na zwierzanie się przy zakupach. Dodatkowo zdarzyło się raz, że chłopaczek złapany w miłosne sidła żuliety, po godzinie wrócił do sklepu w celu zakupu paczki prezerwatyw, a ona czekała na niego jakieś 50 metrów od sklepu. Często też, ona sama, przychodzi do sklepu nad ranem w celu zakupu papierosów i piwka dla jej "chłopaczka" na rano, dumnie prezentując obspermione leginsy.

Nie wyobrażam sobie nawet jaką traumę muszą mieć jej ofiary, budząc się obok niej, w zapewne niepachnącym różami mieszkaniu, uświadamiając sobie co zrobili w nocy.

Dlatego ostrzegam wszystkich młodych mężczyzn (w wieku 18-30). Uważajcie na siebie w okolicach Pól Mokotowskich, a jeśli jesteście wstawieni, to gdy zobaczycie opisaną żulietę wiejcie ile sił, bo przedstawiana przez nią perspektywa "zimnej połówki za darmo" skusiła już wielu "twardzieli i kozaków".

PS. Na trzeźwe osoby jej "urok" nie działa ;)

żulieta na łowach

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 725 (859)
zarchiwizowany

#44706

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o żulu na ulicy.

W lipcu tego roku jak zwykle rano szedłem do pracy, dochodząc do dużego ronda (wylotówka na Kraków, bardzo duży ruch i bardzo dużo tirów) grzecznie czekałem na zmianę świateł. Przejście dla pieszych wygląda tak, że jest jedna trzypasmówka, chodnik, tory tramwajowe, chodnik i kolejna trzypasmówka.

Wszystko było normalnie, obok mnie stała młoda kobieta i kilka starszych osób, a przez pierwszą trzypasmową jezdnie właśnie przeszli dwaj fani taniego wina. Nic niezwykłego w mojej okolicy.

Czerwone dla pieszych, zielone dla kierowców i samochody ruszyły. Nagle jeden z żuli się odwraca, krzyczy coś na drugiego, odpycha go i dumnym krokiem wkracza na jezdnie. Pisk hamulców, klaksony, szybki manewr kierowcy tira, który pozwolił mu bezpiecznie wjechać na rondo i nie wysłać żula-kamikadze na łono Abrahama.

Na twarzy żula zagościł wielki uśmiech i zaczął swoją zabawę:
- zatrzymywał jadące samochody osobowe (na szczęście kierowcy widzieli z daleka, że coś się dzieje i zwalniali)
- stawał przed maskami samochodów pokazując kierowcom środkowy palec i obrażając ich matki i babki
- siadał na maskach samochodów
- zaczął tańczyć i podskakiwać
- stawał przed tirem próbując chyba naśladować studenta z placu Tiananmen
- zdjął płaszcz (albo coś co można taki mianem określić) i udawał torreadora

W tym czasie jego przerażony kolega, krzyczał, żeby tamten przestał się wydurniać i wracał do niego.

Starszy pan stojący obok mnie krzyczał do żula, żeby "wypier*alał z ulicy", młoda kobieta dzwoniła już na policję, a ja czekałem tylko na zmianę świateł, żeby żulowi w czynie społecznym kilka kopów sprzedać, przy okazji przeganiając go z jezdni. Podobnie jak ja, myślało chyba kilku kierowców bo opuścili swoje pojazdy i ruszyli w kierunku intruza.

Na szczęście prośby jego kolegi podziałały, żul ukłonił się kierowcom, a wyprostowawszy się pokazał im oba środkowe palce, po czym odszedł do kolegi.

Zdawałoby się, że to koniec. Przeszedłem przez pasy i czekałem na tramwaj. Kierowcy wrócili do aut i po chwili pojechali dalej. Żule znów rozpoczęli kłótnie i na wyzwiskach i przepychankach minęła im cała zmiana świateł. W końcu się uspokoili i grzecznie czekali na zielone, żeby przejść drugą trzypasmową jezdnie.

Niestety fantazja podpowiedziała żulowi jeszcze "fajniejszy" sposób na zabawę. Zaczął wyskakiwać przed nadjeżdżające samochody. Po każdym wyskoku uciekał na chodnik przy torach tramwajowych i znów zaczajał się na kolejny samochód. Jego kolega się na niego darł, w końcu nie wytrzymał i jego pięść kilka razy spotkała się z twarzą żula-kamikadze.

Bójkę przerwał widok nadjeżdżającego radiowozu, żule niepewnie rozglądali się w poszukiwaniu dróg ucieczki. Na szczęście dla nich, zaświeciło się zielone, a oni na widok wysiadających z radiowozu policjantów, dostali +100 do szybkości i zwiali do pobliskiego parku.

żule

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (135)
zarchiwizowany

#39651

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj przypadkowo trafiłem na YT na fragment programu "Milionerzy" i przypomniała mi się pewna historia sprzed kilku dobrych lat.

Pewnego dnia zobaczyłem w TV, że jest nabór uczestników do "Milionerów". Pomyślałem "czemu nie" i wysłałem sms ze zgłoszeniem. Wiadomość zwrotna, że sms dotarł, zgłoszenie przyjęte i że ktoś się odezwie.

Czekałem tydzień, dwa, w końcu zapomniałem o sprawie. Po jakimś miesiącu, gdy siedziałem w pracy wśród stosów papierów, pilnie i ciężko pracując, zadzwonił mój telefon. Odbieram.
- Dzień dobry. Nazywam się Joanna Kowalska i dzwonię z programu "Milionerzy". Czy rozmawiam z panem Draco?
- Tak, zgadza się.
- Bardzo mi miło. Mam dla pana 5 pytań. Jest to taki test wstępny z wiedzy ogólnej, jeśli odpowie pan na minimum 4 poprawnie zostanie pan zaproszony na nagranie. Możemy zaczynać?
- Tak.

W tym momencie rozpoczęły się pytania. Na odpowiedź było jakieś 3-4 sekundy. W pamięci utkwiły mi tylko dwa:

- Jak się nazywa XIX wieczny prąd w kulturze i sztuce którego założeniem jest łączenie z sobą przypadkowych elementów? Jego nazwa pochodzi od pewnej zabawki.
- Dadaizm
- Dobrze

- Jak nazywa się stolica RPA?
- Johanesburg
- Niestety nie, jest to Pretoria

Nie odpowiedziałem prawidłowo właśnie na to pytanie o stolicę RPA i jedno dotyczące fizyki. Rozmowa została zakończona, niestety nie udało mi się przejść dalej.

Po około pięciu minutach osoby z pokoju usłyszały mój dziki śmiech.

Czemu?

Dotarło do mnie to, że takie telefony mieli WSZYSCY uczestnicy. Takie wielkie piekielne WTF! Ci ludzie musieli odpowiadać z marszu na naprawdę trudne pytania, nie mając czasu nawet wyguglować odpowiedzi.
I teraz przypomnijcie sobie wszystkie oglądane odcinki tego teleturnieju. Wszystkie kretyńskie odpowiedzi i różne głupoty które robili ci ludzie. Rozumiem, stres, ale nie u wszystkich przecież.

Pytam wiec, jak to jest możliwe? Jak ludzie przechodzący taki test wstępny, nie są wstanie odpowiedzieć na mega proste pytania z tych samych dziedzin? Ja do tej pory nie wiem, za to oglądając przy różnych okazjach stare odcinki "Milionerów" mam na nie całkiem nowe spojrzenie ;)

Milionerzy ludzie

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -16 (60)
zarchiwizowany

#37877

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O pewnym "kozaku" telefonicznym ;)

Kilka lat temu pracowałem jako ankieter telefoniczny w jednej z większych ankieterni. Praca ciężka nie była, ale za to bardzo nużąca - setki telefonów i setki razy recytacja formułki powitalnej. Ale i tak byłem szczęśliwy, że mam pracę.

Ważne dla historii jest to, że nagminnie łamaliśmy jeden zakaz i przynosiliśmy książki, albo gazety, żeby w czasie wybierania numerów i czekania na połączenie się nie nudzić.

Wykonuje kolejny telefon, odbiera starsza pani, a ja z "firmowym entuzjazmem" wypowiadam formułkę:
- Dobry wieczór, nazywam się Draco i dzwonię z firmy ankieterskiej X sp. z o.o. Nasza firma bada właśnie jakich majonezów i innych dodatków kulinarnych używają Polacy.
Ankieta potrwa 8 minut, czy chciałaby Pani wziąć w niej udział? - tak mniej-więcej wyglądała moja wyuczona kwestia
- O majonezach? Nie dziękuje, ja starsza kobieta jestem, nie znam się.
- w takim razie dziękuje i życzę... - chciałem zakańczać rozmowę gdy nagle do słuchawki dorwał się jakiś koleś, sądząc po głosie jakieś 35-50 lat
- JAK ŚMIESZ DO NAS DZWONIĆ??!!!- Krzyczał do słuchawki
- Normalnie, państwa numer nie jest numerem zastrzeżonym.
- NIE MASZ PRAWA DO NAS DZWONIĆ SU*INSYNU!! - i tym właśnie przegiął i miałem gdzieś już firmowe zasady bycia grzecznym.
- DZWONIŁEM W SPRAWIE ANKIETY! STARSZA PANI NIE CHCIAŁA BRAĆ W NIEJ UDZIAŁU WIĘC KOŃCZĘ ROZMOWĘ. - podniosłem już głos
- TO JA POWIEM KIEDY KONIEC ROZMOWY GNOJU! - i dorzucił jeszcze piękną wiązankę przekleństw.
- PROSZĘ MNIE NIE OBRAŻAĆ BO MNIE PAN NIE ZNASZ!
Wiem, że powinienem się rozłączyć, ale postanowiłem gościa usadzić troszkę, czekałem tylko na odpowiedni moment. Facet dalej przeklinał, aż w końcu wykrzyczał:
- JA WAS WSZYSTKICH ROZP*ERDOLE!!! CIEBIE I TĘ TWOJĄ FIRMĘ!! JAKI MACIE ADRES? ZARAZ PODEJDĘ BĘDZIE WPIE*DOL!!!
Spojrzenie na trzymaną na kolanach gazetę i szybka już spokojna odpowiedź.
- Mamy siedzibę w Warszawie - koleś tez miał warszawski numer - ulica Rakowiecka 2A. Czekam na ciebie!
- NO TO JUŻ IDĘ. MASZ WPIE*DOL!! - i trzask słuchawką.

Numer na który dzwoniłem zgłosiłem na specjalną listę, żeby już nikt z tym świrem przyjemności nie miał i wróciłem na swoje miejsce pracy.
Co to za adres i czemu spojrzałem na gazetę?
Otóż w gazecie był artykuł o jakiejś aferze i było zdjęcie wejścia do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z pięknie widoczną tabliczką z numerem i ulicą.

Bardzo mnie ciekawi czy ten świr wpadł tam i chciał bić panów z BORu :D

świr ankiety telefoniczne

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (328)
zarchiwizowany

#37773

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o pewnym "cwaniaczku" w przychodni.

Na początku roku zachorowałem i pech chciał, że zamiast zwykłego przeziębienia zawaliło mi zatoki. Sprawa bardziej denerwująca niż bolesna. Ale po tym jak zwykłe leki od lekarza pierwszego kontaktu nie pomogły, dostałem skierowanie do specjalisty. Standardowy czas oczekiwania na wizytę z NFZ to od 2 do 4 miesięcy. Wizja uprzyjemnienia sobie tego czasu upierdliwym bólem w środku głowy i zatkanym na amen nosem zmotywowała mnie do wizyty w jednej ze "specjalnych" przychodni specjalistycznych. Specjalnych ponieważ nie ma tam wcześniejszych zapisów tylko kto pierwszy ten lepszy. Sprawa fajna bo można sobie "wystać" wizytę na drugi dzień po otrzymaniu skierowania.

Korzystając z doświadczenia (już tam kiedyś byłem) zabrałem z sobą książkę i dobrze załadowany telefon. Pobudka o 4 i już o 5 byłem na miejscu. Okazało się jednak, że to już jest "późna" pora bo emeryci już tam byli w liczbie ok. 150 osób (policzyłem z nudów) i czekając na otwarcie rejestracji o 7, grzecznie ustawili się w kolejki. Swoje odstałem i uzyskałem swój upragniony numerek do pani doktor. Tu trzeba wspomnieć, że było tam dwoje otolaryngologów, nazwijmy ich doktor Zając i doktorem Wilkiem. Ważne dla historii jest, że doktor Zając przyjmowała od 7:15, a doktor Wilk od 11.

Policzyłem sobie kiedy będzie mój czas i wyszło, że przy moim numerku 10 będzie to koło 10:20, nie było sensu jechać do pracy, wiec siadłem i czekam razem z innymi. Były to bardzo miłe starsze banie i jeden starszy pan. Pogawędziliśmy chwilę, temat zszedł na wyznania o przebytych chorobach i zażywanych lekach, więc ja zająłem się ćwiczeniem szarych komórek grając w sudoku na telefonie.

Czas mijał, wszystko toczyło się bardzo powoli, gdy nagle coś szybko przebiegło obok mnie. Podniosłem wzrok znad komórki i zobaczyłem jak od drzwi jednego, do drzwi drugiego gabinetu biega jakiś facet, z wyglądu "drobny cwaniaczek" koło 35-40 lat. Podbiegał i czytał co jest napisane na tabliczkach i tak z 5 razy. Nagle stanął odwrócił się do czekających osób i zaczął wypytywać jaki kto ma numerek. Usłyszawszy od jednej z babć, że ona ma numerek 8, stwierdził, że on ma numerek 7 i wejdzie pierwszy, uśmiechając się przy tym jak taki najbardziej obleśny cwaniaczek. Na szczęście, skojarzył go starszy pan i przypomniał mu, że owszem ma numerek 7, ale do doktora Wilka, a my czekamy do doktor Zając. Wskazał mu na gabinet doktora, gdzie było wielkimi literami napisane - początek przyjęć pacjentów od godziny 11. Koleś widział, że mu się nie udało więc sobie poszedł, a ja wróciłem do gry.

Niestety wrócił po jakichś 15 minutach i okazał się Piekielnym. Podszedł do pani z numerkiem 8 i znów zaczął wciskać jej kit, że on musi wejść pierwszy, bo ma numer 7. Tłumaczenia, że ma numerek 7 ale do innego lekarza nie docierały do niego i zaczynał coraz bardziej podnosić głos. Gdy okazało się, że osoba z numerem 7 do doktor Zając jeszcze nie przyszła (pewnie mieszkała w okolicy i poszła do domu), postanowił, że zajmie jej miejsce.

- Proszę pana tak nie można. Nie może pan wejść na wizytę u innego lekarza jeśli zapisał się pan do innego - zaczęła jedna pani - Poza tym numer 7 ma pewna pani i nie może pan zająć jej miejsca.
- Pani mnie nie będzie pouczać! - koleś prawie krzyczał - Mi się spieszy!!
- Wszystkim się spieszy - dodała inna pani - Tutaj ludzie z pracy się pozwalniali, żeby przyjść na wizytę - spojrzała na mnie i na młodą dzieciaczynę kilka miejsc dalej - A jak się panu tak spieszy to po co zapisywał się pan do doktora który od 11 przyjmuje?

Piekielny zrobił się czerwony, a włosy na żelik mu się zjeżyły na łysiejącej głowie. Zaczął krzyczeć, że on zrobi tak jak będzie chciał i ma gdzieś opinie innych. Schowałem telefon i spojrzałem na niego. Koleś machał łapami jak szalony i zbliżał się coraz bardziej z nimi do twarz babć.

- Co ty koleś robisz?! - wydarłem się na gościa
- To co chcę! Mam numer 7 i wejdę z nim gdzie będę chciał! A ty nie kozacz bo...
Nie dokończył bo szybko wstałem i błyskawicznie zbliżyłem się do niego. Piekielny w ciągu ułamka sekundy zwiał pod ścianę. Dopiero teraz zobaczył, że jestem od niego wyższy o głowę i prawie dwukrotnie większy.
- Bo co? - zapytałem całkiem spokojnie - facet miał strach w oczach - Powtarzam jeszcze raz. Masz numer 7 do tego lekarza! - wskazałem palcem na drzwi gabinetu Wilka - on przyjmuje od 11! Więc nie kombinuj i czekaj na swoją kolej! I grzeczniej proszę, bo pogadamy inaczej!

Ja siadłem na swoje miejsce i wróciłem do gry, a koleś najzwyczajniej uciekł. Panie z numerkiem 8 i 9 (te które chciał bić) podziękowały mi za pomoc.

Po tym zdarzeniu nasunęły mi się dwie myśli:
- czy do niektórych naprawdę docierają tylko argumenty siłowe?
- co by się stało gdyby mnie tam nie było? Pewnie Piekielny zacząłby bić te panie, a reszta udawałaby, że nic nie widzi.

Przychodnia specjalistyczna cwaniak

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (222)

1