Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Elle

Zamieszcza historie od: 22 czerwca 2011 - 21:22
Ostatnio: 6 grudnia 2022 - 13:44
  • Historii na głównej: 0 z 5
  • Punktów za historie: 850
  • Komentarzy: 13
  • Punktów za komentarze: 13
 
zarchiwizowany

#89945

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na fali opowieści o dzieciach w przestrzeni publicznej, tym razem z perspektywy matki.

Wczesną wiosną tego roku wybraliśmy się z mężem i córką (niewiele ponad dwuletnią) na rynek pewnego dość sporego miasta. Pogoda fajna, dziecko zadowolone, bo mogło sobie swobodnie pobiegać bez stwarzania problemu innym. Przyszła jednak pora żeby coś przegryźć, padło na pobliską pizzerie. Dziecię w niejednej restauracji/kawiarni bywało i problemów się nie spodziewaliśmy.

Wchodzimy do jakże zacnego przybytku, w którym już od progu człowiekowi ślinka cieknie, siadamy do stolika, miła Pani przynosi nam kartę, coś tam zamawiamy i czekamy, a ludzi było sporo więc wiedzieliśmy, że trochę to potrwa.

Niestety dzieci nie lubią czekać, a na dodatek Mała zaczęła się wyjątkowo niecierpliwić. Najpierw zaczęła zdejmować buty - założyłam z powrotem i tak trzy razy. Potem urządziła sobie wycieczkę po knajpie - tu zaznaczę, że Mała lubi ludzi, chętnie do nich zagadywała, uśmiechała się - co niestety nie podobało się niektórym gościom (i jak najbardziej mogę to zrozumieć), bo chcieli zjeść w spokoju. Niestety próba usadzenia jej w jednym miejscu kończyła się krzykiem (a natura obdarzyła ją niezwykle donośnym głosem, od którego w uszach dzwoni) więc wybrałam mniejsze zło. Do spaceru po knajpie doszło podskakiwanie w jednym miejscu, chowanie się za krzesełkami i ciągłe bardzo głośne marudzenie "ja chcę pizze", płacz, wyrywanie mi się z rąk, nawet mnie raz uderzyła.
Uwierzcie mi, miałam ochotę ją stamtąd zabrać i wyjść. Gdyby nie złożone zamówienie to na 100% bym tak zrobiła. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie mieliśmy z nią takich problemów w żadnej kanapie i dla kogoś obcego mogło to wyglądać tak, jakby moja córka była totalnie niewychowana, głośna, niecierpliwa i chciała krzykiem wszystko wymusić. Chciałam zapaść się pod ziemię ze wstydu.
Oczywiście kiedy Mała zjadła już pizze, uspokoiła się, wszystkim powiedziała do widzenia i jak gdyby nigdy nic wyszła zadowolona.
Dlatego mam taki mały apel - nie oceniajcie ani matki, ani dziecka po jednym takim zdarzeniu. Po pierwsze dziecko może być akurat śpiące/głodne/zestresowane np. wizytą u lekarza itp, albo zwyczajnie mieć gorszy dzień, który każdemu może się zdarzyć.
Wraz z mężem bardzo staramy się żeby córka potrafiła żyć w społeczeństwie, jeśli robi coś nie tak to zwracamy jej uwagę i tłumaczymy, w skrajnych przypadkach po prostu wychodzimy na zewnątrz i tam dajemy jej chwile na uspokojenie, potem rozmawiamy o sytuacji. Jednak uwierzcie mi mimo szczerych chęci nie zawsze się da. Bardzo mnie zawsze denerwowało określenie "ale to przecież tylko dziecko", lecz punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia i mimo całych pokładów cierpliwości, niejednej przeczytanej książki i prób zadowolenia wszystkich stwierdzam, że czasem trzeba odpuścić i sobie i dziecku.

Pizzeria

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (23)
zarchiwizowany

#37726

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czyta się tu dosyć sporo o tym jak oddawanie krwi może uratować komuś życie.
Czasem tym kimś jesteśmy właśnie my sami. Tak było w moim przypadku. Ale pewnie zastanawiacie kto tu był piekielny? Zaraz wyjaśnie.

Pół roku temu postanowiłam po raz pierwszy oddać krew. W końcu studiuje się tzw. kierunek medyczny, więc przydałoby się. Krew oddawałam w takim specjalnym autobusie i muszę przyznać full wypas :) Sprzęt pierwsza klasa a i wszystkie panie bardzo miłe, rzeczowe, i pomocne.
Czekam sobie na wyniki krwi i legitymacje, a tu nagle polecony i ups! należy powtórzyć badania. Przyznam, że chyba nigdy z życiu się tak nie bałam, bo to oznaczało tylko jedno. Coś wykryli. Ale co? Więc pojechałam do OT a tam okazało się, że mam żółtaczkę typu B. Ok, niby nic strasznego, ale dla 20-letniej osoby, która nigdy na nic ciężko nie chorowała to szok. Więc jak już poinformowałam rodzinę, a wujek google poinformował mnie o wielu rzeczach na temat tej choroby to heja do lekarza (prywatnie, bo inaczej czekałabym pół roku) i co się okazało?
Moi drodzy otóż mam przewlekłe WZW B, wirusa od 20 lat zostałam zarażona prawdopodobnie zaraz po urodzeniu. Ale co w tym piekielnego? Również zaraz po urodzeniu zarażono mnie sepsą (tudzież posocznicą) przez niewydezynfekowany sprzęt. Źle wtedy ze mną było. Umierałam, a lekarze twierdzili, że nawet jak przeżyję to będę opóźniona w rozwoju. Na szczęście nic takiego nie miało i nie ma miejsca. Wszyscy twierdzili nawet, że po tym zdarzeniu nie ma śladu. A tu masz. Jestem chora.
I nikt przez te 20 lat nie zrobił mi żadnych badań w kierunku chorób zakaźnych. A ja gdyby nie oddanie krwi pewnie dowiedziałabym się za 5-10 lat, że mam raka wątroby.
Dlatego apeluję do wszystkich. Oddawajcie krew. To nic nie kosztuje, a może uratować nie tylko innym, ale i Wam życie.

Szpital

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (278)
zarchiwizowany

#23351

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ta historia miała miejsce 19 lat temu, zaraz po moim urodzeniu. Uprzedzam będzie przydługo, aczkolwiek piekielności będzie sporo...

Urodziłam się w szpitalu w niewielkim mieście, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Po kilku dniach wróciłam z mamą do domu, jak się wydawało wszystko w porządku, dziecko zdrowe.
Jednak moich rodziców niepokoił fakt, że moja skóra była żółta. Wszystkim wydawało się, że przechodzę ciężej niż inne noworodki żółtaczkę, ale pewnej nocy zaczęłam mieć bardzo wysoką gorączkę (prawie 40 stopni), mdlałam mamie na rękach, cała się trzęsłam, traciłam oddech.
Tata jechał do szpitala swoim samochodem (złamał przy okazji chyba wszystkie przepisy drogowe), gdy tam dotarliśmy mój wujek - pediatra natychmiast kazał zrobić badania. Okazało się, że mam posocznice(sepsę). Zostałam nią zarażona przez brudne narzędzia podczas porodu - pielęgniarki ich nie wysterylizowały, niestety.

Ale to nie koniec piekielności. Było ze mną bardzo źle, nie chciałam jeść, cały czas miałam wysoką gorączkę, podawano mi kroplówki, moje żyły były tak kruche, że przy wbijaniu igły od razu pękały. Próbowano mi je wbijać nawet w głowę.
Jednak byłam pod opieką mojego wujka, który jest znakomitym pediatrą i wiedział co robi. Był cały czas w szpitalu i często do mnie zaglądał. Ale pewnego dnia musiał wyjechać na Śląsk, na konsultacje medyczną i wyraźnie powiedział pielęgniarkom, że mają po skończeniu się jednej kroplówki, podłączyć drugą. Całe szczęście, wujek wracając z konsultacji wstąpił do szpitala, zobaczyć jak się czuje i co ujrzał? Pielęgniarki, które wesoło chichocząc piły kawkę a ja zostałam sama na sali (mama pojechała na chwilę do domu, odpocząć) już praktycznie wybierając się na tamten świat. Tak, te "Panie" nie podłączyły kroplówki, tłumacząc, że nie miały jak, bo żyły pękają.
Wujek zjechał je od góry do dołu i został mi wykonany specjalny zabieg (po którym do dziś mam bliznę), dzięki temu przeżyłam.

Dodatkowo, kiedy było już ze mną bardzo źle rodzice chcieli mnie ochrzcić, bo wiadomo w razie śmierci... Mama płacząc poszła do księdza z naszej parafii, żeby dał mi chrzest, powiedziała mu, że mąż go zawiezie i przywiezie itp.
Na co on odpowiedział:,,Proszę pani, ja tego nie zrobię, ja chrzczę TYLKO w drugą niedzielę każdego miesiąca, proszę wtedy przyjechać z dzieckiem"

Nie wiem jak moi rodzice to wszystko wytrzymali, właściwie powinnam już nie żyć...
Ostatecznie po całej aferze porodówkę w tym szpitalu zamknięto.

Szpital

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (228)
zarchiwizowany

#22500

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zamieszczam tę historię ku przestrodze. Będzie o nieodpowiedzialnych rodzicach...

Obecnie studiuję w mieście oddalonym o ok 200km od mojego domu. A mieszkam na wsi (istotne), oczywiście nie jest to jakaś wieś zabita dechami, ot taka sobie wieś :)
Pewnego dnia, w wakacje wybrałam się wraz z moją siostrą na spacer, pogoda ładna więc czemu nie korzystać? Idziemy chodnikiem, który mieści się przy głównej ulicy, a właściwie drodze krajowej. Jak się zapewne wszyscy domyślają jest ona bardzo, bardzo ruchliwa. Dodatkowo przebiega przez sam środek mojej miejscowości, teren zabudowany, więc ograniczenie do 50. Po obu stronach znajdują się domy jednorodzinne, które mają brame praktycznie przy samej ulicy.
Więc idziemy owym chodnikiem i po przeciwnej stronie widzimy 3 może 4-letnie dziecko który bawi się czymśtam, brama otwarta, dzieciak się śmieje, ogólnie dość częsty (niestety!) widok. Ja z siostrą rozmawiam i nagle widzę jak dzieciak ni stąd ni zowąd wybiega na środek ulicy! Ale oczywiście żeby tego było mało z przeciwka jedzie tir (ok, nie jechał 50 na godzine, ale w granicach 60 miał), owszem powinnam zareagować, ale szczerze powiedziawszy rozum mówił jedno a nogi drugie... Całe szczęście kierowca tira zauważył dzieciaka i dzięki swojemu refleksowi udało mu się wyhamować, co pewnie takie łatwe nie było.
Facet wysiada, ja pobiegłam po dziecko, które wesoło stało na środku jezdni... Wzięłam je na ręce i zaniosłam na podwórko, kierowca poszedł za mną, klnąc nie miłosiernie. A matki jak nie było tak jej dalej nie ma - tak, siedziała w domu pewnie pijąc kawkę. Dostała niezły opie*dal od kierowcy.
Najgorsze w tej całej sytuacji było to, że dosłownie minutę przed pojawieniem się dziecka na środku jezdni przejechał tamtędy samochód, który miał więcej niż setke na liczniku. Aż strach pomyśleć co mogło się stać...

wieś ;)

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (227)
zarchiwizowany

#22442

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie wiem czy historia jest iście piekielna, ale przyznam, że jeszcze coś takiego mi się nie zdarzyło.
Studiuje sobie w "pięknym" mieście o nazwie Łódź. Codziennie jeżdżę tramwajami na uczelnie, więc mam wykupioną migawkę (jest to bilet miesięczny na przejazdy MPK). Dzisiaj jechałam sobie tramwajem na zajęcia ok. godziny 9 rano, stoję bo nie było miejsc siedzących i znudzona oraz niewyspana oglądam się to tu, to tam. Na jednym z przystanków wchodzi mężczyzna i kobieta. Facet był, jakby to ująć... duży, natomiast kobieta ok 1,60m wzrostu, raczej szczupła. Nagle widzę jak ta właśnie osoba płci żenskiej szarpie chłopaka (ja wiem może 18-20 lat), który chce skasować bilet przy kasowniku. Nikt z pasażerów nie wiedział o co chodzi. Scena wyglądała mniej więcej tak, że chłopak próbował jedną ręką skasować bilet a drugą odpychał od siebie babkę. Ale ona, jakżeby inaczej, nie dawała za wygraną! Szarpała, ciągnęła go za kaptur i plecak, wrzeszczała a nawet zaczęła go kopać, prawie go przewróciła. Trwało to ok 3 minuty, tramwaj zatrzymał się na następnym przystanku a chłopak wyleciał z niego z prędkością światła :)
Jak się bardzo szybko okazało zarówno mężczyzna jak i kobieta byli kanarami i najwidoczniej chcieli zarobić pare groszy... Tylko pytanie czy było warto...

MPK Łódź

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (179)

1