Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lezzard

Zamieszcza historie od: 29 lutego 2012 - 20:35
Ostatnio: 30 czerwca 2015 - 14:35
  • Historii na głównej: 1 z 2
  • Punktów za historie: 917
  • Komentarzy: 6
  • Punktów za komentarze: 46
 

#42833

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kwiatki z serwisu komputerowego.

Na wstępie zaznaczam, że w naszym Małym Mieście kobieta pracująca w serwisie/sklepie komputerowym traktowana jest jak UFO, ewentualnie wybryk natury i większość klientów uważa, że samo w sobie jest to dziwne. Stąd biorą się przeróżne historie.

1.
Wchodzi klient (mina nietęga, jakiś zdziwiony):
K: Jest jakiś pan co mógłby do komputera zajrzeć?
J: Pan to najwcześniej w przyszłym tygodniu, ale może ja mogę pomóc?
K: Eeee (taki dziwny dźwięk).

(Jak najbardziej, jest Pan - znaczy się szef - ale bardziej jeździ po firmach i tam naprawia różne rzeczy niż siedzi w serwisie).

2.
Klientka (znana z widzenia).
K: Dostanę u Pani etycznik?
J: Nie bardzo wiem o co chodzi, czy chodzi pani o urządzenie do czytania e-booków?
K: Nie, chyba nie, a masz kochanieńka 5 zł pożyczyć?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo z zaplecza wyłonił się szef, a klientka uciekła (nie wiem dlaczego, nie jest straszny).

3.
Kupony Ukash/PayU/Paypall etc.
Nie sprzedajemy ich, ale klienci często o nie pytają, z racji na wirusa, który ostatnio dosyć często się trafia.
(Po podłączeniu do sieci na komputerze widoczny jest komunikat, że komputer został zablokowany przez policję i aby go odblokować należy zapłacić 300 lub 500 złotych ww. kuponami przez wyświetlony formularz).
Do większości nie dociera fakt, że to jest wirus. Głupia baba, to najlżejsze co usłyszałam o sobie w takich okolicznościach.

4.
Faworyt.
Dzień targowy, więc wracając z targu wielu klientów się przewija. Jeden z nich (facet ok 50-60 lat) z miną kota ze Shreka prosi, abym w drodze wyjątku pozwoliła skorzystać z toalety. Zwykle tego nie robię, ale facet znany z widzenia - więc zezwoliłam (a co ważne w tym dniu byłam tylko ja w firmie).
Po około 2 godzinach i na mnie przyszedł czas pójścia do toalety, wchodzę, czuję coś miękkiego pod stopami, zapalam światło. W rogu toalety na podłodze wielka rzadka kupa, ludzka. Kolokwialnie mówiąc puściłam w to wszystko pawia.

5.
Klient jest mocno zainteresowany kupnem laptopa. Ponad 40 minut pytań, przedstawiam różne modele, tłumaczę. Klient rozmawiając ze mną intensywnie grzebie w telefonie. Na koniec słyszę:
- Dziękuję bardzo, to ja sobie tego zamówię na allegro, bo jest 50 zł tańszy.
Bez komentarza.

serwis

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 705 (841)
zarchiwizowany

#26096

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Garść absurdów naszej kochanej służby zdrowia - nie tylko publicznej.

Dzień Pierwszy

Małża boli ucho, znaczne problemy ze słuchem - decyzja - błogosławieństwo i do lekarza.

Publiczna przychodnia. Dzwonić od godziny 7.15, więc dzwonimy. Seriami 10 minut na telefonie, 10 minut przerwy. Nawet nie jest zajęte - po prostu nikt nie odbiera. W końcu - godzina 9 z minutami - sukces - rejestrator znudzonym głosem informuje, że "nie ma miejsc, trza było wcześniej dzwonić". Z wizyty nici.

Dzień Drugi

Trochę gorzej, o spaniu w nocy nie ma mowy.

Jako, że do naszej wspaniałej przychodni jakoś specjalnie daleko nie jest - posłusznie meldujemy się punkt siódma. Przybytek jeszcze nieczynny, ale pod przybytkiem już stoi kilka przedstawicielek moher-komando (5 - 6 osób). Z rozmów wnioskujemy, że co gorliwsze "chore" grzeją swoje miejsca od godziny 5 rano.

7.15 otwarcie. Odstaliśmy swoje w kolejce. Okazuje się, że do lekarza tzw. rodzinnego jest 15 numerków na dzień i pula ta już została wyczerpana. (nawiasem mówiąc - ciekawe jak to możliwe, skoro zapisów "z dnia na dzień" ani wcześniejszych nie ma, a telefon jest w najlepsze olewany przez zapracowane panie rejestratorki).

Uświadamiając sobie, że w tej instytucji nic nie wskóramy postanowiliśmy skorzystać z przywatnego ubezpieczenia miłościwie sponsorowanego przez pracodawcę. Wszystko pięknie, Małż zapisany na popołudnie - jeszcze tego samego dnia. W zasadzie wydawałoby się, że ta historia powinna się tu skończyć - a tu psikus.


Wizyta u pani doktor - 1,5 godziny poślizgu, ale co tam - na pierwszy rzut oka profesjonalne podejście, zebranie wywiadu (cały życiorys - chyba jeszcze od prababki - 2 strony A4) w końcu przepisanie - witaminy C i skierowanie do laryngologa.

Dzień Trzeci

Pani Laryngolog Nr 1 - a sama prywatna placówka.

Obejrzała, pomyślała, przewertowała książkę - ona tam nic nie widzi, ale na wszelki wypadek - skierowanie do szpitala - mamy jechać NATYCHMIAST na ostry dyżur (szpital już publiczny).

Wujek google podpowiada który szpital aktualnie się tym zajmuje - samochód i w drogę.

Około 17.30 docieramy na miejsce. (Tutaj pomijam opis tego co myślę na temat poważnej pani rejestratorki, która siedząc w czymś w rodzaju akwarium /szyby z 3 stron/ jawnie ma gdzieś pacjentów i spokojnie gra sobie w pasjansa)

Przed nami około 20 pacjentów. W ciągu 1,5 godziny gabinet odwiedził jeden pacjent z kolejki i jeden przywieziony z wypadku. Według naszych wyliczeń jest możliwość wejścia do gabinetu ok 2-3 w nocy. Wracamy do domu. Po drodze knuję niecny plan. Kolejny ostry dyżur - w innym szpitalu rozpoczyna się o godzinie 8 rano następnego dnia. Biorąc przykład z moher-komando proponuję wyruszyć na niego ok 5 rano.

Dzień Czwarty


Niecny plan wprowadzony w życie. o godzinie 12 Szanowny Małż opuszcza progi szpitala, po przebadaniu przez lekarza (Laryngolog nr 2), z zaleceniem brania znanego środka (ibuprofen + pseudoefedryna) i nie wietrzenia się, a jeżeli się nie poprawi to za 4 dni zapraszamy na kontrolę i uwaga: PRZEBICIE BĘBENKÓW. (usłyszeliśmy teorię, że jakiś płyn się w owych bębenkach zbiera - co prawda po lekcjach biologii w klasie mat-fiz śladu za dużego u mnie nie było, to byłam pewna, że bębenki są błoną i nie bardzo mogłam sobie to wyobrazić - ale lekarzem nie jestem.)

Mijają następne 4 dni.

Dzień Dziewiąty

Poprawy brak, Małż przestaje słyszeć, cokolwiek to jest - atakuje drugie ucho.

Wcześniejszy pan laryngolog dziś nie przyjmuje, więc znowu korzystamy z prywatnej przychodni.

Pani Laryngolog nr 3, ustala, że to musi być bakteryjne, a poprzedni lekarze to idioci (między innymi ze względu na pomysły przebijania bębenka) przepisuje antybiotyk i zaprasza na kontrolę za następne kilka dni. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni bo nawet sama Małża zapisała.

Małż posłusznie bierze wszelkie medykamenty. Poprawy brak, a do objawów dochodzą zawroty głowy.

Dzień Dwunasty.


Kontrola u Pani Laryngolog nr 3. Nie pomogło - w takim razie ona nie wie. Ale stara się jak może - zapisuje Małża na następny dzień do innej Pani Laryngolog - ponoć starszej i bardziej doświadczonej - na następny dzień.


Dzień Trzynasty

Wizyta u Pani Laryngolog nr 4. Z wyglądu wnioskowaliśmy, że powinna być dawno na emeryturze. Ze spokojem wysłuchuje od początku całej historii. Małż już poirytowany bo ile można tłumaczyć to samo.
Standardowo badanie - przegląd oczu, nosa, gardła...

Lekarka woła do pomocy pielęgniarkę, przy pomocy jakiejś dziwnej instalacji złożonej z rurek, gruszek i jakiegoś płynu wypłukują z Małża kilka skrzepów - po zabiegu uszy trochę bolą, ale słychać wszystko bez problemu.


Zalecenie - kontrola za tydzień.

Ciekawe co się w tym tygodniu wydarzy.

służba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (157)

1