Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MrGorsh

Zamieszcza historie od: 12 marca 2012 - 18:34
Ostatnio: 18 maja 2013 - 20:22
  • Historii na głównej: 1 z 2
  • Punktów za historie: 1316
  • Komentarzy: 77
  • Punktów za komentarze: 412
 

#27249

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem człowiekiem o usposobieniu wysoce flegmatycznym, cierpliwości mam często aż nazbyt wiele. Dzięki temu żyję w miarę szczęśliwie i nie muszę się przejmować większością życiowych problemów, które innych wyprowadzają z równowagi w trybie dziennym. Ale ale, wszystko ma swój koniec. Koniec mojej cierpliwości zaczął się...

Wraz z roztopami. Mieszkam na wsi, własny ogród przy domu, posesja nie jest ogrodzona, bo i zbytnio na to funduszy nie ma, a koniecznością to nie jest. Nie jestem przewrażliwiony na punkcie własnego ogrodu, ale nie lubię, kiedy wygląda niechlujnie. Kosiarkuję trawnik przy domu, regularnie koszę trawę bliżej grządek. W sam raz, żeby sąsiedzi nie myśleli, że mi się zmarło.

Pewien piękny poranek zeszłej wiosny. Wychodzę na balkon. Patrzę w dół - na moim ogrodzie stoi sobie samochodzik (ogród przylega do drogi polnej całą swoją długością). Ot, taka jakaś furka, świeci się, pewnie nówka. Nie zwracam uwagi na markę, bo to mnie nie obchodzi. Przy samochodziku stoi sobie pan. Główka ładnie ogolona, dżynsy krótkie (obstawiam, że wodę w piwnicy miał, biedny), coś w rodzaju kurtki na ramionach. Pytam grzecznie, czy coś mu potrzeba, że tak tu stoi. Pan sobie, cytuję, "Szluga k***a pali, a co?". Tłumaczę grzecznie, że to jest mój ogród, a nie parking. Pan powiedział mi, abym poszedł uprawiać miłość na własną rękę, rzucił niedopałek na ziemię, wsiadł i odjechał. Zapewne z zamiarem zapiszczenia oponami, niestety, jak wspomniałem, były roztopy. Więc tylko zdarł mi trochę trawnika, a sobie upaćkał wózek. Nic to, trawnik zaszpachlowałem oderwanym błockiem w nadziei, że odrośnie w terminie Wkrótce.

O panu niemalże zapomniałem w przeciągu nadchodzących dni, w końcu czemuż miałbym sobie zawracać głowę byle czym. Wracam z uczelni, zmęczony, późne popołudnie. Wracam przez ogród, bo tak bliżej i wygodniej. Co widzę? zjeżdżony trawnik. Nie, nie zwyczajnie wygnieciony. Ktoś sobie kręcił kółeczka. Ot, myślę, znowu się załata i będzie. Załatałem. Wieczorem deszczyk typu ulewa. Wygładził do reszty. Trzy/cztery dni później - przemiły pan najwidoczniej realizuje swój przebiegły plan zemsty za protest przeciwko wpi****niu się komuś na trawnik bez pytania. Tym razem postanowił spalić gumy na trawniku. Efekt? Dwie koleiny głębokie na około 15 cm. I ślady po zawieszeniu na kretowisku obok. Myślę sobie "być nie może".

Wystawiam ładną tabliczkę na kijku z napisem "Nie wjeżdżać, teren prywatny", napisane czarno na białym. Efekt następnego dnia? Rozjechana tabliczka. Z cierpliwością (albo tępym uporem) godną mojego własnego podziwu podnoszę tabliczkę i montuję ponownie. Sytuacja powtarza się po bodajże czterech dniach - pan zapewne się już odrobinę znudził. Znów naprawiam poczynione szkody i odnotowuję, że ogród mój zaczyna przypominać bagno, z racji, że w ciągu ostatnich dni znów padało. Wstaję w poniedziałek rano, 3 dni po naprawie tabliczki - tabliczka znów złamana i rozjechana. Wolny poniedziałek, mam więcej czasu na działanie. Naprawiam tabliczkę. Jadę do miasta, zakupuję kilogram gwoździ. Wracam do domu. Gwoździe mocuję w trzech równiutkich rzędach na dwóch długich deskach. Deski mocuję w błotku, tuż przy ′wjeździe′ na ogród. Zadowolony z mojej ciężkiej pracy idę się relaksować przy wyjadaczu mózgów, zwanym potocznie odbiornikiem telewizyjnym.

Wyglądam za okno - koleiny są, a jakże. Ubieram się, wychodzę z domu by przeprowadzić inspekcję. Tabliczka stoi, nienaruszona. Koleiny tylko przy wjeździe, widzę w nich także fragment bliżej nieokreślonej, upaćkanej, czarnej materii. Zacnie. Pan już nie wracał w odwiedziny, na szczęście. Nie tęsknię.

Co w tym smęcie najgorsze? Zaj**ał mi moje deski i kilogram gwoździ.

ogród

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1186 (1226)
zarchiwizowany

#27612

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pora na kolejny wspomnień czar w moim wykonaniu. Tym razem trochę krócej, bo pamięć już nie ta i musiałem się posiłkować mglistą wersją mojej zawsze pomocnej rodzicielki.

Lat miałem wtedy 5, dziecko ze mnie było żywe i żwawe, ale mało kłopotliwe. Wizyta u kolegi mieszkającego kilka domów dalej, było to po deszczach, ziemia dość miękka i morka. Dzieciaki wpadły na cudowny pomysł zabawy w pobliżu sterty pustaków, które stały na swoim miejscu grzecznie i stabilnie już od dawna, nikomu nie wadząc. Stwierdzenie "W pobliżu" jest jak najbardziej na miejscu, do materiału budowlanego się nie zbliżaliśmy, bo jeszcze by nam na łeb spadł.

Przechodziliśmy obok tego w odległości nie większej, niż 2 metry. No i stało się. Pustaki ′same z siebie′ się osunęły, najprawdopodobniej pod wpływem rozmiękłego pod nimi gruntu. Ostatnie co pamiętam z tamtego dnia to paniczna ucieczka.

Wiadomo - dzieciaki przysypało, dorośli odkopali jak szybko tylko mogli (byli na miejscu zdarzenia). Szpital. Kolega tylko porozcinany i potłuczony. U mnie rozcięty łeb i złamana noga. Dzieciakiem będąc nie miałem pojęcia, że jak noga złamana, to mam się nie ruszać, a konowalstwo, które mnie leczyło zadecydowało, że tylko się obandażuje i zapoda nogę na wyciąg. Pięciolatkowi, ruchliwemu. Efekt? Złamanie zrosło się krzywo. Przyszedł inny pan doktor. Konowalstwu, które się mną zajmowało dostało się po uszach. Ponowne łamanie, skręcanie śrubami, gips. Po dłuższym czasie rekonwalescencji doszedłem do siebie. Gdyby nie idiotyzm pierwszego lekarza, nie byłoby ze mną tyle kłopotu. Gdyby nie pomoc drugiego, utykałbym do końca życia.

A ileż od konowała się nasłuchało, jakie to dzieciaki bezmyślne i wspinają się na wszystko, a potem dziwota, że wypadki. Wersja zdarzeń moich rodziców go nie obchodziła, on przecież wiedział lepiej. Niestety, nie spotkała fachowca za niekompetencję żadna kara. Bo to moja wina, że byłem ruchliwym dzieckiem i kość krzywo się zrastała.

służba_zdrowia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (153)

1