Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Triste

Zamieszcza historie od: 22 stycznia 2012 - 20:50
Ostatnio: 11 lutego 2019 - 2:58
  • Historii na głównej: 8 z 12
  • Punktów za historie: 4657
  • Komentarzy: 77
  • Punktów za komentarze: 376
 
zarchiwizowany

#28229

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak wspomniałam we wcześniejszej historii, mieszkam w niewielkim miasteczku-wsi. Teraz dodam jeszcze, że kilkanaście lat temu była to po prostu wieś.
A jak wieś, to i zwierzęta.
A jak zwierzęta, to i konie.

No właśnie.

Dwie minuty drogi od mojego domu jest ładna, rozległa łąka, granicząca z równie dużym lasem. Taki mój mały raj na ziemi :). Często tam chadzam z psem (suczką owczarka niemieckiego). Sęk w tym, że aby dostać się do raju, to trzeba przejść drogą obok pola należącego do pewnego pana. Na jednym końcu pola jest droga, a na drugim – zagroda dla koni.

Przez większość czasu nie było żadnego problemu, w zagrodzie łaziły sobie trzy konie, dwa dorosłe, acz raczej średnich rozmiarów i jeden źrebak. Niestety, po czasie właściciele uznali, że jeśli sprzedadzą ogiera, to nie warto utrzymywać ogrodzenia. Bo i po co, prawda?

Historia numer jeden:
Wracamy już ze spaceru, także i ja, i pies, i koleżanka jesteśmy należycie zmęczone. Nie biegamy, nie krzyczymy, ot idziemy. Nagle pojawia się przy nas umięśniony, ciężki zwierz w postaci konia. Zaciekawiona istota, trąca pyskiem, prycha. Niby ok., ale konik nie odchodzi nawet wtedy, gdy mój pies zdradza wyraźne oznaki wrogości. Ani wtedy, gdy jesteśmy już praktycznie przy regularnie używanej szosie.
Daję koleżance psa i sama próbuję jakoś zwierza zawrócić, cmokając, machając rękoma i ogółem zachowując się tak, jak każdy laik postąpiłby z takim zwierzakiem. Bezskutecznie. Koń nieustępliwie podąża w stronę szosy.
Całe szczęście, jakoś tak w tym momencie pojawili się właściciele, którzy zwierza do porządku przywołali i obrzucili mnie jedynie podejrzliwym spojrzeniem: „koniokrad?”.

Historia numer dwa:
Lato, upał. Lezę z psiną na spacer. Lezę schylona w pół, bo trochę za późno zorientowałam się, że oto konie znowu luzem puszczone. Ale dobra nasza, na razie żaden nie idzie w naszą stronę. Już, już prawie jesteśmy na łące (a, co za tym idzie, odgrodzone od koni takim brzozowym laskiem), gdy nagle zwierz kieruje się prosto na nas. No, nie ma co czekać, odwracam się i mówię do psa „idziemy!”.
Zamieram.
Pies załatwia swoją potrzebę fizjologiczną, wpatrując się we mnie z miną „No… co?”.
Konik już przechodzi w galop, kłus, czy jak to się tam zwie. Zbliża się szybko, w każdym razie.
Ja, mając już przed oczami wizję wielkich kopyt tuż na głową, zaczynam krzyczeć.
Koń ma tylko kilkanaście metrów do przebycia, gdy pies, wesoło merdając ogonkiem, w końcu rusza w moją stronę.
Tak szybko jak tamtego dnia nie biegłam nigdy. A miałam glany na nogach i lasek brzozowy do pokonania. Zatrzymałam się dopiero w połowie tej rozległej łąki, pewna, że konia za mną nie ma.

Wszystko skończyło się szczęśliwie, aczkolwiek koników już od długiego czasu nie mam widzę. Tylko zagroda coraz bardziej rozwalona…

Zresztą, historii piekielnych z łąką i lasem to było mnóstwo. Jak się spodoba, wrzucę następne.

Pole

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (36)

#23143

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia piekielna, choć nie drastyczna. O znieczulicy.

Jakoś tak na przełomie października i listopada, przed ósmą rano, szłam do szkoły. Mieszkam w takim niewielkim miasteczku-wsi. Miejsce to jest na wyjeździe z pewnego dużego miasta na B, często zdarzają się tu różne wypadki. Wtedy byłam świadkiem jednego.

Dzień jak co dzień, ale że godziny wczesnoporanne, to też jedną nogą wciąż stałam w krainie Morfeusza. I nagle... ŁUUUP!
Muszę przyznać, że na dźwięk zderzających się aut, poczułam się przytomna jak nigdy. Podniosłam głowę, by zobaczyć, że coś jakiś niewielki, srebrny samochód (S1) odbija się od jakiegoś innego samochodu (S2), wykonuje obrót o 180 stopni (o włos mijając czekającego na przejściu chłopczyka z piątej klasy), uderza w słupek z sygnalizacją dla pieszych, rozwalając go kompletnie, i zatrzymuje się za przejściem. Po sekundzie szoku ruszyłam biegiem w stronę pasów. Miałam do przebycia jakiś pięćdziesiąt metrów, ale bałam się coraz bardziej, bo z S1 nikt nie wysiadał, a sam obrót wyglądał naprawdę poważnie.

No i tu pokazała się piekielność dwóch kobitek czekających na przejściu. Samochód zatrzymał się ze dwa metry od nich, także miały najłatwiejszy dostęp... A one, nie przerywając ożywionej rozmowy i wdychaniu dymu tytoniowego do płuc, poczekały chwilę na zielone (mamy dwa słupki z sygnalizatorami), po czym raźno ruszyły w drogę do domów, mijając po drodze oniemiałego chłopczyka, i mnie, wciąż pędzącą w stronę S1.

Zanim dopadłam do auta, drzwi się otworzyły i wysiadła z niego zapłakana pani. Wyszła też druga pani, kierująca S2, która od razu podbiegła do chłopca, upewniła się, że nic mu nie jest i zajęła się pocieszaniem roztrzęsionej kobiety z S1. Nikomu nic się nie stało.

Rozumiem, że można być w szoku, i w związku z tym nie udzielić pomocy poszkodowanym, nie ruszyć się z miejsca. Ale tak po prostu nie zwrócić uwagi, że tam może ktoś umierać i że szybkie wezwanie karetki ma tu kluczowe znaczenie? Ech, tego jeszcze nie widziałam.

Skrzyżowanie we wsi nieopodal B

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 718 (784)