Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Twardy

Zamieszcza historie od: 10 października 2012 - 15:41
Ostatnio: 6 stycznia 2015 - 1:41
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 1587
  • Komentarzy: 9
  • Punktów za komentarze: 47
 

#63759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zasada ignorantia iuris nocet (nieznajomość prawa szkodzi) w praktyce. Ku przestrodze.

Ta opowieść zaczyna się w połowie października 2013 roku, w niespełna 18-tysięcznym mieście na wschodnich rubieżach województwa łódzkiego. Pojechałem na jedno z blokowisk podrzucić moją ciocię na chwilę do pewnego bloku. Wjazd na osiedle od ulicy jest jeden, ale kilka metrów dalej droga rozwidla się na dwie, a następnie obydwie drogi łączą się ponownie, tworząc pętlę między dwoma blokami. Wygląda to trochę jak litera "q". Zazwyczaj wjeżdżałem tam, jadąc "do góry", następnie zakręcając w lewo wysadzałem pasażerów na wysokości wejścia do bloku, po czym kontynuowałem skręt aż do miejsca, gdzie pętelka się zamykała, wyjeżdżając "w dół" z powrotem na ulicę. Tym razem nastąpił nieoczekiwany problem, a mianowicie na początku "pętelki" stało sobie auto. Cóż, trzeba będzie wjechać odwrotnie jak zwykle, a następnie wywinąć za blokiem (są tam dwa "zakopertowane" miejsca parkingowe), wrócić na ulicę i tam poczekać aż ciocia wróci z mieszkania, po czym wrócić w komplecie do Łodzi. Co istotne dla sprawy: w aucie poza mną i ciocią była jeszcze trójka moich bliskich, konkretnie mama, siostra i babcia.

Wysadziłem ciocię przed wejściem do bloku, po czym podjechałem wykręcić na miejscu parkingowym, i tu zaczęły się schody. Wjechałem przodem w koperty, wrzuciłem wsteczny i zaczynam cofać, gdy nagle zauważyłem we wstecznym lusterku zaparkowanego na łuku pętli granatowego golfa. Zauważyła go również moja mama. Momentalnie depnąłem po hamulcu, zaciągnąłem ręczny i wyskoczyłem z auta, a za mną moja mama.
Bliższe oględziny ujawniły, że mało brakowało, a byłoby puknięcie. Auto którym jechałem celowało lewym tylnym narożnikiem w prawe tylne drzwi golfa. Odległość między autami nie przekraczała kilku centymetrów.

Nieco wystraszony, wsiadłem do auta, wjechałem z powrotem w koperty i nieco silniej skręcając wyjechałem obok golfa, ustawiając się na wprost do wyjazdu. Następnie wydostałem się na ulicę i postawiłem auto przy jezdni. Kilkanaście minut później wróciła ciocia, wsiadła do auta i wyruszyliśmy z powrotem do stolicy województwa.

O sprawie już dawno zapomniałem, gdy nagle zaczął się kwas. Pocztą pantoflową dotarła do mnie informacja, że właściciel golfa twierdzi, że w niego przywaliłem, w jakiś sposób dowiedział się, jakie są numery mojego auta i zgłosił sprawę na policję. Zaczęło się postępowanie wykroczeniowe.

Zostałem wezwany na komendę. Dowiedziałem się, że Policja już miała sprawie ukręcić łeb, ale poszkodowany, dowiedziawszy się o zamiarach mundurowych, wyciągnął zza szafy jakiegoś, ponoć naocznego, świadka. Policja nie miała wyjścia i musiała postawić mi zarzut z art. 98 kw., skutkiem czego wylądowałem na komendzie w celu złożenia zeznań. Dokładnie opisałem funkcjonariuszowi sytuację (podpierając się dodatkowo zdjęciem satelitarnym okolicy na Google Maps), po czym nie przyznałem się do zarzucanego mi czynu, co spowodowało skierowanie sprawy do sądu. Standard.

W kwietniu 2014 dostaję pismo z sądu. Nakazówka - mam bulić 200 złotych grzywny i 80 postępowania sądowego. Spodziewałem się tego, bo zawsze najpierw wydawany jest wyrok w trybie nakazowym (choć po cichu liczyłem na to, że sąd od razu to umorzy). Dlatego też nie zdziwiło mnie to, że bezkrytycznie był tam przepisany zarzut, który mi postawiono. Rozbawiła mnie kwota postępowania sądowego, ale wynosi ona zawsze tyle samo i również z tym się liczyłem. Nie było to jednak istotne, gdyż - ciągle nie czując się winnym - w przeciągu przepisowego tygodnia odesłałem sprzeciw. Sprawa trafia na wokandę.

Czerwiec 2014. Wezwanie do sądu na wschodzie Ziemi Łódzkiej na przesłuchanie. Obecność obowiązkowa. Wziąłem dzień wolny w pracy i wyruszyłem ku granicy województwa.
W sądzie kolejny raz powtórzyłem swoje zeznania. Jako obwiniony (nie mylić z oskarżonym!) miałem również prawo wysłuchać zeznań pozostałych osób w sprawie - pokrzywdzonego oraz świadka, którym okazała się sąsiadka właściciela volkswagena (oznaczmy ją [P1], od "świadek Pokrzywdzonego #1"), jak również zadać im pytania.

Interesowało mnie najbardziej to, dlaczego wobec naocznych świadków nikt nie pofatygował się na dół, żeby spisać moje dane, mimo że pozostałem na "miejscu zbrodni" jeszcze z kwadrans.

Pokrzywdzony wymamrotał (dosłownie - mówił bardzo niewyraźnie i protokolant miał spore trudności ze spisywaniem jego zeznania) że zobaczył wgniecenie o średnicy około 20 centymetrów, jak zszedł jakieś półtorej godziny później do auta. Zobaczywszy to, wezwał policję. Dwa dni później dowiedział się od świadkowej, że tamta spisała numery wozu, bo widziała całe zajście. Samej sytuacji nie widział. Dodał również, że jakiś jego znajomy siedział w tym czasie w garażu koło bloku i grzebał coś przy aucie.

Pani [P1] zeznała, że widziała auto manewrujące pod blokiem. Gdy zobaczyła hamowanie oraz to, że dwie osoby wyskoczyły z auta, spisała numery, po czym udała się do swojego mieszkania. Nie widziała, żeby doszło faktycznie do kolizji, ale przekazała pokrzywdzonemu numery przyuważonego wozu.

Sędzia zdecydował, że musi przesłuchać pasażerkę, czyli moją mamę. Dodatkowo chce przesłuchać faceta, który miał przebywać w garażu ([P2]). Rozprawa odroczona na koniec lipca. Ja póki co jestem rozbawiony rozrzutnością sądu (rozprawy przecież kosztują, jak choćby czas sędziego) oraz rozmiarem zniszczeń opisanym przez pokrzywdzonego (pod tramwaj się władował, że mu wgniotło dwudziestocentymetrowy kawałek drzwi?). Przeszedłem się również na osiedle, gdzie zdarzenie miało miejsce, żeby zobaczyć golfa.

Stał sobie cały czas, ale już nie na łuku, a na miejscu parkingowym. Bliższe oględziny wykazały, że auto jest równo poobtłukiwane tak z lewej, jak i z prawej strony, na drzwiach i tylnych słupkach. Stwierdziłem, że facet zdobył moje numery i chce teraz wyklepać sobie auto z mojego OC. No cóż, ja nie odpuszczę - daleko mi do człowieka, który dla świętego spokoju przyjmie na klatę mandat. Tym bardziej (czego również nie omieszkałem wspomnieć w swoich zeznaniach), że na aucie prowadzonym przeze mnie nie było żadnych śladów kolizji. Gdybym faktycznie walnął w coś, wgniótłbym u siebie plastikowy, pusty w środku zderzak.

Koniec lipca 2014, druga rozprawa. Na sali stawił się pokrzywdzony, moja mama oraz [P2]. Mama potwierdziła moje zeznania. [P2] nic konkretnego nie zeznał - "nic nie widziałem, nic nie słyszałem". Sędzia stwierdził, że potrzebuje przesłuchać pozostałych pasażerów mojego auta - babcię i siostrę. Rozprawa odsunięta na połowę września.

Połowa września 2014. W sądzie tym razem stawili się tylko "moi" świadkowie. Nie brałem tym razem dnia wolnego i zostałem w pracy. Babcia i siostra zeznały podobnie jak ja i mama. W tym momencie sprawa ucichła. Do czasu.

Na początku grudnia dostaję polecony. Odbieram go, spodziewając się wyroku uniewinniającego - w końcu nikt nie zeznał na moją niekorzyść. Tymczasem w kopercie zastałem... wezwanie do zapłaty grzywny i kosztów sądowych (razem 330 zeta) na podstawie wyroku z takiego i takiego dnia. Skonsultowałem się ze znajomym, który jest w trakcie aplikacji prawniczej, po czym mocno już poirytowany wsiadłem następnego dnia w auto i uzbrojony we wniosek o przywrócenie terminu apelacji pognałem na wschód. Wpadłem do sekretariatu sądu i zażądałem wyjaśnień. To co usłyszałem zagotowało we mnie krew.

Jako że na trzeciej rozprawie nie było ani obwinionego, ani pokrzywdzonego, sędzia powiedział "do ściany", a w praktyce do protokolanta, że wydanie wyroku zostaje odroczone o trzy dni. Wtedy też, w zaciszu gabinetu, sędzia na podstawie sobie tylko znanych przesłanek wydał wyrok skazujący i wrzucił go do akt. Jako że nikt nie wnioskował o uzasadnienie wyroku, dokument taki nie powstał. Dwa tygodnie później, gdy minął termin zawity do wniesienia wniosku o uzasadnienie wyroku i apelację, uprawomocniony już wyrok trafił do komórki zajmującej się egzekucją grzywien w sądzie Łódź-Widzew.
Panie w sądzie, ochrzaniwszy mnie jak beczkę smoły, powiedziały mi, że trzeba było zainteresować się swoją sprawą, a sąd nie ma obowiązku powiadamiania obwinionego o przebiegu sprawy. Nie przysługuje mi prawo do uzasadnienia ani wniesienia apelacji.

Cóż było robić. Ustawiłem zlecenie przelewu 330 złotych na wskazane na wezwaniu konto, tak żeby zostało wysłane tydzień przed końcem terminu płatności (wynosi on 30 dni od daty odebrania wezwania). Jedyne co mi teraz pozostało, to ostrzec znajomych oraz czytelników, jak można, zupełnie zgodnie z prawem, wydać dowolny wyrok, jednocześnie pozbawiając obwinionego prawa do apelacji. Mam nadzieję, że ta historia pozwoli przynajmniej jednej osobie uniknąć podobnej sytuacji.

W skrócie:
- Sąd nie informuje stron postępowania o tym, że zapadł wyrok. Ma obowiązek zrobić to tylko wówczas, gdy obwiniony czy oskarżony jest osadzony w areszcie i nie ma możliwości skontaktowania się ze swoim adwokatem.
- Jeżeli na przesłuchaniu świadków nie stawią się strony postępowania, nikt poza sędzią i protokolantem nie dowie się o tym, że ma zostać wydany wyrok.
- Sędzia może wyznaczać dowolną ilość rozpraw, czekając na moment, kiedy strony nie stawią się na rozprawie. Jest to bardzo prawdopodobne zwłaszcza wtedy, kiedy rozprawa odbywa się poza miejscem zamieszkania obwinionego.
- Gdy zapadnie wyrok, po cichu trafi do teczki i tam dojrzeje jak wino. Gdy minie termin dwóch tygodni, tracimy prawo do uzasadnienia oraz apelacji.
- To, że wszyscy świadkowie zeznali na korzyść obwinionego, nie obliguje w żaden sposób sędziego do wydania wyroku uniewinniającego.

Niestety, po tej sprawie straciłem wiarę w to, że w Polsce możliwy jest uczciwy proces, nawet w tak błahej sprawie jak domniemana kolizja na parkingu. Może ktoś ma jakieś pojęcie, czy da się coś z tym zrobić. A ja któregoś dnia przejadę się ponownie do sądu i na spokojnie przejrzę akta sprawy (w tym zeznania świadków, które są w całości zaprotokołowane). Może znajdę jakiś punkt zaczepienia...

Wykroczeniówka

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 369 (517)

#56062

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed kilku godzin.

Okolice Politechniki Łódzkiej, ulica Radwańska. Godzina ca. 16:40. Wracam z pracy razem z dwoma znajomymi, idąc od centrum w kierunku akademików. Nagle otwierają się drzwi białej furgonetki czekającej na zmianę świateł. W środku kilku napakowanych łysych. Wyskakuje jeden z nich i od razu rzuca się do nas z pięściami. Niewiele myśląc, instynktownie rzuciliśmy się do ucieczki, każdy w inną stronę. Na szczęście, łysol odpuścił po kilkudziesięciu metrach i po chwili zobaczyliśmy białą furgonetkę poginającą w stronę al. Mickiewicza.

Powód całego zajścia nieznany. Łódź najwyraźniej ciągle manifestuje chęć uzyskania tytułu Europejskiej Stolicy Wpi***olu 2016. Szkoda tylko, że studenci Erasmusa potem przywożą do swoich krajów pogląd, że - jak powiedział jeden ze znajomych Hiszpanów - "fajnie wspominam integrację, ale w tej Łodzi to po zmroku strach wychodzić z mieszkania".

na południe od Wąwozu Zdanowskiej

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (621)

#41033

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapewne każdy kojarzy Biały Bór. Ci co nie znają, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż Biały Bór od dwóch lat słynie z nabijania olbrzymiej kasy na fotoradarze Straży Miejskiej. Historia jednak nie będzie działa się tutaj, zaś znacznie bliżej Łodzi, czyli w Jeżowie.
Historia nie dotyczy mnie osobiście, tylko mojej mamy.

Przychodzi do domu mandat za przekroczenie prędkości. Listonosz na zdziwienie reaguje stwierdzeniem "To teraz najsłynniejsze listy w rejonie".
Przekroczenie prędkości o 40 kilometrów na godzinę. Dopuszczalna 50, zmierzona 90. Mandat na 400 złotych. Co w tym dziwnego? Ano zdjęcie z fotoradaru przedstawia auto, a w tle... kilka drzew, a za nimi zaorane pole. Faktycznie, niepodważalny obszar zabudowany.

A teraz suche fakty:
1. W Jeżowie powołano straż gminną zatrudniającą 4 (słownie: cztery) osoby, z czego jedną na pół etatu. Dwóch strażników miejskich, którzy mają siedzieć w wozie i pilnować stojącej na trójnogu Multanovy. Jedna kobieta, która ma wypisywać mandaty. Plus na pół etatu zatrudniony strażnik, który ma obsługiwać bieżące interwencje mieszkańców.
2. Fotoradar stoi na drodze krajowej nr 72. Z różnych źródeł w Internecie dowiedziałem się że początkowo ustawiano go przy gimnazjum. Niestety, źli kierowcy jechali ostrożnie przy szkole, więc fotoskarbonka została przestawiona w znacznie bardziej rentowne miejsce: na wylocie w kierunku Rawy Mazowieckiej, w rowie, tyłem do aut jadących w tymże kierunku, 200 metrów przed tabliczką "Koniec obszaru zabudowanego". Chyba nie muszę dodawać oczywistej oczywistości, że w tym miejscu jedynymi zabudowaniami są... znaki drogowe D-42 i D-43.

Żeby było jeszcze śmieszniej, to w tą samą stronę poszły pobliskie Brzeziny. Czyli mamy dwa Białe Bory na drodze między Łodzią a Rawą.

A teraz smutna refleksja i kubeł ciekłego helu na łeb:
Staram się jeździć przepisowo, więc teraz wiem, co to znaczy działać na szkodę budżetu państwa. Nie licząc SM, na chwilę obecną prawo do nawalaniu w kierowców mandatami jak w bęben mają cztery służby (Policja, ITD, celnicy i Straż Graniczna). W 2012 roku zaplanowano 2,5 miliarda złotych z kar i grzywien. Na przyszły rok plan przewiduje ośmiokrotnie więcej - 20 miliardów. Wnioski wyciągnijcie sami.

republiki fotoradarowe w województwie łódzkim

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 393 (489)
zarchiwizowany

#41032

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po kilkunastu miesiącach od odkrycia strony piekielni.pl i wielu nieprzespanych nocach spędzonych na czytaniu piekielnych historyjek (to wciąga!) czas na wkład własny.
Rzecz dzieje się na polskiej kolei.
Mieszkam w Łodzi, a kilka tygodni temu zaplanowałem sobie wycieczkę do Warszawy celem odwiedzenia znajomych. Przy okazji, chciałem zajrzeć do koleżanki która mieszka pod Sochaczewem. Po namyśle stwierdziłem że tym razem auto zostanie pod domem, dużo taniej wyjdzie pojechać pociągiem. Od razu jednak uprzedzam zaprawionych w boju, że koleją w Polsce jeżdżę bardzo mało. W ciągu ostatnich 10 lat jechałem może ze trzy razy, z czego ostatnie dwa w minione lato. O absurdach kolejowych naczytałem się dużo, ale jakoś nie przykładałem do tego wielkiej wagi. Do czasu...
Pierwsza sprawa: czy jest połączenie Łódź Kaliska - Warszawa Centralna które ma przystanek pod Teresinem? Sprawdzam na stronie PKP: ano jest. Czyli plan jest taki: jadę z Łodzi do Teresina, tam spotykam się ze znajomą i następnym pociągiem, który powinien przyjechać po mniej więcej godzinie, ruszam w dalszą podróż do stolicy. Wyjazd około 15:45, przyjazd do Teresina jakoś przed piątą, a w Wawie jestem przed siódmą. Szafa gra.
Pojawiam się w miejscu, w którym Cezary Pazura potknął się i wypowiedział słynną sentencję: "Łódź, k***a". Proszę w kasie o bilet ulgowy drugiej klasy do Teresina-Niepokalanowa, po czym ze świstkiem w łapie udaję się na peron.
Jedna rzecz tylko mi tutaj nie gra - na pociągu widzę nazwę stacji "Łowicz Główny". Z drugiej jednak strony, dzierżę w ręku bilet do Teresina. Powinno to było wzbudzić moją czujność, ale stwierdziłem, że po prostu na pociągu widnieje nazwa pierwszego dużego węzła, tym bardziej że linia do Warszawy musi przechodzić przez Łowicz...
Wsiadam do pustego wagonu, wrzucam słuchawki na uszy i planowym odjazdem rozpoczynam swoją podróż do wielkiego miasta. Półtorej godziny później przekonuję się że faktycznie zegarka według pociagu się nie nastroi. Pociąg co chwila staje na szlaku w szczerym polu i rusza dopiero po kilku minutach. Do tego dość długie postoje na stacjach pośrednich. W momencie, kiedy planowo powinienem być już w Teresinie, skład dopiero mija stację Łowicz-Przedmieście. Dziesięć minut później opuszczamy stację Łowicz Główny i wyjeżdżamy dalej na szlak... hmm, wyjeżdżamy to mało powiedziane. Pociąg znowu staje i na coś czeka.
Nagle do mojego wagonu wchodzi jakiś pracownik kolei[PK] i zaskoczony pyta:
[PK] A co pan tutaj robi? Ten pociąg już zakończył swój bieg! Jesteśmy na torze odstawnym!

WTF? Wyciągam bilet:
[J] To ten pociąg nie jedzie dalej na Warszawę? Na bilecie mam co innego napisane!

Nie pamiętam co dokładnie było napisane na bilecie, ale było to coś w stylu:
ŁÓDŹ KALISKA * Zgierz * Stryków * Głowno * Łowicz Prz. * Łowicz Gł. * Błaszki * Teresin-Niepok.

[PK] Niee, proszę pana, tu trzeba było się przesiąść na pociąg w kierunku na Warszawę!
[J] Taaa... fajnie że mnie ktoś mnie poinformował że to nie jest bezpośrednie połączenie! To co mam teraz zrobić?
[PK] Proszę wrócić na stację wzdłuż torów i tam złapać następny pociąg.
Wyglądam przez drzwi - faktycznie, stoimy jakieś 300 metrów od stacji. Wyskoczyłem z pociągu i udałem się w kierunku kładki nad torami.
W momencie gdy jestem 50 metrów od kładki podchodzi do mnie dwóch SOKistów. Od razu żądają ode mnie dowodu osobistego.
[SOK1] Proszę pana, dlaczego pan idzie torem kolejowym?
[J] Pociąg nie jedzie dalej. Maszynista kazał mi wrócić na stację wzdłuż torowiska i złapać następny pociąg w kierunku Warszawy. Jadę do Teresina. (tu pokazuję bilet)
[SOK1] Proszę pana, ten pociąg tutaj zawsze kończy bieg. W Polsce pan żyje, powinien pan wiedzieć takie rzeczy!
Już miałem gościowi odpowiedzieć że ostatni rok spędziłem w Hiszpanii i jeszcze nie przywykłem z powrotem do polskich absurdów, ale póki co ugryzłem się w język.
[SOK2] Wszyscy wysiedli z pociągu tutaj. Liczyłem. Całe 10 osób! Czy pan spał czy co?
[J] Nie. Byłem jedyny w wagonie i nie zauważyłem.
Faktycznie, za dużo czeskiej wódki, że nie zauważyłem że wysiadło 10 osób z pociągu składającego się z kilkunastu wagonów.
W międzyczasie [SOK2] zawzięcie coś rzeźbi na bloczku.
[SOK2] Proszę pana, za to wykroczenie będzie mandat w wysokości 50 złotych.
W tym momencie zagotowało się we mnie. Prima aprilis przesunęli na połowę września?
[J] Że co? A nie może skończyć się na pouczeniu?
[SOK2] Łoo panie... jakbym miał wszystkich pouczać...
Aha... czyli najwyraźniej sprawa nie jest taka oczywista.
Po tej akcji obydwaj panowie zwinęli mnie do swojej kanciapy. Tam w ruch poszły bloczki mandatowe i jakaś kartka - wyglądało jak taryfikator. SOK2 zawzięcie wertuje zawartość szukając numeru ustawy do wpisania na mandacie.
[SOK1] Proszę pana, 50 złotych, to prawie jak pouczenie!
Ba dum tss! Może prowizje z mandatów trzepią takie, że niebieskich banknotów używają wymiennie z papierem toaletowym, ale dla studenta to trochę sporo. W tym momencie zaczynam żałować że nie wziąłem auta, tym bardziej że nowo otwarta A2 kusiła bardzo.
10 minut później SOK2 oddaje mi dowód osobisty i podaje mi mandat wraz z blankietami.
[SOK2] Do zapłacania na poczcie, przelewem, bla bla bla... Miłego dnia.
[J] Miłego dnia... a niech was drzwi ścisną! - warknąłem przez ramię wychodząc z kanciapy.

Dalszy ciąg historii potoczył się zwykłym biegiem. Po 19 złapałem pociąg do Teresina, i z koleżanką zobaczyłem się po ósmej. Stamtąd złapałem pociąg do stolicy, i ostatecznie dotarłem do Warszawy grubo po dziesiątej. Średnia prędkość podróży wyniosła około 30 km/h (było wziąć rower!). Zaś na domówce, na której ostatecznie wylądowałem, wszyscy leżeli ze śmiechu jak im opowiedziałem powyższą historię. Znajomy poradził, abym ten mandat oprawił w ramki i powiesił w pokoju, bo tak absurdalnego wykroczenia w życiu nie widział. Dlaczego? Mandat obwieszczał wszem i wobec bezprawie jakiego się dopuściłem:
"Nieopuszczenie składu po dotarciu do stacji końcowej".

PKP

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (176)

1