Profil użytkownika
VladimirVladimirowiczPutin
Zamieszcza historie od: | 15 czerwca 2011 - 15:00 |
Ostatnio: | 28 lipca 2016 - 23:09 |
- Historii na głównej: 3 z 5
- Punktów za historie: 2190
- Komentarzy: 15
- Punktów za komentarze: 91
Historia może nie tyle piekielna co zabawna.
Ojciec mój miał swego czasu przyjemność pracować w pewnej dość znanej na Polskim rynku firmie produkującej kosmetyki samochodowe, w której to firmie piastował stanowisko kierownika do spraw.
Tę historię opowiedział mu przyjaciel, wtedy przedstawiciel handlowy w firmie owej.
Pewnego dnia do firmy wpłynęło zamówienie z pewnego malusieńkiego warsztaciku w jakiejś malutkiej wsi gdzie bociany zawracają. Zamówienie na 700-lub-coś-koło-tego litrów płynu do spryskiwaczy. Zamówienie zostało zrealizowane, po czym po około trzech miesiącach wpłynęło kolejne, dokładnie takie samo.
Dyrektor do spraw sprzedaży przejrzał zamówienie raz i drugi, po czym stwierdził że coś mu nie pasuje. Po co małemu warsztacikowi, w małej sennej wiosce w której mieszkało raptem kilkuset mieszkańców, taka ilość płynu do spryskiwaczy? Nie mogli przecież zużyć tego w tak krótkim czasie, no chyba że są aż tak dobrzy i ludzie z okolicznych miast i wsi walą do nich drzwiami i oknami. Ale to też nie pasuje, bo taki zapas płynu starcza na bardzo długo.
Dyrektor podrapał się w głowę, po czym wziął owego przyjaciela i pojechali złożyć klientowi niezapowiedzianą wizytę.
Przyjeżdżają, a tam mały warsztacik w garażu. Brama otwarta. Na podwórzu stos pustych kanisterków po płynie, a w głębi pomieszczenia zaimprowizowany destylator.
Tak, płyn był na bazie alkoholu, a sprytni panowie robili z niego wódkę ;)
Ojciec mój miał swego czasu przyjemność pracować w pewnej dość znanej na Polskim rynku firmie produkującej kosmetyki samochodowe, w której to firmie piastował stanowisko kierownika do spraw.
Tę historię opowiedział mu przyjaciel, wtedy przedstawiciel handlowy w firmie owej.
Pewnego dnia do firmy wpłynęło zamówienie z pewnego malusieńkiego warsztaciku w jakiejś malutkiej wsi gdzie bociany zawracają. Zamówienie na 700-lub-coś-koło-tego litrów płynu do spryskiwaczy. Zamówienie zostało zrealizowane, po czym po około trzech miesiącach wpłynęło kolejne, dokładnie takie samo.
Dyrektor do spraw sprzedaży przejrzał zamówienie raz i drugi, po czym stwierdził że coś mu nie pasuje. Po co małemu warsztacikowi, w małej sennej wiosce w której mieszkało raptem kilkuset mieszkańców, taka ilość płynu do spryskiwaczy? Nie mogli przecież zużyć tego w tak krótkim czasie, no chyba że są aż tak dobrzy i ludzie z okolicznych miast i wsi walą do nich drzwiami i oknami. Ale to też nie pasuje, bo taki zapas płynu starcza na bardzo długo.
Dyrektor podrapał się w głowę, po czym wziął owego przyjaciela i pojechali złożyć klientowi niezapowiedzianą wizytę.
Przyjeżdżają, a tam mały warsztacik w garażu. Brama otwarta. Na podwórzu stos pustych kanisterków po płynie, a w głębi pomieszczenia zaimprowizowany destylator.
Tak, płyn był na bazie alkoholu, a sprytni panowie robili z niego wódkę ;)
dbaj o auto z autolandem
Ocena:
760
(804)
Działo się to w Listopadzie 1993, w instytucji pod tytułem szpital górniczy w Jastrzębiu Zdroju.
Moja mama trafiła do szpitala tego będąc w ciąży. Co było przyczyną, nie powiedziała. W każdym razie, w czasie pobytu w instytucji owej, zebrało się nad mamą konsylium. Dlaczego, już wyjaśniam.
Otóż dwoje lekarzy mamę badało. Po otrzymaniu wyników stanęli nad nią, i zaczęli przekazywać wieści, w jakże delikatny sposób.
- Ciąża jest martwa. - oznajmił pan doktor, z relacji mamy bardzo opryskliwym tonem.
- Bez dwóch zdań - pani doktorka, starsza wiekiem - ale pani się nie martwi. Najwyżej pani sobie wstydu oszczędzi. Takie nieślubne dziecko, co ludzie pomyślą? (mama wyszła za ojca dopiero w '98 roku)
- Jutro będzie pani miała zabieg usunięcia martwego płodu, do widzenia - to mówiąc wyszli, zostawiając moją matkę bladą i na skraju histerii.
Na następny dzień do mamy przyszedł kolejny lekarz. Trzeci. Ten jednak zalecił USG.
Doktor wykonujący badanie za głowę się złapał.
- Jaka martwa ciąża!? Przecież widać że żyje. Serce bije! - tutaj dał mojej zszokowanej mamie do posłuchania bicia serca. Obiecał, że opieprzy tych lekarzy co postawili tak błędną diagnozę.
Po kilku godzinach nad mamą debatował ordynator i co najmniej pięciu lekarzy ginekologów, a pan doktor i pani doktorka aż się tam ze sobą pokłócili.
Do żadnych wniosków nie doszli, i mama została wypisana po dwóch dniach. Parka lekarzy którzy na początku stwierdzili że to martwa ciąża więcej już mamie nawet w oczy nie patrzała.
Urodziłam się sześć miesięcy później, w Katowicach. Cała i zdrowa.
Nadal nie umiem ogarnąć tego, że tak de facto życie zawdzięczam temu jednemu badaniu USG.
Moja mama trafiła do szpitala tego będąc w ciąży. Co było przyczyną, nie powiedziała. W każdym razie, w czasie pobytu w instytucji owej, zebrało się nad mamą konsylium. Dlaczego, już wyjaśniam.
Otóż dwoje lekarzy mamę badało. Po otrzymaniu wyników stanęli nad nią, i zaczęli przekazywać wieści, w jakże delikatny sposób.
- Ciąża jest martwa. - oznajmił pan doktor, z relacji mamy bardzo opryskliwym tonem.
- Bez dwóch zdań - pani doktorka, starsza wiekiem - ale pani się nie martwi. Najwyżej pani sobie wstydu oszczędzi. Takie nieślubne dziecko, co ludzie pomyślą? (mama wyszła za ojca dopiero w '98 roku)
- Jutro będzie pani miała zabieg usunięcia martwego płodu, do widzenia - to mówiąc wyszli, zostawiając moją matkę bladą i na skraju histerii.
Na następny dzień do mamy przyszedł kolejny lekarz. Trzeci. Ten jednak zalecił USG.
Doktor wykonujący badanie za głowę się złapał.
- Jaka martwa ciąża!? Przecież widać że żyje. Serce bije! - tutaj dał mojej zszokowanej mamie do posłuchania bicia serca. Obiecał, że opieprzy tych lekarzy co postawili tak błędną diagnozę.
Po kilku godzinach nad mamą debatował ordynator i co najmniej pięciu lekarzy ginekologów, a pan doktor i pani doktorka aż się tam ze sobą pokłócili.
Do żadnych wniosków nie doszli, i mama została wypisana po dwóch dniach. Parka lekarzy którzy na początku stwierdzili że to martwa ciąża więcej już mamie nawet w oczy nie patrzała.
Urodziłam się sześć miesięcy później, w Katowicach. Cała i zdrowa.
Nadal nie umiem ogarnąć tego, że tak de facto życie zawdzięczam temu jednemu badaniu USG.
służba zdrowia
Ocena:
596
(676)
Pracuję w restauracji typu fast food pewnej znanej sieci.
Historia, którą pragnę się podzielić jest dość nieprawdopodobna, absurdalna a pretensje klienta bezpodstawne. Gdybym nie była przy tym obecna, nie uwierzyłabym gdyby mi ją opowiedziano.
Otóż w restauracji siedziało może kilka osób, natomiast do okienka drive - thru była niewyobrażalnie długa kolejka. Jako że w restauracji nie było zbytnio nic do roboty, pomagałam koledze pakować zamówienia ludzi z drive thru.
W pewnym momencie przyjmując zamówienie kolega zamarł, a po chwili na jego twarz wstąpił uśmiech.
- Przepraszam pana, ale kanapki chicken legend podają w McDonald's, nie u nas. Mógłbym zaproponować cokolwiek innego? Mamy duży wybór [ i tu zaczyna recytować nasze menu].
Nie słyszałam co odpowiedział klient, ale z odpowiedzi kolegi wynika, że kłócił się z nim jeszcze przez chwilę. W końcu klient skapitulował, mogłoby się wydawać, i zamówił kanapkę z naszego menu. Zapłacił, odjechał a my zaczęliśmy się śmiać. Nie na długo niestety.
Ze zgrozą zobaczyłam, że klient wjeżdża na nasz parking. Jak burza wyleciał z samochodu, wszedł do restauracji omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Jako że restauracja należy do moich obowiązków podeszłam do lady, i z uśmiechem spytałam go, czy wszystko w porządku.
Klient spojrzał na mnie z żądzą mordu w oczach, po czym wrzasnął
- ZAMAWIAŁEM KANAPKĘ CHICKEN LEGEND! ŻĄDAM ZWROTU PIENIĘDZY I ROZMOWY Z MENADŻEREM!.
Ludzie siedzący w restauracji spojrzeli w naszą stronę, i zaczęli się lekko chichrać.
- Proszę pana, kolega mówił panu, że tych kanapek nie ma u nas w menu, a pan w związku z tym wybrał sobie inną, taką którą oferuje nasza restauracja. - Powiedziałam starając się zachować powagę.
- Ale ja zapłaciłem za chicken legend, co mi tu pani pie*****?!
Jeszcze chwilę trwała ta bezsensowna konwersacja. Kolega zauważył że mam kłopot, oddał słuchawki innemu koledze i podszedł do lady.
Zaczął mu jeszcze raz tłumaczyć, że owej kanapki nie mamy w menu, ale klient nie przyjmował tego do wiadomości, argumentując że jego córka na pewno u nas to kupowała z nim dwa dni temu.
Zrezygnowana poszłam po menadżera i wyjaśniłam w czym rzecz. Gdy podszedł do lady, klient ucieszył się bardzo, i zaczął narzekać na niekompetentnych sprzedawców.
W tym miejscu warto napomknąć, że menadżer przy kliencie wyglądał jak kark z osiedlowej siłowni. Spojrzał tylko na niego, i zupełnie spokojnie zapytał
- Panie, widzi pan ten napis nad drzwiami?
- No widzę!
- Jest tam napisane "McDonald's" ?
- Nie jest.
- Widzi pan w menu za mną kanapkę, o którą pan prosił?
- Nie widzę.
- Tak więc, niech pan idzie tam, gdzie panu ją sprzedadzą i nie straszy mi klientów swoimi wrzaskami!
Klient oburzony rzucił kanapkę na ziemię, zdeptał ją po czym wyszedł i odjechał tak szybko, że o mało co nie potrącił ludzi, którzy akurat przechodzili przez jezdnię.
Kanapkę z podłogi posprzątałam, i w sumie historia mogłaby się na tym zakończyć, ale następnego dnia przyszedł właściciel i poinformował nas, że w środku nocy zadzwonił do niego jakiś człowiek z pretensjami że nie otrzymał tego co zamówił. Wyjaśniliśmy o co chodzi. Szef najpierw nie uwierzył, ale po minucie zaczął się śmiać i kazał się tym nie martwić.
Nie rozumiem, skąd się biorą tacy ludzie?
Historia, którą pragnę się podzielić jest dość nieprawdopodobna, absurdalna a pretensje klienta bezpodstawne. Gdybym nie była przy tym obecna, nie uwierzyłabym gdyby mi ją opowiedziano.
Otóż w restauracji siedziało może kilka osób, natomiast do okienka drive - thru była niewyobrażalnie długa kolejka. Jako że w restauracji nie było zbytnio nic do roboty, pomagałam koledze pakować zamówienia ludzi z drive thru.
W pewnym momencie przyjmując zamówienie kolega zamarł, a po chwili na jego twarz wstąpił uśmiech.
- Przepraszam pana, ale kanapki chicken legend podają w McDonald's, nie u nas. Mógłbym zaproponować cokolwiek innego? Mamy duży wybór [ i tu zaczyna recytować nasze menu].
Nie słyszałam co odpowiedział klient, ale z odpowiedzi kolegi wynika, że kłócił się z nim jeszcze przez chwilę. W końcu klient skapitulował, mogłoby się wydawać, i zamówił kanapkę z naszego menu. Zapłacił, odjechał a my zaczęliśmy się śmiać. Nie na długo niestety.
Ze zgrozą zobaczyłam, że klient wjeżdża na nasz parking. Jak burza wyleciał z samochodu, wszedł do restauracji omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Jako że restauracja należy do moich obowiązków podeszłam do lady, i z uśmiechem spytałam go, czy wszystko w porządku.
Klient spojrzał na mnie z żądzą mordu w oczach, po czym wrzasnął
- ZAMAWIAŁEM KANAPKĘ CHICKEN LEGEND! ŻĄDAM ZWROTU PIENIĘDZY I ROZMOWY Z MENADŻEREM!.
Ludzie siedzący w restauracji spojrzeli w naszą stronę, i zaczęli się lekko chichrać.
- Proszę pana, kolega mówił panu, że tych kanapek nie ma u nas w menu, a pan w związku z tym wybrał sobie inną, taką którą oferuje nasza restauracja. - Powiedziałam starając się zachować powagę.
- Ale ja zapłaciłem za chicken legend, co mi tu pani pie*****?!
Jeszcze chwilę trwała ta bezsensowna konwersacja. Kolega zauważył że mam kłopot, oddał słuchawki innemu koledze i podszedł do lady.
Zaczął mu jeszcze raz tłumaczyć, że owej kanapki nie mamy w menu, ale klient nie przyjmował tego do wiadomości, argumentując że jego córka na pewno u nas to kupowała z nim dwa dni temu.
Zrezygnowana poszłam po menadżera i wyjaśniłam w czym rzecz. Gdy podszedł do lady, klient ucieszył się bardzo, i zaczął narzekać na niekompetentnych sprzedawców.
W tym miejscu warto napomknąć, że menadżer przy kliencie wyglądał jak kark z osiedlowej siłowni. Spojrzał tylko na niego, i zupełnie spokojnie zapytał
- Panie, widzi pan ten napis nad drzwiami?
- No widzę!
- Jest tam napisane "McDonald's" ?
- Nie jest.
- Widzi pan w menu za mną kanapkę, o którą pan prosił?
- Nie widzę.
- Tak więc, niech pan idzie tam, gdzie panu ją sprzedadzą i nie straszy mi klientów swoimi wrzaskami!
Klient oburzony rzucił kanapkę na ziemię, zdeptał ją po czym wyszedł i odjechał tak szybko, że o mało co nie potrącił ludzi, którzy akurat przechodzili przez jezdnię.
Kanapkę z podłogi posprzątałam, i w sumie historia mogłaby się na tym zakończyć, ale następnego dnia przyszedł właściciel i poinformował nas, że w środku nocy zadzwonił do niego jakiś człowiek z pretensjami że nie otrzymał tego co zamówił. Wyjaśniliśmy o co chodzi. Szef najpierw nie uwierzył, ale po minucie zaczął się śmiać i kazał się tym nie martwić.
Nie rozumiem, skąd się biorą tacy ludzie?
Ocena:
605
(713)
1
« poprzednia 1 następna »