Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bukimi

Zamieszcza historie od: 10 stycznia 2011 - 11:26
Ostatnio: 22 czerwca 2018 - 14:02
O sobie:

Dlaczego mój nick może sugerować płeć piękną?
Bo pochodzi z języka japońskiego, gdzie samogłoska na końcu to norma ;)

PS. Nadal masz wątpliwości? Nie wiesz co oznacza dziwne kółeczko ze strzałeczką?
MĘŻCZYZNA, FACET, CHŁOP, SAMIEC

  • Historii na głównej: 15 z 26
  • Punktów za historie: 9670
  • Komentarzy: 3790
  • Punktów za komentarze: 21343
 
zarchiwizowany

#55772

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak niektóre firmy mentalnie siedzą w głębokim PRL.

Prenumeruję pewne czasopismo za pośrednictwem firmy R**h. Wielka spółka, nowoczesna, wszystko można zamawiać przez telefon i Internet.

Któregoś dnia dostaję od nich e-mail o treści (mniej więcej): "Dziękujemy za zainteresowanie ofertą. Pańskie zapytanie ma numer 123456-789". Nic ostatnio nie zamawiałem, z niczego nie rezygnowałem, do końca obecnej prenumeraty kawał czasu. Może ktoś podał mój adres e-mail przez pomyłkę?

Więc piszę do nich, że nic nie zamawiałem i proszę o wyjaśnienie co to za zapytanie kryje się pod tajemnym numerem z e-maila.

Mija jeden dzień - nic. Drugi dzień - nadal cisza. Dzwonię więc do nich, żeby wyjaśnić sprawę. Odbiera Wyraźnie Znudzona Pani [Wzp]:
[ja] -Przyszedł do mnie taki e-mail o jakimś zamówieniu, a nic nie zamawiałem. O co chodzi?
[Wzp] -A, tak. To błąd systemu, wszyscy prenumeratorzy dostali taką wiadomość. Proszę zignorować.
[ja] -To nie można było jakoś poinformować, że to błąd?
[Wzp] -A dzwonią ludzie to się dowiadują przecież.

No tak, z wrażenia zapomniałem przeprosić panią za to, że przeczytałem e-mail i potem zająłem jej cenny czas...

od niedawna nie-państwowa firma a jednak PRL

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (197)
zarchiwizowany

#55311

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniałem sobie wizytę w pewnym hotelu nad polskim morzem.

Hotel reklamował się jako ośrodek leczniczo-rehabilitacyjny, z wszystkimi pakietami SPA włącznie. Do tego w ofercie miał nawet zajęcia ze specjalistami typu psycholog i logopeda, wyżywienie; ogólnie wszystko czego potrzeba do wypoczynku, szczególnie niepełnosprawnym.

Wydawałoby się, że taki luksusowy przybytek będzie dbał o pierwsze wrażenie, skoro -jak sama nazwa mówi- to "pierwsze" wrażenie trudno ewentualnie naprawić. Obok recepcji na parterze znajdowała się ogólnodostępna toaleta, nie tylko dla gości hotelowych. Ponieważ korzystałem z obiektów sportowych w budynku (np. stołu do tenisa stołowego), często bywałem w tym ośrodku.

Powiedzcie mi, jak można w "reprezentacyjnej" toalecie przy recepcji, do której zagląda znaczna część potencjalnych klientów, zostawiać nieumytą, śmierdzącą "wszystkim co się da", podłogę? (jedna pani weszła, a po 3 sekundach jednak się rozmyśliła) A wiecie co było najlepsze? Obok deski sedesowej, na prowizorycznym stoliku, w tym smrodzie stała sobie taca z pustymi, używanymi szklankami. Smacznego poczęstowanymi wodą lub herbatą życzę, na szczęście nie skorzystałem...

PS. To nie było jednorazowe przeoczenie. Z ciekawości zajrzałem tam kilka dni później - sytuacja bez zmian!

Dziwnówek

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 79 (143)
zarchiwizowany

#50927

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnego dnia dostaję wezwanie do zapłaty za gaz. Sprawdzam dwa razy - faktury mam wszystkie opłacone dużo przed czasem.

To dzwonię. Dział windykacji od razu, żeby mnie nie przełączali 50 razy w kółko.

W tym miejscu pozdrawiam kompetentną panią, która przez 10 minut starała mi się wmówić, że nie da się zrobić przelewu 3 maja. Przecież to święto i banki nieczynne. Przelew internetowy? A co za różnica?

PS. Ja wiem, że przelew międzybankowy nie zostanie zaksięgowany w święto, ale rozmowa dotyczyła w ogóle możliwości wykonania przelewu i tego, że panią oszukuję...

gazownia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (216)
zarchiwizowany

#49376

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na fali historii o piekielnych skutkach błędnego wychowania, chciałbym napisać o mojej kuzynce.

Kuzynka mieszkała (a więc wychowywała się) na wsi w typowym małym domku. Wujek był "normalny" i dało się z nim ciekawie spędzać czas. Gorzej było z ciocią, która niestety cierpiała na dość intensywną odmianę fobii związanej z zarazkami. W skrócie: wszystko i wszyscy byli "brudni". Podanie ręki zawsze kończyło się szybką wizytą w łazience, a jedzenie dotknięte (np. kubek z paluszkami) stawało się niejadalne.

Cioci "udało się" skutecznie zarazić swoją córeczkę własną fobią. Jak można się domyślić, wpajanie od małego, że wszystko jest brudne sprawiło, że kuzynka była jeszcze bardziej ostrożna niż ciocia. A tu domek na wsi...

Dziewczynka od małego więc skazana była na samotne zabawy i brak kontaktu z rówieśnikami. Na pytanie "czemu nie bawisz się z innymi dziećmi?" słyszeliśmy odpowiedź, że "są brudne", albo nawet "bo to są dzieci ulicy". Myślę, że jak to dzieci usłyszały, to nawet nie nalegały na kontakt. Warto dodać, że razem z resztą kuzynostwa byliśmy w podobnym do niej wieku i też niekoniecznie chcieliśmy się bawić w sterylnych warunkach.

Z czasem fobia zaczęła doprowadzać do takich absurdów jak podnoszenie pokrywy od klozetu NOGĄ, czy unikanie wychodzenia na dwór "bo kury i koty są brudne". Babcia miała małe gospodarstwo, więc zwierząt wszelkiego rodzaju było na podwórku naprawdę sporo.

Niestety, wujek w pewnym momencie "wywiesił białą flagę" i stracił wszelkie nadzieje na naprostowanie swojej żony i córki. Było widać jak biedaczysko marnieje w oczach.

Tu historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie kolejna piekielność, jaką był matczyny "klosz ochronny". Ciocia pracowała w szkole, a biorąc pod uwagę ilość szkół w małej wiosce, kuzynka musiała do niej trafić. Skończyło się na tym, że również w klasie dziecko musiało być "najlepsze i najpiękniejsze", więc naturalnie żadnych kontaktów nie udało jej się z nikim nawiązać. Gwarancja "nietykalności" dodała kolejną ciężkostrawną cechę do jej charakteru.

Wyobraźcie sobie taką sytuację: gracie w piłkę na podwórku. Nie możecie nie podać / nie rzucić piłki do dziewczynki "bo to jej piłka" (czyli albo ona miętosi piłkę, albo zabiera piłkę do domu). Gracie w planszowy Eurobiznes. Nie możecie wygrywać "bo to jej gra". Rezultat łatwo przewidzieć: jeszcze mniej kontaktu z resztą rodziny. Na śmigus-dyngus nie można jej było polać wodą, nawet leciutko (chociaż ona nie miała nic przeciwko ganianiu za całą rodziną z własnym psikadłem).

Lata temu zmarła babcia, która prowadziła wspomniane gospodarstwo (na stare lata zrezygnowała z hodowli większości zwierząt). Kuzynostwo dorosło, a nikt nie miał zamiaru specjalnie fatygować się w gościnę w tamte strony (pomijając fakt, że i tak nas nigdy nie zaprosili). Dlatego też nie wiem co dalej stało się z kuzynką. Mam cichą nadzieję, że na jej drodze znalazł się ktoś, kto by ją "naprostował"...

"była" rodzinka

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (243)
zarchiwizowany

#47683

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś o zaufaniu.

Siedzę z żoną w restauracji. Do długiego stolika obok dosiada się 10 osób w wieku 60+ (rozmawiali o swoich emeryturach).

Po pewnym czasie, starszyzna zaczyna narzekać, że im zimno. Rozglądają się po lokalu: pokój wysoki na 4-5 metrów, a w rogu pod sufitem przymocowany narożny klimatyzator. Super, mamy podejrzanego:
- To pewnie to włączone jest. Żeby duszno nie było przeciąg nam robią.
Tu nadmienię, że na moje oko był na pewno wyłączony - zupełna cisza i żadnej zapalonej żaróweczki.

W międzyczasie przychodzi kelner i wyjaśnia, że to okna nie są zupełnie szczelne i niestety niewiele może na to poradzić - ewentualnie podkręci ogrzewanie.
Jak tylko kelner wyszedł słyszę:
- E, pewnie nie chciał wyłączyć, bo się duszno zrobi. Hela, podaj mi szalik.

Mija kilka minut, po których zebrani postanawiają... przenieść swój stolik z dala od klimatyzatora. Szurają więc tymi 10 krzesełkami i wielkim stołem i lądują 2 metry dalej zarówno od okna, jak i "piekielnego klimatyzatora".

Kelner postanowił się zlitować i przyszedł z pilotem od klimatyzacji, by włączyć w niej funkcję ogrzewania. Charakterystyczne pikanie i po chwili słychać szum ciepłego powietrza. Co na to nasi ulubieńcy?
- No! Wiedziałem, że to klimatyzator nas ziębił. Teraz pewnie go wyłączył, bo się cieplej robi.

I weź się tu kop z koniem.

restauracja

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (330)
zarchiwizowany

#43368

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś historia o tym dlaczego jedna znajoma ma przydomek „Sherlock”.

Znajoma ma 22-letniego syna, który swego czasu umawiał się z pewną dziewczyną i wszystko zdawało się iść w jak najlepszym kierunku - wkrótce para zaczęła planować wspólny ślub i wesele. Jest jednak jeden haczyk - wybranka serca wyjątkowo nie przypadła do gustu przyszłej teściowej. Jak to bywa z młodymi - wszelkie próby zabraniania kontaktów były z góry skazane na porażkę (co jest o tyle oczywiste, że synek już dawno dorosły, choć niestety chwilowo skazany na mieszkanie z rodzicami).

Gdy tylko przestawało się układać, znajoma-Sherlock zacierała ręce licząc, że tym razem to już na pewno koniec i syn zerwie kontakty z tą dziewczyną. Nie wiadomo czy znajoma była w jakiś sposób związana z ostatnią kłótnią pary, ale ostatecznie sprawa zakończyła się „upragnionym” zerwaniem.

Znowu było cicho i spokojnie, jednak znajomej to nie wystarczało - dotąd cichy, introwertyczny synek zaczął często wychodzić na spotkania ze znajomymi. Co w takiej sytuacji robi kochająca matka? Cieszy się z nowych kontaktów synka? Nie. Zaczyna podejrzewać , że syn coś przed nią ukrywa i rozpoczyna „łowy”, których nie powstydziłby się sam Rutkowski.

Nadszedł dzień kolejnego spotkania ze znajomymi. Sherlock od dłuższego czasu przygotowywała się do tej chwili. Zwolniła się wcześniej z pracy i ruszyła na poszukiwania auta swojego syna. Pierwszym celem było mieszkanie byłej wybranki - niestety pudło… Jednak nie można poddać się tak łatwo - przecież zawsze można zacząć krążyć po mieście i mieć oczy dookoła głowy. I w końcu jest! Oto syn przejeżdża obok swojej mamy, co pozwala jej ruszyć w „cichy pościg”. Nie wiem jak to się stało, że nie odkrył, że jest śledzony. Być może był tak bardzo skupiony na szybkim dotarciu do swojej dziewczyny? Tak, tej samej, z którą „zerwał” kilka tygodni wcześniej. Co można zrobić z takim odkryciem? Poczekać i zorganizować dydaktyczną pogadankę? Nie… lepiej wyskoczyć z auta i stanąć przed docelowym blokiem z okrzykiem „tu cię mam!”.

Mimo wszystko chłopak się nie poddał i stara się nadal utrzymywać kontakt z dziewczyną, ale szczerze zastanawia mnie ile czasu wytrzyma pod taką presją.

rodzinka

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (267)
zarchiwizowany

#31571

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzyło mi się kiedyś pracować w sklepie AGD/RTV. To był (nie)stety krótki epizod w moim życiu, głównie z powodu piekielnej kierowniczki.

Na wstępie zaznaczę, że market był naprawdę wielki, (na pewno ponad 2000m²). Jednocześnie, sumując wszystkie działy, na sklepie pracowało na jednej zmianie około 20 osób.

W związku z tym, że było to otwarcie nowego marketu - cała załoga była nowa, a do zarządzania nią przydzielono również nowoprzyjętą kierowniczkę. Niestety, jej dotychczasowe doświadczenie zawodowe ograniczało się do karcenia biednych kasjerek w jakimś podrzędnym dyskoncie, o czym wkrótce wszyscy zdążyliśmy się przekonać.

1. Normą było zwoływanie OBOWIĄZKOWYCH zebrań całej załogi. (odbywały się średnio raz na tydzień) "Obowiązkowych" wielkimi literami dlatego, że przyjść należało bez względu na to, czy w danym dniu miałeś wolne, czy byłeś daleko na urlopie. Chorzy na L-4 również byli mile widziani. Można by to jeszcze przeżyć, gdyby nie treść tych spotkań. W 9/10 przypadków wszystko ograniczało się do: "Za mało sprzedajecie! Macie sprzedawać więcej!" albo "Proszę dokładniej posprzątać w szatni!". Generalnie nic, czego nie dałoby się załatwić kartką przypiętą do drzwi.

2. Równie pospolite było wymaganie pracy po 11-12 godzin dziennie, gdy w umowie zapisane były dniówki 10-godzinne. Ponieważ market należało przygotować do hucznego otwarcia, a później zalewany był falą ciekawskich klientów przyciągniętych otwarciowymi promocjami, o tygodniowych normach pracy również można było zapomnieć. W skrócie: niektórzy pracowali ponad 2 tygodnie dzień po dniu, bez dnia wolnego, o prawie do urlopu nie wspominając. Oczywiście można by zatrudnić więcej osób, "ale to przecież są koszty!". Wisienką na torcie była próba wyegzekwowania wypłaty tych nadgodzin.*

3. Każdy zna niepisaną zasadę: "klient nasz pan", jednak wypadałoby czasem mieć jakieś hamulce. Ile to razy musieliśmy świecić oczami przed klientem, gdy reklamacja, której w żaden sposób nie mogliśmy uznać, była przyjmowana przez kierowniczkę jednym machnięciem ręki.
Przykład: przychodzi klient z zewnętrznym dyskiem twardym, który mu "nie działa". Test na kilku różnych laptopach wykazuje, że z dyskiem wszystko w porządku. Okazało się, że pan posiada archaiczny komputer, który nie jest w stanie zaopatrzyć dysku w odpowiednie napięcie przez port USB. Dysk używany (czasem mu zadziałał, ale potem gasł) i 100% sprawny, więc zgodnie z zasadami zwrotu gotówki nie może być. Oczywiście kierowniczka musiała udowodnić, że "to sprzedawcy są tacy źli", oddając klientowi pieniądze. Zawsze. A spróbuj przyjąć towar pomijając etap "złotej" kierowniczki - murowany opieprz za niestosowanie się do zasad.

4. Brak klientów? Nuda na sklepie? To tylko wymówki, by sobie usiąść. Zgodnie z 1szym przykazaniem naszej bogini, bez względu na sytuację na sklepie wolno nam się znajdować jedynie w pozycji stojącej. Ewentualnie klęczącej, gdy wycierasz kurz z półek ;) Rozmowy między pracownikami również surowo wzbronione. Połączcie to sobie z pracą 14 dni jedynie z przerwami na sen, a sami poczujecie ten ból.

Zanim pojawią się zarzuty o brak asertywności: oczywiście nikomu taka sytuacja nie odpowiadała, więc z miejsca zaczęły pojawiać się pretensje. A pretensje konsekwentnie ignorowane przerodziły się w masowe zwolnienia. Pod koniec mojej niespełna 3-miesięcznej (!) kariery, na sklepie brakowało już połowy niezbędnej załogi! Centrala nie nadążała z dosyłaniem nowych "ofiar" po przeszkoleniu.

PS. Z tego co się dowiedziałem, niecałe 2 miesiące później sklep został porządnie obrabowany z powodu luk w zabezpieczeniach, co w połączeniu z wyraźnymi pustkami kadrowymi, ostatecznie przyczyniło się do wymiany kierowniczki. Przy okazji pozdrowienia dla tej przemiłej pani.

*O tym jak można legalnie niewypłacać nadgodzin - w komentarzach.

sklep AGD/RTV

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (157)
zarchiwizowany

#17864

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W komentarzach pod jedną historią pojawiały się Wasze opisy (nie)stosowania przepisów przeciwpożarowych w szkołach itp.
Wiadomo, że często spotykaną normą są kłódki na wyjściach i gaśnicach i generalnie wszystkie możliwe "zabezpieczenia przed ewakuacją".

Z tym, że takie praktyki są wprowadzone "tymczasowo" i jako takie da się je zmienić (otworzyć wejścia, odpiąć gaśnice). Ja chciałbym opisać skrajny przypadek lekceważenia zagrożeń pożarowych, na który niewiele da się poradzić.

Liceum, do którego uczęszczałem przed laty było bardzo charakterystycznym molochem. Budynek był wielkim połączeniem podstawówki, gimnazjum i liceum, a do tego boczne wejście prowadziło do przedszkola. Za moich licealnych czasów był akurat wyż demograficzny, co skutkowało tworzeniem klas od A do G na każdy rok. Spróbujcie sobie teraz wyobrazić jaka masa ludzi przetaczała się tam po korytarzach.

Sęk w tym, że budynek, choć pojemny (sporo sal, długie korytarze, 2 piętra) nie był przystosowany do takiej ilości ludzi. W skrócie: klatka schodowa była tak wąska, że pod naporem niecierpliwej dzieciarni, obok siebie mieściło się 4-5 osób (co daje tylko 2 osoby wchodzące i 2 osoby schodzące jednocześnie). W związku z tym, przedostanie się z jednej sali lekcyjnej do drugiej potrafiło zająć prawie całą krótszą przerwę (10 minut), chyba że ktoś chciał się ślizgać po balustradzie.

Czas przejść do sedna: ćwiczenia ewakuacyjne na wypadek pożaru. Były przede wszystkim zapowiadane kilka dni wcześniej. Ale to nic! Były organizowane "zmianowo"! Czyli o godzinie 11:00 "ćwiczą" klasy 1-3, o godzinie 12:00 klasy 4-6 itd. Właśnie po to, by się w klatce zmieścić w rozsądnym czasie (czytaj: pozwalającym napisać w miarę znośny raport).

Ćwiczenia przeciwpożarowe były omawiane na przedmiocie zwanym PO (przysposobienie obronne) i przez nauczycielkę tegoż organizowane. Oczywiście widząc jak sprawa wygląda, musieliśmy się dopytać o szczegóły i [K]toś z klasy zapytał [N]auczycielkę:
[K] -Dlaczego ewakuację przeprowadzamy na zmiany z innymi klasami?
[N] -Bo budynek nie jest przystosowany do takiej ilości osób przemieszczających się jednocześnie.
[K] -A co będzie, jak wybuchnie prawdziwy pożar?
[N] -... Jak to co? Wszyscy zginiemy!

I to wszystko z rozbrajającym uśmiechem podsumowującym absurdy zastosowań przepisów w polskich szkołach.

sosnowiecki moloch

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (248)
zarchiwizowany

#16824

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czas na historię straganową.

Środek sezonu na kiszenie ogórków, więc na każdym targu ludzie sprzedają całe stosy tego warzywa różnej wielkości w dość niewysokiej cenie.

Tradycyjnie, im mniejsze ogórki, tym droższe za kilogram. Gdyby ktoś nie gustował w kiszonkach, wspomnę, że najmniejsze wychodzą najlepiej.

Na targu różnorodność cen i rozmiarów, ale jedno stoisko przyciągało dobrą ceną przy odpowiednim rozmiarze warzyw. Sprzedawała starsza babka - stragan aż uginał się od tego olbrzymiego stosu ogórów.

Tradycyjnie proszę o foliową reklamówkę, by sobie wybrać te najładniejsze - w końcu cena ta sama.
A tu babka bierze foliówkę, pakuje do niej na dno z 6 wielkich ogórów, z których miałbym mizerię na tydzień, i mi ją podaje.
-Ale ja nie chcę tych wielkich ogórów. Chciałem sobie wybrać małe.
-U mnie można tylko tak.
-A to ja dziękuję.

Wyjaśniło się, czemu właśnie u niej leżał zdecydowanie największy stos ogórków, gdy inni mieli już prawie wszystko wysprzedane.
Ogórków musiałem szukać w innym miejscu ale kupiłem je niewiele drożej.

Chytry traci dwa razy.

lokalny targ

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (189)
zarchiwizowany

#16445

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pojawiają się ostatnio historie z ZUS-em, to czas na moją.

Kto ma jeszcze resztki nadziei, że instytucje państwowe choć odrobinę przejmują się wydatkami i budżetem z pewnością je zaraz straci.

Teściowej przysługuje tzw. ekwiwalent węglowy (pieniądze należące się emerytom z branży górniczej). Nie są to szalone kwoty, jednak zawsze coś.
Tak rok w rok pieniądze pojawiały się na koncie.

Jednak któregoś roku z kolei, bez żadnego listu czy powiadomienia, ekwiwalent węglowy nie dotarł. Zapytanie do ZUS-u i ich odpowiedź: "nie wypłacimy, bo na razie nie ma z czego".
Z tym, że to instytucja państwowa, więc ma tyle ile chce, szarpiąc się z dziurą budżetową. Poza tym można zrozumieć "będzie później" ale to było ewidentne "nie ma i nie będzie".

Jako, że sprawa dotyczyła większej ilości osób, zaczęły się sprawy sądowe.
Z prostego względu, że świadczenie było gwarantowane i każdemu przysługiwało po prostu jak emerytura i inne "dotacje", każdy z ZUS-em wygrał swoje pieniądze z odsetkami, a szanowna instytucja musiała płacić koszty sądowe (a rozpraw było sporo!).

Myślicie, że to koniec? Morał? Jakaś nauczka?
Otóż nie, przy następnej "serii" wypłat sytuacja IDENTYCZNA. Pieniądze nie dochodzą i już...
Kochany ZUS woli zapłacić dwa razy więcej i jeszcze zapewnić pracę okolicznym sądom i zajęcie emerytom.

Czemu? Po co? Pewnie "odgórne" zarządzenie, którego nikomu się nie chce naprostować.

ZUS

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (172)