Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jaklaudia91

Zamieszcza historie od: 18 listopada 2012 - 1:49
Ostatnio: 31 października 2015 - 19:53
O sobie:

Mała, zadziorna, czasem wredna, czasem kochana;)

http://www.piekielni.pun.pl/forums.php

  • Historii na głównej: 1 z 8
  • Punktów za historie: 1224
  • Komentarzy: 30
  • Punktów za komentarze: 137
 
zarchiwizowany

#67652

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos historii o weselach i prezentach. We wrześniu zeszłego roku wyszłam za mąż. Ślub i wesele organizowaliśmy sami, ogólnie zaprosiliśmy około 110 osób.
Zdeklarowanych gości było równo 100, a jak nastał dzień zero wyszło na to, że 14 osób po prostu sobie nie przyszło. Rozumiem wypadki losowe, ale można wcześniej jakoś poinformować, a nie dzień wcześniej zapewniać, że na pewno się przyjedzie. Dzwoniliśmy do wszystkich gości z zapytaniem, czy będą mieli jak dotrzeć na ślub, jeżeli to, to w razie w był podstawiony autobus w miejscu, gdzie każdy z miasta wie gdzie jest. Goście spoza miasta mieli autobus podstawiony pod wynajęty przez nas hotel. Później przypadkowo spotkani niedoszli goście tłumaczyli, że nie wiedzieli jak dotrzeć Serio?
Kolejną przykrą sytuacją było to, że na ślub, nawet pod kościół złożyć życzeń, nie przyszła ciotka, która mnie wychowywała przez 15 lat. I nie, nie jest schorowaną starszą panią, a do kościoła miała 5 min spacerkiem. Oczywiście cały czas zapewniała, że na 100% będzie.
Puste koperty. Rozumiem, że ciężkie czasy, że każdemu ciężko, ale żeby aż 7! pustych kopert dostać w prezencie? Całkiem pustych. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o pieniądze. Ale głupią kartkę z gratulacjami chyba można było zrobić, bądź kupić nawet w kwiaciarni pod kościołem?
Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś mnie zaprasza na ślub, a ja przychodzę bez prezentu i kartki z życzeniami na pamiątkę.

ślub

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (332)
zarchiwizowany

#67645

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kochana służba zdrowia, temat wręcz niewyczerpany. A historia będzie o najgorszym, a zarazem najlepszym dniu mojego życia.
Prawie 8 miesięcy temu urodziłam dziecko i o ile na porodówkę, i oddział popołogowy złego słowa nie powiem, to patologia ciąży to już inna bajka.
Akcja zaczęła się w sobotę koło 3 w nocy, ale dopiero koło 4 zorientowałam się, że coś za często czuję skurcze, więc zegarek w dłoń i liczę odstępy. Jak w mordę strzelił równiutko co 5 minut, a moja lekarka prowadząca przy każdej wizycie mi mówiła, że do szpitala jechać dopiero jak będą właśnie przerwy pięciominutowe. Dzwonię do męża, żeby wyszedł wcześniej z pracy, bo się zaczęło.
O 6 byliśmy już na SORze ginekologicznym, standardowo podłączenie do ktg i badanie palpacyjne, wyrok: porodówka. No i tak sobie leżę plackiem na tej porodówce i... nic. Skurcze zrobiły się nieregularne i wprawdzie odstępy nie przekraczały 10 min, ale jeszcze nie rodzę. Zostałam przeniesiona na oddział patologii ciąży. O ile w sobotę i przez pół niedzieli ból był do wytrzymania, o tyle od 18 w niedzielę było coraz gorzej. Ciepły prysznic, ani chodzenie nic nie pomagały. Znowu podłączono mnie do ktg, ale nikt nie reagował , na moje uwagi, że wynik jest niewspółmierny do tego, co ja odczuwam. Przyszła lekarka, stwierdziła, że rozwarcia nie ma i mam iść się położyć(!), bo jutro pewnie będę rodzić, a teraz nie zawracać głowy. Więc poczłapałam, wymęczona i głodna jak diabli, ale nawet nie mogłam wyjść z oddziału do automatu, żeby cokolwiek kupić do jedzenia. Całe szczęście towarzyszka niedoli z sali poratowała mnie suchą bułką, bo nie wiem jakbym wytrzymała 15h. O 3 padnięta jeszcze bardziej, znowu poszłam do pielęgniarek, bo z bólu mogłabym chodzić po ścianach. I znowu wyraźnie zła lekarka, za niepotrzebną pobudkę ochrzaniła mnie, że to jeszcze nie są właściwe skurcze (bez skurczu wartość 13, 14-ze skurczem 40).
Poszłam się więc położyć. Z tego wyczerpania zasypiałam na 5 min, póki mnie kolejny skurcz nie obudził. Przy obchodzie powiedziałam lekarzowi, żeby mi zrobili cesarkę albo podali oksytocynę, bo psychicznie nie wytrzymam 3 dzień. W końcu, o 12 przyszła pielęgniarka i... znowu ktg. Jedyna różnica, że siedziała przy mnie cały czas i stwierdziła, że faktycznie zapis nie odzwierciedla tego, co ja czuję. Alleluja! Czy wobec tego zrobiono mi badanie? Skądże, dokładnie o 12:20 podano mi oksytocynę! Niespełna 8 min później poczułam, że coś ze mnie leci, oczywiście powiedziałam o tym pielęgniarce.
- Może wody Pani odchodzą.
- Albo krwawię...
I faktycznie, tylko odsłoniłam kołdrę, a tam malownicza plama krwi. Tak szybkiej akcji jeszcze nie widziałam, w ciągu minuty zorganizowano mi wózek i zawieziono na drugi koniec oddziału do gabinetu lekarskiego. Całe szczęście inny lekarz przeprowadzał badanie.
- Gratuluję! Ma Pani 7 centymetrów rozwarcia!
Serio? A nie można było mnie zbadać przed podaniem oksytocyny? Bo na pewno przez 9 min nie zrobiło mi się te 7 centymetrów, tylko było już wcześniej. Od rana kompletne ignorowania moich próśb o badanie. W ten oto sposób, zafundowano mi bardziej bolesne skurcze, a w dodatku nie załapałam się na znieczulenie (znieczulenie podaje się kiedy rozwarcie wynosi 3-4 cm).
A z zaplanowanego porodu wszystko co mogło pójść nie tak, poszło nie tak:
1) Chciałam znieczulenie- nie wyszło, wręcz przeciwnie, bardziej odczuwałam bóle "wspaniałego porodu".
2) Chciałam lewatywę- nie wyszło, za późno.
3) Chciałam poród rodzinny- nie wyszło, brak wolnej sali.
4) Nie chciałam być nacinana- nie wyszło, chociaż to może i lepiej, bo Mały wyszedł w jednym pchnięciu, a nie standardowo w dwóch.
5) Nie chciałam studentów- nie wyszło, ale do przełknięcia, rozumiem, że każdy musi się gdzieś nauczyć.

I żeby było jasne: jedyne o co mam żal, to to, że lekceważyli moje uwagi, a lekarka miała mi za złe, że ją budzą. No i oczywiście to, że podali mi oksytocynę bez badania, co było kompletnie zbędne.

I na koniec smaczek: Z tego wszystkiego mąż prawie zaspał na poród pierworodnego :). W 10 min dojechał z Grabiszyńskiej na Borowską, razem z umyciem zębów. Jeszcze nigdy na Hallera nie widziano tak szybkiego Lanosa :D.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 86 (264)
zarchiwizowany

#43784

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie krótko o naszej kochanej służbie zdrowia.

Miałam trzy, może cztery latka. Pamiętam,że chodziłam do przedszkola. Któregoś dnia zaczęła potwornie boleć mnie lewa łydka, jakby złapał mnie jakiś skurcz i za cholerę nie chciał puścić. Tak się męczyłam kilka dni, w końcu babcia zabrała mnie do lekarza, a lekarz wystawił mi skierowanie do szpitala. Następnego dnia rano tam dotarłam i zdecydowali, że położą mnie na oddział.

Nikomu z rodziny nie mówili co mi w sumie jest, twierdzili tylko, że muszą mi zrobić kilka badań. Ok, w ten sposób przeleżałam w szpitalu 2 tygodnie, a lekarze faktycznie zrobili mi kilka badań. Między innymi gastroskopię (swoją drogą nie wiedziałam , że badanie przełyku ma jakiś wpływ na chorą nogę) i sondę. Teraz już niewiele z tego pamiętam, ale znalazłam ostatnio w papierach wypis z tego właśnie okresu. " Przeprowadzone badania (wyżej wymienione) nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Ból nogi ustąpił samoistnie."

Więc ja się pytam, po cholerę czteroletniemu dziecku fundować stres takimi badaniami, które nawet dla dorosłego są nieprzyjemne, skoro nie mają nic wspólnego z dolegliwościami, z którymi się trafiło do szpitala???

służba_zdrowia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (29)

#43237

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu szukałam pracy. W końcu... Jest! Znalazłam!!! Pani z dużej sieci sklepów zadzwoniła i zaprosiła mnie na rozmowę.

Nie była to może praca moich marzeń, ale zawsze to coś, a przecież w międzyczasie mogę szukać czegoś innego.
Rozmowa była trochę dziwna, Pani wszędzie biegała, co chwila ktoś nam przerywał, na sam koniec musiałam czekać, aż pani pogada sobie z mężem. Zaniepokoiło mnie to lekko, ale wytłumaczyłam sobie, że pewnie ma bardzo dużo na głowie i to kwestia tego. Spodobałam się pani, skierowanie na badania na dzień następny dostałam i obietnicę, że jak tylko dostarczę wyniki od razu podpisujemy umowę, a w piątek do pracy.

Ok, może być, zawsze parę groszy wpadnie, myślę sobie. Badania zrobiłam, w piątek zgodnie z umową na 13.00 stawiłam się do pracy. Od razu na wstępie dowiedziałam się, że dzisiaj umowy nie możemy podpisać, bo księgowa potrzebuje jeszcze jakieś tam papiery i mam czekać do poniedziałku.
W poniedziałek znowu nie można, bo coś tam. I tak przez cały tydzień. Trwało to 10 dni, a ja ciągle nie miałam umowy. Zastanawiałam się co z tym zrobić, ale rozwiązanie znalazło się samo.

W nocy z niedzieli na poniedziałek o godzinie 2.00 dostałam sms, żebym jednak przyszła do pracy na 13 (miałam być na 8,00). Ok, przynajmniej dłużej pośpię.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wstałam później, przyszykowałam się do pracy i już, już miałam wychodzić, gdy znowu dostałam sms. Cytuję: "Proszę już nie przychodzić do pracy, rozliczenie dziesiątego. Pozdrawiam :)"

Cóż, nie spodziewałam się, że ta pani jest tak dojrzała. Zastanawiam się, dlaczego nie mogła mi powiedzieć tego w oczy, tylko przez smsa.
Ale to jeszcze nie koniec. Zgodnie z wiadomością dziesiątego pojechałam po moją skromną wypłatę. Nie dostałam, bo akurat pani kierownik wyszła. Ale dowiedziałam się, po co jej byłam potrzebna. Właśnie w feralny poniedziałek była w tym sklepie kontrola z firmy i żeby dobrze wypaść, pani zatrudniła dodatkową osobę, aby pomogła ogarniać sklep. Jak już nie byłam potrzebna, po prostu się mnie pozbyła. Faktycznie, umowa była jej nie na rękę w takim wypadku.

Kilka razy dopominałam się o swoje pieniądze, w końcu po długich perswazjach i groźbie zgłoszenia sprawy do inspekcji pracy pani łaskawie zgodziła się wypłacić mi pieniądze za 10 dni pracy. Dostałam magiczne 250 zł...

Szkoda gadać.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 441 (499)
zarchiwizowany

#43323

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję w sklepie. Czasami zdarzają się klienci, którzy nie przychodzą na zakupy, tylko poszargać nerwy pracownikom, bądź w celach czysto towarzyskich. I właśnie dzisiaj trafił mi się taki klient, a właściwie klientka.

Wykładam sobie spokojnie towar, aż tu nagle podchodzi do mnie pani w wieku na oko czterdzieści lat i pyta, gdzie jest majonez. Zaprowadziłam ją do półki, wskazałam produkt i pytam czy w czymś jeszcze mogę pomóc.
Pani: tak, bo wie pani, ja się dzisiaj źle czuję. Ostatnio syn mi strasznie dużo stresów zafundował i ja się chora czuję(i wyciąga jakieś papiery z torebki). O proszę zobaczyć, nawet byłam dzisiaj u lekarza. Zrobili mi badania USB i nic mi nie wykryli...
Ja: Przepraszam, chyba USG. To w czym mogę jeszcze pani pomó...
P: TY mi gówniaro tutaj nie będziesz mówić jakie ja miałam badania! TY jeszcze gówno o życiu wiesz!!! Nie znasz się!

I wielce oburzona odeszła (ku mojej uldze).
Tak sobie myślę, może ja faktycznie się nie znam? A nóż widelec faktycznie miała badanie USB, tylko zapomniała nagrać sobie pliki i dlatego nic nie wykryli???

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (188)
zarchiwizowany

#43123

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądałam dzisiaj zdjęcia z czasów gimnazjum i przypomniały mi się zaczepki dzieciaków z tamtych czasów.

Otóż zawsze byłam niską, filigranową dziewczynką z niedowagą (pomimo tego, że jadłam za dwóch:)). Nie miałam z tym problemu do czasu, aż w mniej więcej pierwszej klasie gimnazjum niespodziewanie zaczął mi rosnąć biust. W bardzo krótkim czasie miałam największe piersi w całej klasie, w związku z czym zaczęły się spekulacje, że pewnie operacje sobie zrobiłam, albo wypycham, bo się wstydzę, że nie mam nic pod bluzką. Ehh, nie powiem, przykro mi było tego słuchać i nie raz złościłam się na moje geny, ale nic nie mogłam na to poradzić.

Nie wiem, czy w każdej szkole tak jest, ale w mojej na koniec gimnazjum odbywał się bal trzecioklasistów, taki rodzaj studniówki dla małolatów. Wybrałam sobie śliczną sukienkę bez ramiączek, bo przecież miała się na czym trzymać;).
Nie doceniłam perfidii i zazdrości moich koleżanek, które wpadły na iście piekielny pomysł... Wypatrzyły odpowiedni moment i kiedy poszłam do toalety poszły za mną, aby "wyjąć mi te skarpetki", bo one mają dosyć mojego udawania i zdarły mi sukienkę z piersi. Zdziwienie ich było duże, kiedy nie znalazły skarpetek ani innych wypychaczy:D.

A dziś za to bardzo lubię "moje geny", choć czasem mi przeszkadzają:)

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (277)
zarchiwizowany

#43067

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rodziny się nie wybiera, a szkoda...

Jak byłam mała, moi rodzice się rozstali. Nie przeżyłam tego jakoś zbytnio, bo po pierwsze i tak nie mieszkałam z nimi, a po drugie miałam z nimi częsty kontakt.
Mama dość szybko ułożyła sobie życie na nowo, z tatą było trochę gorzej, ale w końcu po wielu latach związał się z kobietą. Monika (bo tak się nazywa), spoko dziewczyna, młodsza od taty o jakieś 10 lat, ale tak jak i tata po przejściach. Wiadomo jak to w związku, raz było im lepiej, raz gorzej. Po jakimś czasie zamieszkali razem (a dokładniej w mieszkaniu mojej babci razem z dziadkami i wujkiem Remikiem). Monika zaszła w ciążę, urodziła syna i życie toczyło się dalej... Naprawdę dziewczynę podziwiałam, bo tatuś nie był raczej idealnym kandydatem na głowę rodziny, ale cóż... miłość nie wybiera. W każdym razie, kiedy tata całymi dniami chlał i nawet nie chciało mu się pracy szukać, Monika znalazła pracę i starała się wszystko poskładać do kupy, a nie było to łatwe z dwójką małych dzieci(pierwszy syn z innego związku), dorosłym chłopem, który ciągle wołał o kasę na alkohol i fajki, i dziadkami suszącymi im głowę o to, żeby w końcu wzięli się za siebie i spróbowali żyć na własny rachunek.
Wszystko skończyło się w sumie nagle, kiedy Monika nic nikomu nie mówiąc spakowała siebie i dzieciaki, i wyprowadziła się do nowego faceta, praktycznie z dnia na dzień. Ojciec bardzo to przeżył, wydawało się, że w końcu zrozumiał, że musi się wziąć za siebie. Znalazł pracę, przestał pić i ciągle wierzył w to, że jego ukochana do niego wróci. Niestety, podczas jednej z kłótni w dość dosadnych słowach Monika mu oznajmiła, że nie chce z nim już dłużej być i mieć z nim cokolwiek wspólnego, bo on jej zrujnował życie, i ona ma teraz innego, który ją wspiera i dba o nią i dzieci.
W tym czasie mój wujek (z którym przecież swego czasu mieszkała pod jednym dachem) popełnił samobójstwo. Rozumiem, że miała żal do mojego ojca i nie chciała go widzieć, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego nawet nie przyszła na pogrzeb Remika. Pomijając fakt, że jakby nie było, przez bez mała 5 lat mieszkali razem, to zawsze mogła na niego liczyć... Ale cóż.
Lata mijały, tata stracił nadzieję na poskładanie rodziny na nowo, wrócił do dawnego stylu życia. A Monika? Hmm, zaczęła się zmieniać na gorsze. Robiła problemy dziadkom, o branie wnuka na weekend czy ogólnie, spotykania się z nim. Zaczęła buntować dziecko przeciwko ojcu, wobec nas wszystkich zachowywała się bardzo oschle i chłodno.
Aż w końcu stało się to, o czym wszyscy od dawna wiedzieli, że się stanie, ale w żaden sposób nie mogli tego zmienić. Tata ciężko zachorował na marskość wątroby, jedyną możliwością na normalne życie był przeszczep, ale trzeba było spełnić pewne warunki. Oczywiście tata nie mógł pić i musiał przestrzegać ścisłej diety. Jednak albo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, albo liczył na to, że może w takich okolicznościach Monika do niego wróci. Nieraz powtarzał, że życie bez niej nie ma dla niego sensu. Wszyscy robiliśmy co tylko się dało, żeby przemówić mu do rozumu, ale on dalej pił. Prosiliśmy Monikę o pomoc, żeby chociaż z nim na spokojnie porozmawiała, że może jej posłucha, ale niestety... Dosłownie miała go w dupie.
Po pół roku od wykrycia choroby tata zmarł. Akurat w tym czasie pracowałam w jednym miejscu z Moniką,więc przekazałam jej informację o pogrzebie. Nie przyszła... Dziecku też nie pozwoliła się pożegnać z ojcem, chociaż dziadkowie prosili o taką możliwość, na darmo.
Teraz wiem, że M. pracuje, a jej uprzednio wspaniały facet siedzi w domu całymi dniami i chleje. Na plus na pewno można zaliczyć to, że już sporadycznie robi problemy o to, żeby dziecko przyszło na weekend do babci. Szkoda mi jednak brata, bo za każdym razem kiedy w niedzielę ma wracać do domu, zaczyna się czarna rozpacz i trzeba go prawie siłą odstawiać do domu matki...
Nie chcę jej oceniać, czy potępiać, bo sama nie wiem jakbym się w takiej sytuacji zachowała, ale mama wrażenie, że ten facet, z którym się związała, całkowicie ją odmóżdżył.
Zastanawiam się tylko co będzie w maju, kiedy mój brat powinien przystąpić do sakramentu komunii, a jeszcze nie jest ochrzczony. I nie jest to kwestia tego, że Monika nie chce, po prostu twierdzi, że ma jeszcze na to czas.

Przepraszam, że tak długo

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (51)
zarchiwizowany

#43016

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam, pierwszy raz na piekielnych, więc proszę o wyrozumiałość:).
Historia jakich dużo, o realiach pracy w sklepie i kochanych klientach;).

Pracuję w dużej sieci sklepów z uśmiechniętym owadem w tle. Siedząc na kasie często przydarzają mi się sytuacje śmieszne, drażniące, bądź wręcz niesmaczne...

1. Pan, pijany, o zapachu jakby o mydle słyszał tylko w reklamach, po serii chuchnięć, które o mało mnie nie zrzuciły z krzesła, zapytał czy ma przyjść po mnie po pracy to mu laskę zrobię...

2. Pani, z serii "co to nie ona": Jak możesz mnie tak obrażać!!! To ty powinnaś mieć drobne, ja do sklepu przyszłam! Nie pomogło tłumaczenie, że dopiero rozpoczęłam pracę i naprawdę nie mam wydać.

3. Facet odchodzi od kasy i słyszę, że coś jeszcze mówi, więc grzecznie pytam czy może powtórzyć.
P: GÓWNO!
J: Przepraszam, może się Pan tak nie wyrażać? Tu są dzieci.
P: Spier..laj!!! Tak ci powiem!


I można tak bez końca...

sklepy

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (29)

1