Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

karooool

Zamieszcza historie od: 2 maja 2011 - 15:39
Ostatnio: 20 lutego 2016 - 11:24
  • Historii na głównej: 2 z 8
  • Punktów za historie: 1718
  • Komentarzy: 36
  • Punktów za komentarze: 153
 
zarchiwizowany

#55406

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak już są historie z robienia prawa jazdy...

Sytuacja z wczoraj, godzina tuż przed osiemnastą - czyli szarówka. Ruszam delikatnie na światłach. Po lewej drugi pas, po prawej pas dla busów. Za skrzyżowaniem pojawia się dodatkowy pas po prawej - wjazd i wyjazd ze stacji benzynowej.

I za skrzyżowaniem Pan Kierowca z lewej, jadący samochodem dostawczym (takim busikiem), sygnalizuje zmianę pasa. Ok, jadę sobie powoli, a że ten zmienia pas - to jeszcze wolniej. Zarówno ja, jak i instruktor spodziewamy się tego, że przyjdzie nam za nim jechać, ale Pan Kierowca ma inną wizję.

Pan Kierowca w ostatniej chwili przypomniał sobie, że chce wjechać na stację. Przypominam, jechał lewym pasem, wjazd tuż za skrzyżowaniem (a miejsce, gdzie można zawrócić - 500 m dalej). Przez mój pas przejechał bez problemu, bo jechałam wolno. Na buspasie nikogo nie było. Ale skrajnego pasa pan w lusterku widzieć nie mógł, a potem ze swojej "wysokiej pozycji" nie zwrócił chyba uwagi na maluczkich. I przejechał osobówce na tymże pasie cały bok...

Szczęście w nieszczęściu, że uderzył już za drzwiami kierowcy, a nie w nie. I że z tyłu nikt nie siedział, bo uderzenie było dosyć mocne. No i że stałam przed chwilą na tym cholernym czerwonym - bo jak stwierdził sam instruktor, gdybyśmy jechali to 40-50 km/h wyhamować i ominąć busika byłoby ciężko.

Trochę stresu na zakończenie kursu nie zaszkodzi.

ulica

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (129)
zarchiwizowany

#53276

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sprzed godziny.

Skrzyżowanie w moim mieście dzieli od następnych świateł mniej więcej 400 metrów. Pomiędzy nimi jest jeszcze zwykłe przejście dla pieszych – nasze miejsce akcji.

Samochody jadące w stronę skrzyżowania mają zielone i jadą na tyle szybko, na ile pozwalają im silniki – stoję więc przed przejściem. Stoję ja i jakaś pani, po drugiej stronie jeszcze kilka osób – normalna sprawa.

I tu sprawa organizacyjna – jezdnia jest podzielona na trzy pasy, ale prawy jest przeznaczony dla autobusów. W chwili zdarzenia był pusty.

Nagle zza mnie wychodzi szybko wprost na ten właśnie bus pas młody chłopak – jeden z moich sąsiadów, wiecznie pod wpływem CZEGOŚ (bo substancje się zmieniają). Przez pasy przejeżdża właśnie Panda, za nią jakiś dostawczak. Kierowca zdążył się zatrzymać. Właściciel osobówki z lewego pasa również – chociaż w ostatniej chwili i z piskiem opon. W głowie rodzą mi się określenia chłopaka, kiedy słyszę huk. Kierowca jadący za osobówką nie miał czasu, żeby wyhamować. Zatrzymał się, ale na tyle samochodu przed nim. Uderzył z takim impetem, że przesunął samochód o całą szerokość przejścia. I stracił przedni zderzak.

Pan z dostawczaka ochłonął kilka sekund i pojechał dalej, za nim cała reszta. Kierowcy osobówek wyszli z samochodów, zgodnie twierdząc, że to wina pieszego. A sam winny? Pomachał chwilę rękami („Jak wy jeździcie, kto dał wam prawo jazdy?”), uśmiechnął się i poszedł dalej – przecinając ulicę pod skosem. Po głośnym „Wracaj!” jednego z kierowców pokazał mu środkowy palec. I wszedł do monopolowego.

Przed chwilą przechodziłam tamtędy, wracając do domu. Znów czekałam, tym razem jechali kierowcy od skrzyżowania. Minęła mnie dziewczyna z słuchawkami w uszach (muzyka na tyle głośna, że ja ją usłyszałam), spojrzała się w PRAWO (samochody nadjeżdżały z lewej) i przeszła. Zdążyli się zatrzymać, strąbili ją, poszła dalej. Na kolejnym przejściu, gdzie samochody jechały w drugą stronę, powtórzyła swój wyczyn. Ewidentnie się spieszyła, ale te pół minuty by jej nie zbawiło, bo spotkałyśmy się pod windą. A mogło kosztować kogoś nie tylko naprawę samochodu.

Z cyklu "Bezmyślny pieszy" (:

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (155)
zarchiwizowany

#47420

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Słowem wstępu:
1. Jako dziecko korzystałam zarówno ze świetlicy szkolnej, jak i stołówkowych obiadów. Stołówka (właściwie kilka sześcioosobowych stolików) znajdowała się w tym samym pomieszczeniu, co świetlica.
2. Organizacja podczas obiadu – każdy uczeń z wykupionym posiłkiem miał założoną swoją „kartę” (kartonik z nazwiskiem). Tuż przed długą przerwą karty były układane przez panie świetliczanki na podłużnej ławie – należało swoją kartę znaleźć, stanąć w kolejce i przy odbiorze posiłku włożyć do specjalnego pojemniczka.

Historia wydarzyła się, kiedy byłam w pierwszej, może na początku drugiej klasie podstawówki. Długa przerwa, wraz z innymi zbiegłam na obiad. Karty na ławie były porozrzucane (jak zwykle zresztą) – ktoś zobaczył swoje nazwisko, podniósł kartonik w pośpiechu, rozwalając przy okazji porządek dookoła, kolejna osoba zrobiła to samo…

Stałam więc przy tej ławie, wypatrując swojego nazwiska (a przecież każde musiałam przeliterować każde słowo – początki czytania). Nagle pojawiła się przy mnie jedna ze starszych pan świetliczanek – pani Ania, powiedzmy. Zaczęła krzyczeć i oskarżać mnie o porozrzucanie kart. Nie za bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić – oto stoję na środku pomieszczenia pełnego dzieci, a ktoś wydziera się na mnie z całych sił. Byłam tylko dzieckiem, więc najpierw z moich oczu zaczęły lecieć łzy, a potem po prostu zaczęłam głośno płakać.

Co zrobiła pani Ania? Znalazła moją kartę, ale zamiast podać mi ją normalnie, wcisnęła mi ją. Jednocześnie popchnęła mnie w stronę stolików - prosto na dziecko niosące talerz gorącej zupy. Zupa się wylała, na szczęście ani na mnie, ani na nikogo innego. Ja naturalnie w jeszcze większy ryk, pani Ania krzyczy coraz głośniej…
Końcówkę zdarzenia widziała moja starsza o trzy lata siostra (reszty dowiedziała się od dzieci wpatrzonych w przedstawienie). Uspokoiła, jak stałam zaryczana w kolejce po jedzenie. Godzinę później kończyła lekcje, wróciła do domu, zastała tam tatę i opowiedziała o wszystkim. I chociaż zazwyczaj to ona przychodziła po mnie po lekcjach, tata stwierdził, że dziwnym trafem ma ochotę pofatygować się do szkoły. Pofatygował się prosto do gabinetu dyrektorki.

To nie była pierwsza skarga na panią Anię – jej stałą praktyką było wydzieranie się na dzieci. Po długich kłótniach z udziałem samej zainteresowanej, mojego taty i innych rodziców została zawieszona – bądź co bądź w tej sytuacji stworzyła spore zagrożenie dla zdrowia.

A jak przypomniała mi się ta historia? Bo dowiedziałam się wczoraj, że zawieszona została również moja matematyczka z klas 4-6. Pani, która kilka lat temu rzucała butem po klasie, a w stosunku do niegrzecznego kolegi stosowała groźby „wbijemy teraz Piotrkowi cyrkiel w d.upę i zobaczymy, jak daleko wejdzie”. Nikt wtedy nie robił z jej słów problemu. Co zrobiła teraz? Podniosła na ucznia głos – nawet nie krzyknęła. Świat się zmienia.

podstawówka

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (216)
zarchiwizowany

#46932

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Byłam wczoraj na studniówce, zorganizowanej w czterogwiazdkowym hotelu (nie wiem, czym sobie na te gwiazdkiz zasłużył, biorąc pod uwagę m.in. wygląd toalet - bliski dworcowym). Nie powiem, wybawiłam się za wszystkie czasy i było naprawdę bardzo fajnie, ale...

1) W roczniku jest 10 klas, każda po 30-35 osób. 9 klas siedziało przy długich stołach, stojących tuż obok siebie. Dziesiąta, zresztą ta, do której chodzi mój chłopak, miała ustawione 5 stolików (każdy na kilka par) we wnęce przy wejściu. W miejscu, gdzie ledwo co dochodziła muzyka z głośników. Fakt, było spokojnie, ale człowiek czuje się inaczej, kiedy siedzi wśród kilkuset osób, a inaczej, kiedy dzieli stolik zaledwie z dwiema parami. Na początku głupio się było nawet głośno roześmiać lub coś powiedzieć (:.

2) Stoliki można było zaakceptować, ale... Nie wszyscy przyszli godzinę przed polonezem, były osoby, które go przegapiły, ale też takie, które rzucały rzeczy i od razu szły tańczyć. Po zakończeniu części oficjalnej okazało się, że brakuje miejsca dla trzech par. W efekcie przy jednym stole ludzie siedzieli maksymalnie ściśnięci (na jednym boku zamiast sześciu osób siedziało osiem).

3) Szatnia. Każda klasa miała przydzielone wieszaki, oznaczone kartkami z literką. Ponadto można było zostawić też torby i buty w szafkach (też podpisanych). O północy odbywał się pokaz fajerwerków, więc wszyscy ruszyli po kurtki... Panie szatniarki zrezygnowały i wpuściły kilkaset osób do małego pomieszczenia. Na moje pytanie "gdzie jest numerek 198?" uzyskałam odpowiedź "Sama chciałabym wiedzieć". Ponumerowane były wieszaki, które leżały wszędzie. Z wzięcia kurtki zrezygnowałam, ale stwierdziłam, że wezmę sweter z torby. Podeszłam do szafki, otworzyłam ją, wyjęłam torbę, pogrzebałam w środku, wzięłam potrzebne rzeczy, zasunęłam torbę, schowałam... Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi, równie dobrze mogłam przejrzeć dziesięć innych torebek. A panie szatniarki w tym czasie stały i debatowały tak oto:
- Już ich tutaj nie wpuścimy, nie?
- No, to był beznadziejny pomysł.
- No bo popatrz, jak coś teraz zginie, to to nam będą robić problemy.
Panie wniosków nie wyciągnęły i sytuacja powtórzyła się po zakończeniu imprezy, wskutek czego jedna dziewczyna została bez kurtki.

studniówka

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (44)

#42796

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak administracja co roku robi ludzi w balona:
Rozpoczęcie sezonu grzewczego jest już za nami. Mieszkanie, w którym aktualnie (już niedługo) mieszkam z rodzicami, ma okna z trzech stron. Wszystkie pomieszczenia były wielokrotnie ocieplane.

Punktów grzewczych jest pięć - dwa pokoje, dwie łazienki i kuchnia. Rurki w pokojach i kuchni grzeją, w łazienkach - nie. Któryś rok z kolei po wyjściu z wanny wybiega się z łazienki, żeby nie marznąć, suszy się ubrania w pokojach. No i, naturalnie, obserwuje się nowego grzyba na łazienkowym suficie.

Zgłoszenie do administracji, przychodzi pan hydraulik, średnio po 3-4 razy/dzień. Najpierw, żeby sprawdzić u nas, potem, żeby powiedzieć, że sprawdził w piwnicy, potem, że pójdzie do sąsiada z góry, a potem, że nic nie wie. I tak przez tydzień. Po tygodniu sytuacja nie uległa poprawie, ale panu się już chyba znudziło szukanie przyczyny - zniknął jak kamfora.

Dobra, brak ciepłych rurek można przeżyć - bo przecież wejdzie się do ciepłej wody, poleży, prawda? Skądże znowu. Ciepłej wody też nie ma. Też, jak co roku. To znaczy, niby jest - ale najpierw trzeba przez dziesięć minut spuszczać lodowatą (wodomierz wciąż koduje, że jest to woda gorąca) i dopiero można wejść do cieczy względnie ciepławej.

Zgłoszenie do administracji. Przychodzi ten sam pan hydraulik. Chodzi dwa dni, w końcu - dumny, znalazł przyczynę, zaczyna gadać o jakichś sitkach - nie sitkach. Tata powtarza, że co roku problemem jest zła cyrkulacja wody. Pan mówi, że to na pewno nie to i idzie - dumny. Woda dalej lodowata.

Rachunki przyszły. Już pomijam absurdalnie wysoki czynsz (w którym jest zawartych 5 punktów grzewczych), ale, dziwnym trafem, zużycie ciepłej wody wzrosło o 1/3. Mycie się w tej pierwotnie "zimnej" temperaturze wody grozi zapaleniem płuc, ale i tak staramy się używać stanu "ledwo znośnego".

Tata napisał już pismo do administracji - o obniżenie czynszu i zwrot za zużytą wodę. A tymczasem wszyscy mieszkańcy wyższych pięter płacą i marzną.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 535 (595)
zarchiwizowany

#43127

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pomysłowość licealistów z miasta wojewódzkiego.

Są studniówki, są też tak zwane "półmetki". Młodzież, jak to młodzież, bawić się lubi, więc znalazła sobie kolejną okazję - ćwierćmetek. Impreza, najczęściej zamknięta, najczęściej w klubie, w pierwszej liceum. Zasada jest taka: na wejściu dostaje się karnet (najczęściej 30 zł) do wykorzystania w barze. Nikt nikogo nie pyta o dowód, ochrona stara się ogarnąć (skłonni do bójek albo powaleni na ziemię z nadmiaru alkoholu wylatują z klubu).

Wydawać by się mogło, że żadne z rodziców w grzeczność owych imprez nie uwierzy.

Tegoroczni pierwszoklasiści jednego z liceów wpadli na genialny pomysł - wmówić rodzicom, że ćwierćmetek jest imprezą szkolną. Nie tylko pytali o zgody, ale też zbierali oświadczenia na papierze. Pełna mistyfikacja. Żaden z rodziców nie uznał za dziwne tego, że takowa "dyskoteka szkolna" odbywa się w klubie (ani tego, że zaczyna się o godzinie 20 i trwa do rana). Zgody podpisali, pieniądze dali, dzieci wysłali i spali spokojnie - bo przecież nauczyciele czuwają.

I się rodzice zdziwili, że dzieci wróciły pod wpływem alkoholu. Afera. Do dyrekcji. Dyrektor nic nie wie, w związku z oskarżeniami - dzwoni po policję. Na "popularnym portalu społecznościowym" zdjęcia, dyrektor rozpoznaje uczniów. Policja wkracza do lokalu.

Nie chcę mówić, jakie są skutki, bo wersje są różne. Pierwsza, ta oficjalna, mówiła o awarii sprzętu - klub nieczynny. Aktualnie odwołano wszystkie imprezy ćwierćmetkowo-półmetkowe, nawet te mające się odbyć w przyszłym roku (po przebudowie innego lokalu, klub czerpał z tego większość zysków - bo takie imprezy to na tygodniu albo w niedzielę, kiedy normalnych zabaw brak). Uczniowie większości liceów pozostali na lodzie na tydzień-dwa przed imprezami. Manager klubu wziął na klatę wszystkie problemy - stwierdził, że oni zawalili, zaliczki pozwracał.

Nie przeczę, że sprzedawanie alkoholu nieletnim jest piekielne. Nie przeczę, że kupowanie i spożywanie alkoholu przez nieletnich jest piekielne. Ale zastanawiam się, czym kierowali się uczniowie, urządzając akcję z "zabawą szkolną".

Kreatywności to temu mojemu pokoleniu nie brakuje.

rozwój Polski wschodniej ;p

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (221)
zarchiwizowany

#29896

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielne, a przy tym dosyć powszechne.

Wracam ze szkoły, wysiadam z autobusu, idę do skrzyżowania. Niby nieduże, bo ledwie trzy pasy w jedną stronę, na środku wyspa dla pieszych. Mam zielone, ale widzę z lewej skręcający autobus, więc czekam. Nie czekają dzieciaki stojące naprzeciwko. Sąsiedzi moi mili.

Chłopiec, z tego co wiem, to 6-7 lat, na rowerze, na skrzyżowaniu. Razem z kolegą, na oko dziesięcioletnim. Starszemu ucieka spod nóg deskorolka, przejeżdża na drugą stronę ulicy. Dzieciak pędzi za nią. Dzięki Bogu, że autobus miał naprawdę małą prędkość, zatrzymał się przed Zdobywcą Utraconej Deskorolki. Dzieciak zszedł ze środka ulicy, ale, wciąż stojąc na pasie ruchu, wziął deskorolkę pod pachę i krzyknął:
"No k***a, skręca mi! Pi****lona deskorolka!".
Ba, krzyknął tak, że go słyszało pół osiedla. Młodszy się zaśmiał i pojechali dalej.

A teraz siedzę przy otwartym oknie i słyszę matkę młodszego z chłopców, jak go woła do domu. Najwyżej pierwsza klasa podstawówki, godzina 21.30. A Młody na to co? "No zaraz przyjdęęę!". Już trzeci dzisiejszego wieczora.

Osiedle

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (33)

#28473

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przedstawię Wam dziś pewien wieżowiec.

Miejsce, w którym mieszkam, było kiedyś hotelem pielęgniarskim. Sielanka już od wejścia - recepcja z jedynym wtedy w bloku telefonem. Wszyscy goście legitymowani, po 22. nikt nieuprawniony nie wejdzie do środka. Oczywiście dookoła czysto - jedna pani sprzątaczka na trzy piętra. Mieszkania? Raczej pokoiki z łazienkami, każdy po 17m2. Na każdym piętrze pralnia. Później dwa pokoje na końcu korytarza połączono - powstały mieszkania 40m2 z kuchnią (dawnym korytarzem). Mama, z racji wykonywanego zawodu, dostała takie oto mieszkanie. Razem z siostrą całe dnie spędzałyśmy na korytarzu. Nie przesadzając, tyłkami w śpiochach jeździłyśmy po podłodze. Zabawy na podwórku, zero problemu z "podrzuceniem" dziecka sąsiadom w razie potrzeby. Po prostu marzenie.

Ale pielęgniarki zaczęły się z czasem wyprowadzać, bo i dawny hotel stał się zwykłym blokiem mieszkalnym. Na ich miejsce sprowadzano ludzi z marginesu społecznego. Na początku źle nie było - kilka awantur, można się przyzwyczaić. Niestety, było ich coraz więcej, a teraz jest tutaj może kilka względnie normalnych rodzin. Reszta mieszka na warunkach socjalnych - płacą jakieś 50zł miesięcznie, a resztę mają "na życie". Życie, czyli sklepy całodobowe. Policji znudziły się już interwencje, straży pożarnej również. Bo porównajmy stan dawny z tym obecnym.

Wchodzimy do bloku - oho, coś śmierdzi. Mocz najprawdopodobniej. Ściany we wszystkich dostępnych kolorach markerów niezmywalnych. Skrzynki pocztowe są, ale drzwiczki w większości powygniatane albo urwane. Podłoga się lepi - bo panie sprzątające przyjeżdżają raz na dwa tygodnie. Trudno, jedziemy windą. Psikus, nie działa. Tak, były dwie windy na 160 mieszkań, jedna jest popsuta na stałe, druga psuje się czasem i co trzy godziny. Zresztą, nawet jeśli do niej wejdziemy, to proponuję wstrzymać oddech i nie opierać się o ściany. Ślina, krew, ekskrementy - znajdziemy tutaj dosłownie wszystko. Trudno, idziemy po schodach. Ścian już nie widać zza napisów - tych od "Sowa to c**j" po prawdziwe poematy. Butelki, powybijane okna. Cały czas towarzyszy nam smród. Uwierzcie mi, że na dziewiąte piętro czasem po prostu się wbiega - byle szybciej dostać się do czystego mieszkania. Nie ma mowy, żeby wypuścić dziecko na podwórko, bo na 99% dorwą je potomni elementu - chyba, że męczą w tym czasie psa.

Podejrzewam, że powiecie, że to mieszkańcy powinni dbać o blok. Rodziny takie jak my, mieszkające tu od lat albo z powodu sytuacji kryzysowych - staramy się. Myjemy klatki, wymieniamy żarówki w windach, ale to niewiele daje. Niektórym sąsiadom nie chce się (albo nie są w stanie) wyprowadzić psa, więc wypuszczają zwierzaki na klatkę. Żarówka, nawet najsłabsza, przyda się przecież w domu.

Żeby było bardziej kolorowo, dodam, że ostatnio znów podwyższono nam czynsz, i to o kwotę wcale nie najmniejszą. No cóż, przybieramy postawę "przetrwać do wyprowadzki" i trwamy.

Konkretnych sytuacji piekielnych jest tutaj chyba, jak mało gdzie, ale opisanie ich w jednej historii stwarzało by poważną konkurencję dla "Pana Tadeusza". Przynajmniej pod względem długości.

Wieżowiec

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 513 (575)

1