Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

karoooolajn

Zamieszcza historie od: 20 sierpnia 2011 - 11:45
Ostatnio: 25 października 2012 - 22:34
O sobie:

Któregoś dnia rzucę to wszystko i wyjdę rano niby po chleb.

  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 3429
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 148
 

#31224

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna z serii "opowieści maturalne" - pod jednymi względami mniej, pod drugimi bardziej piekielna.

Spotkań organizacyjno-szkoleniowych, celem zapoznania nas ze wszystkimi niezbędnymi procedurami maturalnymi, mieliśmy w ciągu ostatniego roku szkolnego pewnie kilkanaście. Na każdym było wałkowane to samo, powtarzane pięćset razy, dyrekcja chciała mieć pewność, że do każdego na pewno dotrze, żeby nie było potem problemów, nieporozumień.

W trakcie tych spotkań, oprócz terminów, godzin, niezbędnego wyposażenia, jedno zdanie, powtarzane jak mantra - zakaz wnoszenia urządzeń telekomunikacyjnych na salę. Absolutnie nie wolno mieć przy sobie komórek. Wyłączonych, wyciszonych, nieważne - nie ma i już, i tak nie masz pod żadnym pozorem prawa wyciągnięcia telefonu na sali maturalnej, więc nie jest ci potrzebny. Najlepiej zostaw go w domu, a jeśli koniecznie musisz go mieć, u nauczycieli dyżurujących na korytarzu uruchomiony będzie specjalny depozyt, gdzie możesz swoje cacko zostawić i zaraz po wyjściu odebrać. Gdyby telefon zadzwonił, wydał z siebie jakikolwiek dźwięk - tobie już dziękujemy, możesz spróbować napisać za rok, a mamy również podstawę do unieważnienia matury wszystkim, którzy pisali w tym samym pomieszczeniu - wiadomo, my tego nie chcemy, ale obserwatorzy zewnętrzni z pewnością będą się domagać.
Całość poparta świeżym przykładem, jak to dwa lata temu u nas w szkole chłopakowi na maturze zapikał rozładowujący się telefon - gościa wywalono z sali natychmiast, nad całą salą zawisła groźba unieważnienia matury, a że była to podstawa z polskiego, obowiązkowe, wszyscy automatycznie oblewają. Sprawa była dość poważna, na szczęście obserwatorzy też ludzie, po błaganiach, prośbach i podobnych rozeszło się więc po kościach - poza tym jednym, któremu zapikało - ale nerwów kosztowała wszystkich co niemiara... od tamtej pory jest zakaz i już.

11 maja 2012, godzina za dziesięć czternasta. Jako przedstawicielka klasy matematyczno-fizycznej, stawiłam się na maturę rozszerzoną z fizyki. Sala - a właściwie hala gimnastyczna, trzy sektory po pięćdziesiąt osób każdy - wypełniona już uczniami, jest jeszcze chwila czasu żeby wyjść na siku, pogadać z koleżanką, postresować się nieznanym. Przewodniczący komisji po raz ostatni przypomina, co może się znajdować na naszych ławkach, że mamy dwie i pół godziny na napisanie i że pod żadnym pozorem na sali nie może być ani jednej komórki. Ale wiadomo, przypomnienie przypomnieniem - jednak kieszeni maturzystów siedzących na sali nikt przetrząsał nie będzie.

Arkusze wchodzą na salę, kodujemy, zaczynamy pisać. Spokój, każdy skoncentrowany, stara się najlepiej jak może. Minęło może dwie trzecie wyznaczonego czasu, ja chwilowo tkwię gdzieś w świecie termodynamiki i przemian izotermicznych, gdy nagle pomiędzy westchnieniami i szelestem przewracanych kartek, słyszę charakterystyczne buczenie - buczenie wibrującego telefonu. I nie tylko ja to słyszę, kilka osób siedzących po mojej prawej stronie również zaczęło się rozglądać. Namierzyć kretyna nie było trudno - siedział, udając, że nie wie o co chodzi i jego to nie dotyczy, ale nikt nie miał chyba wątpliwości, że buczenie dobiegało z jego kieszeni.

Zamarliśmy, szczęściem wszystko działo się mniej więcej pośrodku sali - toteż dźwięk nie dobiegł ani do uszu komisji z przodu, ani obserwatorów z tyłu. Ktoś dobijał się telefonicznie dobre czterdzieści minut, przez ten czas nikt w okolicy nie odważył się zgłosić, ze chce wcześniej wyjść (wtedy ktoś z komisji musi podejść i sprawdzić, czy praca jest zakodowana), wszyscy tylko jakoś intensywniej szeleścili kartkami... na szczęście skończyło się tylko na strachu.

Ale powiedzcie mi, jakim trzeba być imbecylem, żeby w imię nie wiadomo nawet czego ryzykować unieważnienie matury - swojej na pewno, a ponadto być może stu pięćdziesięciu innych osób?

szkoła! :)

Skomentuj (60) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (868)

#31166

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem tegoroczną maturzystką.

Pisaliśmy maturę z angielskiego. No i trafiła nam się Komisja. Dwie kobitki z mojej szkoły (choć przysięgam, że jedną z nich widziałam na oczy po raz pierwszy) i pan obserwator z sąsiedniej. Komisja była bardzo zdenerwowana swoją rolą - nie rozstawali się z karteczkami, na których były dokładne instrukcje, po kolei, jakie są Komisji zadania. Zanim zaczęliśmy pisać, zostaliśmy uprzedzeni, że każda nasza nadprogramowa czynność (podniesienie długopisu, który upadł?) zostanie zapisana w Protokole. Żebyśmy byli świadomi, że z Protokołem nie ma żartów i w Protokole będzie wszystko. I żebyśmy się nie zdziwili, że jak będziemy kombinować i się rozglądać, to też będzie w Protokole i unieważnią nam maturę.

Matura rozszerzona z angielskiego składa się z dwóch części - najpierw 120 min na napisanie wypracowania i dwóch zadanek z gramatyki, potem pół godziny przerwy i 70 min na zadania ze słuchania i czytania. Zaczęło się, rzecz jasna, od ceremonii wejścia na salę - porównywanie, ze zdjęciem na dowodzie, czy nikt nie próbuje się pod ciebie podszyć i podpisanie listy obecności.

Piszemy pierwszą część, wychodzimy na przerwę. Wracamy - co ważne, już bez ceremonii wejścia, "na hura", każdy z powrotem do swojego stolika. Dziwne mi się to nieco wydało, bo nikt z Komisji nas nie uczył, nie znali nas w ogóle, no ale nic - dostajemy drugi arkusz, piszemy, wychodzimy. Wyszłam sporo przed czasem, więc kawałek znam tylko z relacji koleżanki.

A mianowicie, gdy wybiła godzina zero i trzeba było odłożyć długopisy - na sali zostało wtedy 4-5 maturzystów - jeden z kolegów podszedł do Komisji, a na pytanie "Czego ty tu chcesz?" odparł, że podpisać listę obecności na drugiej części...

Mogę tylko sobie wyobrazić, jak Komisja w tym momencie zbladła. No i się zaczęło - niewiele osób udało im się jeszcze dopaść w szkole, Komisja więc z podkulonym ogonem udała się do dyrektora, żeby dzwonił po resztę. Przy tym akurat byłam - dyrektora, na ogół spokojnego i przyjaznego człowieka, nerwy poniosły. Aż mi się szkoda Komisji zrobiło...

Skończyło się na tym, że nasza profesjonalna Komisja telefonicznie ganiała abiturientów po mieście i okolicach - mamy sporo osób, które dojeżdżają. Możecie sobie tylko wyobrazić, jak wściekli byli ludzie - matura to w końcu stres sam w sobie, a takie sytuacje, mimo że to Komisja nawaliła, nie my, potrafią nieźle adrenalinę podnieść.

Ciekawe tylko, czy zapiszą to sobie w Protokole...

szkoła! :)

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 858 (906)
zarchiwizowany

#31392

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem oburęczna. Piszę prawą, pozostałe czynności robię lewą, tak jakoś wyszło. Nigdy specjalnie nie przywiązywałam do tego uwagi, ot, głupi dowcip matki natury.

Rzecz się działa parę lat temu na weselu któregoś z pociotków. Siedzę sobie przy stole, piętnastoletnia, naburmuszona i obrażona na cały świat, bo nie dość, że kazano mi przyjść na taką bzdurną imprezę, to jeszcze zabroniono włożyć standardowego zestawu, złożonego z T-shirtu, dżinsów i glanów. Stół opustoszały, wszyscy się bawią, jedynie po mojej lewej przysypia jakaś nieznajoma, zabytkowa już babcia, mylnie zaliczona przeze mnie do gatunku tych niegroźnych.

Co się robi na weselach, kiedy się nie tańczy? Ano, się je. Wyznając tę jakże popularną zasadę, zabrałam się do oczyszczania pobliskich półmisków, a trzeba Wam wiedzieć, że przepustowość mam dużą. Szamam sobie w najlepsze, gdy nagle ląduję nosem we własnym talerzu. A właściwie całą twarzą i połową fryzury. Nowej fryzury. Nie żeby mi specjalnie zależało na wspaniałym wyglądzie tamtego wieczora, no ale jednak są granice...

Jak się okazało, moja sąsiadka zobaczywszy, że jedząc używam lewej ręki, uznała za stosowne mnie skarcić, że zachować się przy stole nie umiem. Śmiesznym i niewinnym nieporozumieniem mi się to wydało, więc podjęłam próbę wytłumaczenia się, że taki już mój urok... o święta naiwności. Talerz z jedzeniem wylądował na moich kolanach, coś innego, dość ciężkiego (torebka? parasolka? Do dziś nie wiem, ale ślad zostawiło na parę tygodni...) na głowie, a kobiecina, przekrzykując muzykę, starała się dobitnie przekazać mi parę miłych słów. Że upośledzona muszę jakaś być. Że takich nie powinno się między ludzi wpuszczać, bo to zaraźliwe. Że z pewnością uciekłam ze szpitala. Że do egzorcysty trzeba natychmiast, bo mnie diabeł opętał, to podobno widać. I na milicję. Że od tego mi się na pewno guzy na mózgu robią. Że warzywem niedługo i tak zostanę. I tak jeszcze jakiś czas, bo ja nie byłam w stanie zrobić nic poza klasycznym karpikiem, którego i tak pewnie niespecjalnie było widać spoza warstwy na mym obliczu. Uratował mnie pan z obsługi, któremu z krzykiem kazała znaleźć dla siebie inne miejsce, żeby koło "tego czegoś" nie siedzieć. Chyba nie znalazł, bo widziałam, jak wsiadała do taksówki.

Spodziewałam się, że zejdę na dniach przez mą nieuleczalną chorobę, ale, co dziwne, wciąż żyję i mam się całkiem nienajgorzej...

sala weselna gdzieś na wschodzie Polski :)

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (247)
zarchiwizowany

#31308

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tytułem wstępu - mieszkam z rodzicami, siostrą i babcią. Babcia na parterze ma w zasadzie oddzielne mieszkanie z własną kuchnią, łazienką i oddzielnym wejściem, my zajmujemy dwa wyższe piętra, połączeni jesteśmy kotłownią.

Mam ci ja kuzyneczkę. Dziecko pięcio-sześcioletnie, okrąglutkie jak pulpecik, rozpieszczone jak nieboskie stworzenie - zarówno przez swoich rodziców jak i przez babcię. Na szczęście od kiedy zaczęłam naukę w liceum spędzam większość czasu z dala od domu - toteż nie dane mi jest mieć często z kuzyneczką do czynienia.

Mam ci ja również kotkę, która dwa tygodnie temu sprawiła nam prezent w postaci trzech małych, piszczących, puchatych kuleczek. Kocham jak własne.

Śpię sobie dziś rano spokojnie, korzystając z uroków pomaturalnych wakacji, gdy budzi mnie pisk nieludzki. Pisk który poznam od razu - ktoś moim kotom krzywdę robi. Rozbijając się o przydrożne sprzęty i futryny idę więc zobaczyć co się stało - zastaję kuzyneczkę, która piszczące jak oszalałe kotki w jakimś nosidełku dla lalek podrzuca i łapie - a raczej łapać próbuje, bo niestety co raz któryś ląduje na podłodze, niekoniecznie na czterech łapach. Weterynarz ze mnie żaden, ale zgadnąć nie trudno, że bezpieczną zabawą dla maluchów to nie jest... Łapię więc dziecko za fraki, odbieram kotki i przy akompaniamencie nieludzkich ryków prowadzę winowajczynię na dół. W końcu nie ja ją niańczę.

Na dole zastaję babcię i ciocię, która z kuzyneczką akurat przyjechała w odwiedziny. Jeśli spodziewałam się jednak, że dziewczę zostanie choć delikatnie skarcone za swe niecne zabawy, grubo się pomyliłam. Jak się okazało, to ja nienormalna jakaś jestem, bo dziecku zabawy żałuję. Że to one kazały jej iść na górę, się pobawić, bo myślały, że nikogo u nas nie ma(?!). Że przecież nic się nie stało. I żebym się uspokoiła, bo trzęsę się o głupie koty jak o nie wiadomo co.

Westchnęłam jedynie głęboko, zostawiłam dziecię i powlokłam się do siebie z powrotem. Czekając w kuchni, aż zagotuje się woda na kawę, słyszę jednak kroki na schodach w kotłowni - a po chwili otwierane po cichu drzwi i szept "idź się pobaw, tylko po cichu, żeby tamtej znowu nie obudzić...". Zawrzało we mnie niczym w czajniku, który stał obok, podniosłam się więc i ruszam za kuzyneczką, która zdążyła już dopaść kociaki. Nie zdążyłam jednak wejść jeszcze do pokoju, gdy ryk, stanowiący poważną konkurencję dla syreny w pobliskiej straży, rozniósł się po domu.

Otóż gdy kuzyneczka wsadzała swoje pulchne łapki do gniazda, gdzie leżała kotka z małymi, kotka postanowiła zainterweniować. Bardzo brutalnie zainterweniować, rzekłabym, bo polało się sporo krwi. Ryk zwabił oczywiście z dołu obie jej opiekunki, które do wrzasków się przyłączyły. Krzywdę dziecku zrobiłam. Biję niewinną dziewczynkę. Wyjaśnienie, że pomimo szczerych chęci nie zdążyłam kuzyneczki uszkodzić, na niewiele się zdało. Kotce oberwało się od głupich ku*ew (niespecjalnie się przejęła), mi od nieodpowiedzialnych gówniar. A, no i poskarżą się matce, jak wróci, że nie umiem się dzieckiem zająć, pomimo, że one proszą(?!).

Nie mogę się wprost doczekać...

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 378 (430)

#16230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam jako wolontariuszka podczas organizowanego w moim mieście przez Caritas wielkiego pikniku z okazji Dnia Dziecka. Całość odbywała się w miejskim parku, dzieciakom zapewniono mnóstwo atrakcji - paczki ze słodyczami, teatrzyki, dmuchane zjeżdżalnie, malowanie twarzy... Mi wraz z dwoma innymi koleżankami przypadło "w obsłudze" stoisko z balonami - jak to na festynach, balony na kijku, z logo jednego ze sponsorów imprezy, ale radości maluchom przyprawiały co niemiara.

Zaledwie kilka metrów od nas, w pełnym słońcu, rozłożyła sobie koc pewna kobieta - wklepała kremik do opalania gdzie tylko się dało (tego dnia było paskudnie gorąco) i rozpoczęła "leżakowanie". Niedługo potem dołączyły do niej dwie córki, jedna miała może ze trzy lata, druga góra siedem - niosąc wielkie paczki ze słodyczami, które dostały. Usiadły grzecznie na trawie niedaleko mamy i rozpoczęły przegląd zawartości reklamówek połączony z radosną konsumpcją.

Sielanka nie potrwała jednak długo, bo po zjedzeniu olbrzymich ilości czekolady w niewiarygodnie krótkim czasie, obu pannom bardzo zachciało się pić (po coś do picia trzeba było przejść jakieś 400m do pobliskiego supermarketu). Ich mama nie była zbyt zachwycona perspektywą spaceru, ale po krótkim rozpoznaniu terenu dostrzegła rzucone pod drzewem plecaki wolontariuszek - przybiegłyśmy do parku zaraz po szkole - a pomiędzy nimi dwulitrową colę (naszą własną, kupioną po drodze).

- Zobacz, tam jest picie, przynieś! - Rzuciła do starszej córki, która spojrzała na nią zdziwiona. My zdębiałyśmy w jednej chwili.

- Mamo, ale chyba nie wolno, to jest tych pań - Dziewczynka wykazała nieco więcej instynktu samozachowawczego.

- Przestań, przecież one muszą się tu z nami wszystkim dzielić (?!) - Piekielna mamusia z racji, że miała po swojej stronie pierwiastek zaskoczenia, już trzymała colę w rękach. Jedna z moich koleżanek zareagowała, my we dwie wciąż tkwiłyśmy osłupiałe.

- Bardzo przepraszam, ale chyba się coś pani pomyliło. Jeśli dziewczynki bardzo chcą pić, to oczywiście mogą się poczęstować, ale chyba dobrze by było przedtem zapytać...

- Nie będziesz mi tu rozkazywać, gówniaro! - Kobieta straciła nad sobą panowanie w mgnieniu oka. - My tu jesteśmy gośćmi, macie nam służyć (?!), ja się k***o na ciebie poskarżę! Bierz to, Zosia! - Wcisnęła małej butelkę w ręce.
Dziewczynka posłusznie wypiła colę z butelki niewiele od niej mniejszej (dziecku przecież nie zabierzemy), prawie płacząc, druga stwierdziła, że "chyba jej się odechciało", zadowolona mamusia wróciła na swój kocyk, w międzyczasie kategorycznie zabraniając córkom przyjmowania tych "gównianych balonów", co chyba miało być karą nie dla nich, a dla nas.

Finał? Gdy kilkanaście minut później spokój znów został zakłócony (Zosi zachciało się siku i chcąc nie chcąc mama musiała wyruszyć na poszukiwania jakiegoś ustronnego miejsca), starsza dziewczynka podeszła do nas z przeprosinami "bo ta mama taka jest" i wyłuskaną z kieszeni złotówką "bo to było wasze"...
Zdębiałyśmy po raz kolejny, kategorycznie odmówiłyśmy przyjęcia zapłaty (na szczęście nie nalegała), a na pociechę dostała od nas kilkanaście nienadmuchanych jeszcze balonów, które z radością upychała po kieszeniach.

Może chociaż ojca mają normalnego...

pewien miejski park ;)

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1063 (1107)

1