Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kinkaid

Zamieszcza historie od: 10 stycznia 2013 - 2:38
Ostatnio: 14 listopada 2015 - 16:30
  • Historii na głównej: 2 z 4
  • Punktów za historie: 1324
  • Komentarzy: 162
  • Punktów za komentarze: 941
 

#59436

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałabym wyjaśnić, dlaczego byłam skłonna uwierzyć dziewczynie, która opisała historię http://piekielni.pl/59278
Teraz wygląda na to, że ktoś się podszył pod autorkę opisując nieściśle jej prywatne życie, co jest rzeczą wstrętną. Nie będę wnikać, nie o tym chciałam napisać.

Dwie sytuacje pogotowia, jedna oddziałowa. Wszystkie trzy z ostatnich trzech lat.

Pierwsza karetkowa.
Córa dostała napadu padaczki. Zdarza jej się, nie panikuję, zawsze mija. Nie tym razem. Po piętnastu minutach praktycznie bezustannego ataku dzwonię na oddział neuropsychiatrii dziecięcej, gdzie śledzona jest moja córka, tam od razu mi mówią, by zadzwonić po karetkę. Dzwonię, karetka przyjeżdża bardzo szybko, ratownicy zaglądają w oczy, mierzą ciśnienie. Obecna przy tym lekarka mówi, że dziecku z padaczką należy podać dawkę Valium i dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam. Ponieważ córa praktycznie od urodzenia bierze clonazepam, który jest, nie zagłębiając się w traktaty medyczne, środkiem antyepileptycznym mocniejszym od Valium, informuję lekarkę o tym, że córa tuż przed atakiem dostała swoją dozę clonazepamu, wzmocnioną o dwie krople, ponieważ widziałam, że nie jest spokojna i przeczuwałam, że coś się będzie działo. Doktorka idzie w zaparte powtarzając, że dziecku z padaczką podaje się Valium. No dobrze, w końcu to ona jest lekarzem, powinna wiedzieć lepiej. Valium podane, decyzja zabrania do szpitala podjęta, jedziemy.
Dziewczyna zaczyna lecieć mi przez ręce bardziej niż zwykle.

Na pogotowiu córa przyjęta bez zwłoki. Nie miałam pod ręką niczego, żeby zrobić zdjęcie drugiej lekarce, której powiedziałam, co i w jakim odstępie czasu zostało podane mojej córce. Wypsknęło jej się tylko ciche „O Boże”, potem już była bardzo profesjonalna. Szybki EKG, pewność, że na terenie serca nic się nie dzieje, podłączenie pod aparat mierzący poziom tlenu we krwi i przejazd na oddział.
Córa była nieprzytomna przez ponad osiem godzin po „przytomnej” aplikacji Valium. Na szczęście na tym się skończyło.

Druga SORowa
Nie zagłębiając się w szczegóły: lekarz rodzinny przy zamówionej przeze mnie wizycie s a m dzwoni po karetkę, jednocześnie wypisując zaświadczenie na recepcie z opisem kontuzji męża i zaleceniami, jakie badania warto by zrobić.
Mąż z SOR-u jest wypisany ze świstkiem, na którym widnieje biały kod (najniższej wagi) i jak byk wpisek, że przyjechał własnym transportem. Co wiąże się z najwyższą opłatą za stratę czasu lekarza.

Fakt, mąż miał pecha. Zrobił sobie krzywdę drugiego dnia po wejściu opłat za „białe kody”. Szkoda, że na tym samym świstku prognoza zdrowienia została ustalona na 15 dni, czyli wcale nie tak „biało”, jak można by z kwitka zapłaty osądzić.
W domu leżał przez dwa tygodnie, uraz do tej pory się nie wchłonął całkowicie. Minęły ponad dwa lata.

O pani dochtór podnoszącej koszulę męża długopisem, na odległość i tylko na jego wyraźne żądanie (tam, gdzie się uraz znajdował, zaczęła wypisywać kartę bez obejrzenia męża) nawet nie ma co pisać.

Trzeci, salowy.
Z córą znów wylądowałyśmy w szpitalu. Trochę leczenia, trochę obserwacji, bo nie wiadomo, co dokładnie jest grane. Tym razem inne miasto, szpital światowej sławy (zresztą zasłużonej, według mnie i nie tylko mnie), opieka wspaniała.

Po paru dniach córce zostaje przepisany nowy lek. Przychodzi do mnie pielęgniarka i się pyta, jak ja ten lek dziecku podaję. Odpowiadam, że nigdy nie podawałam, bo został przepisany dopiero teraz. Zapominam o całej sprawie, do momentu wypiski.
Ponieważ stwierdzono, a właściwie nie stwierdzono poprawy stanu zdrowia córki przy podawaniu tego leku, został mi on wpisany do karty wypisowej jako lek do odstawienia. Mam zmniejszać dawkę przez tydzień, a potem zaprzestać jego podawania. W szpitalnej aptece dostaję przed wyjazdem potrzebne leki, w tym ten nowy i wracam do domu.

Przy wieczornym podaniu lekarstw orientuję się, że nowy lek jest w tabletkach powiedzmy 20mg danego składnika, a ja mam podać córce 1,8mg, czyli mniej, niż jedną dziesiątą tabletki. I tu zagwozdka, bo jak ja niby mam to zrobić? Dzwonię na oddział, udaje mi się porozmawiać z pielęgniarką, która tłumaczy mi, jak one to robiły. Znaczy brały tabletkę, rozpuszczały ją powoli w strzykawce napełnionej powiedzmy dwoma mililitrami wody, potem odlewały tak, by zostało 0,18 mililitra i gotowe! Genialne, powiecie? Szkoda, że tabletka nie rozpuszczała się w wodzie tak, żeby stworzyć roztwór, tylko tworzyła zawiesinę. To tak, jakby próbować rozpuścić w wodzie 20 gram piasku, a potem dzieląc tę wodę na równe porcje myśleć, że się równo i piasek podzieliło.

O koleżance (bliskiej), którą z tętniakiem i afazją odsyłali do domu z "niedoleczoną grypą" już pisałam w komentarzu tej nieszczęsnej historii, od której się wszystko zaczęło, jedną z synem koleżanki też już opisałam… Wiele mogłabym jeszcze wyliczać, wybrałam te najświeższe. Nie koloryzując ;)

Chciałam tylko opisać jak wygląda częsty kontakt ze szpitalami i co z tego można wywnioskować. Na szczęście nie są to przypadki nagminne, większość lekarzy i pielęgniarek to wspaniałe osoby, często zgniecione przez nieodpowiedni system. Ale czasami chce się podać jednemu czy drugiemu „lekarzowi” miotłę i powiedzieć „masz, może zamiatanie wyjdzie ci lepiej, niż leczenie ludzi”.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (416)
zarchiwizowany

#57147

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To nie jest piekielna historia, a pytanie:
Czy tylko ja mam dostępną jedną jedyną stronę poczekalni, na której widać było wcześniej trzy, a teraz cztery historie?

Główna jest ok, wszystko dostępne, żadnego błędu na pierwszy rzut oka nie widać.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (95)
zarchiwizowany

#50801

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam córę na wózku. 14 lat temu podczas porodu ukradziono jej życie. Jest jak jest, raz lepiej, raz gorzej. Za to od paru lat nie mamy już problemów z tymczasowym zamieszkaniem. Juppi. Szukaliśmy, znaleźliśmy, odnowiliśmy, dostosowaliśmy do potrzeb - no bajka w porównaniu z poprzednim targaniem córy i wózka a to po schodach, a to po mieszkaniu, a to winda zepsuta, a to łazienka nieodpowiednia... Jest luksus. I tak ma być. I tak będzie. Jest świetnie i w tym nic się nie zmieni.

Opowieść z początków remontu.

Każda wspólnota mieszkaniowa ma swojego demona. Wyższej czy niższej kategorii, ale z reguły jest.
My mamy arcydiabła szczytowej pozycji w postaci małej, 84-letniej kobitki z natapirowanym białym włosem i szczekającym terierem u boku. W sumie ani wiek, ani włos, ani terier nie sa niezbędnymi atrybutami. Babsko samo z siebie zieje złem i nienawiścią, aż się kisi mleko.
Ale wróćmy do niedalekiej przeszłości.
Jako świeży i nieprzetrawiony jeszcze nabytek wspólnoty mieszkaniowej (pierwszej w życiu!!!) byłam zwierzątkiem miłym i przyjaznym dla świata. Ani wiedziałam, co mnie czeka, ani tym bardziej byłam na to przygotowana.
Zachciało nam się, hrabiom chrzanionym, nieważne dlaczego, pozamieniać układ pokoi z przemieszczeniem licznika gazu. Ponieważ rury przechodziłyby po murze wspólnoty, ale w sumie na terenie czarownicy, wlazłam na piętro i zadzwoniłam. Uprzedzona przez wszystkich, że się nie dogadam.
No i nie dogadałam się. Bo to szykana taka na terenie kamienicy! Rury jakieś prowadzić! Trudno, przygotowana byłam, z psem się pobawiłam (nota bene całkiem normalny psiak, jeśli baby brak), do domu prawie wychodziłam...
Ale czułam, że jeszcze nie została odsłonięta prawdziwa przyczyna mojej wizyty. A właściwie jej łaskawe przyjęcie...
Nurtowało strasznie i okropnie babeczkę pytanie, jak ja, mając córę na wózku, myślę o wciąganiu jej codziennym na półpiętro (takie parterowe, 7 schodków). Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że zainstalujemy podnośnik elektryczny, ba! nawet mamy taki poważny zamiar!
- Ooooo, nienienienienie! Bo my (wspólnota) nie daliśmy pozwolenia dentyście, który chciał na własny koszt taki podnośnik zainstalować, to i wam nie damy

Uffff! A już myślałam, że o reintegrację psiaka chodzi...

- Ja proszę pani nie potrzebuję pani pozwolenia, żeby zainstalować podnośnik, bo dzięki prawu oznajmiam, że chcę zainstalować i po trzech miesiącach instaluję. Czy Pani wyraża zgodę, czy nie...

Tragedia. Kontrol u syna adwokata. Estetyka wejścia do kamienicy zabita, zachlastana, zadźgana na ubij umór przez składany podnośnik dla niepełnosprawnych... I nie ma zabij! Mają do tego prawo! O żesz ty...

W dzień instalacji wtargnięcie do administratora kamienicy, wyrzucenie aktualnego klienta i historyczny " MARMUR MI WIERCĄ!!!" "a na co mają przymocować, na taśmę klejącą?" pozdrawiam administratora :*

Czemu nie mam ani krzty zrozumienia dla naszej biednej, małej staruszki? W chwilę po tym, jak się dowiedziała, że mogę zainstalować windę dla niepełnosprawnych bez jej łaskawego zezwolenia, jedyną odpowiedź, którą miała dla mnie, była:
- No ale przecież ma pani taki ładny ogródek... Może go pani wykorzysta?

Nie zrozumieliście? Ja też nie. Ja też nie zrozumiałam przez pierwszą minutę.


Korekta odnosząca się do słusznych komentarzy:
Ogród nie ma żadnej możliwości wejścia od strony ulicy. Nie ma i nie było żadnej opcji, by podnośnik zainstalować w ogrodzie i tym sposobem wejść do mieszkania. Jedynym wejściem jest główna klatka.

zagranica

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (254)

#47090

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma ma syna, autystyka w dość znacznym stopniu. Znacznym na tyle, że pomimo wieloletniej pracy, terapii i wysiłków, nadal może stanowić, w szczególnych przypadkach, zagrożenie dla siebie i osób bliskich. Za to w sposób nadludzki naśladuje odgłos kawy wydobywającej się z maszynki ;) Taki "Rain Man", tyle że nie Dustin Hoffman, a chłop jak dąb.

Kilka lat temu, podczas terapii, wówczas 16-letni chłopak uderzył w szybę i rozciął sobie przedramię. Terapia odbywała się może z 200 metrów od szpitala, krew się leje, więc nie ma co myśleć - ręcznik na ranę i na pogotowie.

Na pogotowiu mały zonk. Chłopak ma, po nieskończonych wizytach, niekoniecznie miłych, uraz do szpitali i kitli. Mocny uraz. Z krwawiącym przedramieniem, z niedużą matką wyciągającą go z samochodu (155 cm kontra blisko 180 syna) - zaklinował się na amen, wrzeszczy i nie ruszy się w stronę drzwi - choćby miał się wykrwawić.
Matka leci na pogotowie, krzyczy, żeby jej pomogli wyciągnąć chłopaka z samochodu. Drugi zonk. Personel szpitalny staje w drzwiach wejściowych i oświadcza, że nie może pomóc matce, dopóki chłopak nie znajdzie się na terenie pogotowia. Do szczęścia brakuje 5-ciu (!) metrów. Matka siłuje się z zakrwawionym synem, personel patrzy i czeka. Zapłakana matka prosi o krople uspokajające, bo bez nich nie da rady wyciągnąć syna z samochodu. Personel oznajmia, że może podać krople kiedy syn znajdzie się na terenie pogotowia. Czyli pięć metrów od samochodu. I nadal stoi w drzwiach. Gotowy do niesienia pomocy.

Finał historii. Zdesperowana matka dzwoni do ojca, który przez przypadek z cudem graniczący, przejeżdża o krok od szpitala wracając do domu z pracy. Razem udaje im się wyciągnąć wierzgającego i zakrwawionego już po same stopy syna, przeciągnąć go przez te pięć metrów, gdzie zostaje chłopcu podany środek na uspokojenie, po czym przedramię zostaje zszyte.

Epilog.
Szpital p o s i a d a ł odpowiednie dyrektywy dotyczące szczególnych przypadków, w tym pacjentów z autyzmem, tyle że nikomu nie chciało się takich głupot przeczytać.
A chłopakowi następna trauma zafundowana gratis.

zagraniczna służba zdrowia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (774)

1