Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

little_flame

Zamieszcza historie od: 24 września 2012 - 11:21
Ostatnio: 19 września 2016 - 13:54
  • Historii na głównej: 4 z 9
  • Punktów za historie: 2470
  • Komentarzy: 262
  • Punktów za komentarze: 1175
 
zarchiwizowany

#53124

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Drugi dzień po tym jak trójka dzieci tragicznie utopiła się w Warcie. Drugi dzień głośnych poszukiwań czwartego dziecka i równie głośnych ostrzeżeń przed dzikimi kąpieliskami płynących ze wszystkich mediów.

Wchodzę na Facebooka. Znajoma właśnie wrzuciła zdjęcia z dziećmi na jednym z takich dzikich, zakrzaczonych kąpielisk. Rzeka szeroka, ale "na oko" płytka. Na jednym ze zdjęć rozkoszny bobas samodzielnie raczkuje w wodzie ok. 2-3 metry od brzegu, a na innym dwójka szkolno-przedszkolnych biega po kolana/pas w wodzie już całkiem blisko brzegu. Jak na dłoni widać więc, że w stosunkowo niewielkich odległościach są duże różnice głębokości.
Uśmiechnięta mama niemal na każdym zdjęciu ma dzieciaki gdzieś dalej za plecami...

Co dodatkowo mnie przeraziło to kompletna nagość dzieciaków: bobasa i około 5-letniej dziewczynki. Zwłaszcza, że niedawno słuchałam w mediach gorące apele do rodziców by nie umieszczali w sieci nagich zdjęć swoich pociech. Bo później mogą one z łatwością trafić w ręce pedofili i żyć dalej własnym życiem (a wierzcie mi, ujęcie 5-letniej, nagiej dziewczynki leżącej przy brzegu w wodzie nadawało się i do przeróbki).

Ale co tam, trzeba się przecież wszystkim pochwalić udanym wypoczynkiem nad piękną rzeką oraz tym jak zdrowo i prawidłowo rosną nasze pociechy!


Drodzy Internauci, nie wrzucajcie nagich zdjęć dzieci na portale społecznościowe! Naprawdę nie wiecie do kogo i do ilu takich "ktosiów" później zawędrują. Oraz w jakich okolicznościach będą oglądane.
Nie mówiąc już o tym, że wielu Waszych znajomych takie zdjęcia wprawiają w pewną konsternacje, bo naprawdę nie wszyscy uśmiechają się z rozczuleniem na widok gołej pupy - nawet goła pupa kilkulatka, to jednak goła pupa. Własnych lub innych dorosłych gołych pup raczej nie lubimy publikować i oglądać na Facebooku, prawda?

internet kąpielisko

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (244)

#52348

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem agentem ubezpieczeniowym (we własnym biurze, nie nagabuję ludzi telefonicznie ani wizytami domowymi).

Wpada dzisiaj do biura znajoma klientka. Chciałaby kupić polisę na życie.

Czemu? Nie z chęci zabezpieczenia rodziny w razie nieszczęścia. Pani potrzebowała gotówki, więc wzięła pożyczkę w parabanku. Na niesamowitych warunkach oprocentowania tylko 6% rocznie. Przemiły konsultant szybciutko wypełnił formularz i zapewnił, że za jedyne 3 tysiące złotych będzie miała na swoim koncie 50 tysięcy już w ciągu tygodnia! Zatem, aby dostać pożyczkę pani musiała wpłacić najpierw kaucję, ale zwracaną w całości po 5 miesiącach regularnych wpłat. Więc warunki w zasadzie znośne.

Po kilku dniach zadzwonili z centrali. Aby dostać pożyczkę trzeba spełnić kilka warunków, o których konsultant "zapomniał" wspomnieć. Bez tego można zapomnieć o kasie oraz wpłaconej kaucji. Między innymi trzeba zabezpieczyć roszczenia parabanku poprzez: 1) wpis na hipotece mieszkania/domu (!) lub 2) polisą na życie na kwotę 20% wartości pożyczki (tutaj: 10tys. zł).

Pani nie posiadała majątku w nieruchomościach, postanowiła więc kupić tą polisę. Dumamy o jaką konkretnie może chodzić, bo opcji do wyboru jest w sumie z pięć. W umowie jest jak byk: "polisa na życie z funduszem inwestycyjnym".
No to wypisujemy wniosek o taką polisę - suma ubezpieczenia 10.000 zł; część miesięcznej składki pokrywa koszty ubezpieczenia, druga część odkłada się na funduszu inwestycyjnym. Koszt kwartalny to jakieś 200zł. No ale trzeba kogoś wpisać jako uprawnionego do odbioru pieniędzy, a "Dobra Kasa" brzmi jakoś tak... śmiesznie.

Zadzwoniłam więc do centrali, mówię o co chodzi, jaką polisę piszę i pytam kogo mam wpisać jako uposażonego.
Centrala: - Ale my nie chcemy takiej polisy! Jak pani to sobie wyobraża?! My potrzebujemy zabezpieczenia w razie braku spłaty rat, a nie śmierci klientki. Chcemy polisę z funduszem, na którym JUŻ JEST te 10 tysięcy odłożone!

Tak więc klientka musiałaby odkładać kasę na taką polisę już od jakiś... pięciu lat!
Jest jednak wyjście w postaci jednorazowej składki w wysokości 10 tysięcy złotych. (Ładnie - 10 000 zł z góry, zamiast 200 zł co trzy miesiące... + 3000, które już wpłaciła).

Pani załamana. Zapytałam skąd w ogóle wzięła tą firmę. "Aaaa... koleżanka też potrzebowała pożyczki, no i znalazła w internecie..."
Od słowa do słowa okazało się, że pani nawet nie potrzebuje aż takiej kwoty. Tylko, że pożyczka na 25tys. (minimum jakie parabank udziela) kosztowała miesięcznie tylko 60zł mniej niż pożyczka na 50 tys. Przy niemal identycznym okresie spłaty. Ciekawy chwyt, prawda? Pani pomyślała, że skoro koszt praktycznie ten sam, to weźmie dwa razy więcej pieniędzy. No a przy okazji zapłaciła większą prowizję.

Już miała machnąć ręką na tą straconą w kaucję. Ale coś nas olśniło - skoro nie potrzebuje aż 50 tysięcy, niech spróbuje zmniejszyć kwotę do tych minimalnych 25 tysięcy. Przyznała, że wtedy pięć tysięcy na polisę mogłaby zebrać. Napisałyśmy więc wniosek o zmniejszenie kwoty pożyczki.

Po dwóch dniach wisienka na torcie. Wniosek o zmniejszenie kwoty pożyczki o dziwo spotkał się z akceptacją. Ale...

Pani źle zinterpretowała zapis w umowie. Okazało się, że zabezpieczenie roszczeń ma być nie na kwotę w wysokości 20% wartości pożyczki, ale na kwotę 20% WIĘKSZĄ niż wartość pożyczki. Tak więc, aby nie stracić kaucji i uzyskać pożyczkę w wysokości 25tys. zł, pani musiałaby najpierw wpłacić jednorazowo na polisę 30tys zł. Bądź też, oczywiście, mogłaby skorzystać z polisy na której te 30tys. (po wieloletnim odkładaniu) już się znajduje. To takie proste i logiczne zabezpieczenie, prawda?

Ciekawa jestem, co parabank wymyślił dla tych, którzy mogą zabezpieczyć ich hipoteką, żeby jednak nie dostali pożyczki i stracili kaucję...
No i ciekawa jestem, kiedy takie postępowanie będzie nielegalne. Bo jak dotąd, jak widać, wszystko zgodnie z prawem...

ubezpieczenia parabanki

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (471)

#50295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszystkim się przypomina, to i mi też się przypomniało :)
W nawiązaniu do historii: http://piekielni.pl/50042 i http://piekielni.pl/49309.

W ubezpieczeniach, jak to w ubezpieczeniach - nie wszyscy klienci lubią płacić przelewami, więc nie raz gruba kasa przelewa się agentom przez ręce.

Pewna znana mi osobiście pani z kilkunastoletnim stażem w branży (a co za tym idzie również z dużym portfelem klientów) wpadła w chorobę alkoholową. Trwało to stosunkowo długo. W międzyczasie współpracownicy próbowali wyciągnąć ją na te nudne terapie, a firma przymknęła oko na problemy z regulowaniem zobowiązań i zamiast zabrać polisy (druk ścisłego zarachowania), to rozłożyła dług na raty.
W pewnym momencie sielska atmosfera prysła za sprawą niezadowolonych klientów.

Jak się okazało pani wykorzystała chyba większość możliwości oszukania firmy i klientów. M.in.:

1) Pospolite zaległości w regulowaniu okresowych rozliczeń z firmą. Pieniądze zawsze jakoś tak dziwnie znikały z portfela, więc brakującą kwotę do rozliczenia poprzedniego miesiąca pani dokładała z bieżących opłat klientów. Z miesiąca na miesiąc pieniędzy brakowało coraz więcej, więc w pewnym momencie nawet takie "dozbierane" wpłaty zaczynały się opóźniać. Tu firma może jeszcze przymknąć oko - klient nic nie traci, a ona sobie kasę ściągnie. Rozkłada więc dług na raty i obserwuje co dalej.

2) Polisa wystawiona, podpisana i opłacona do rąk agenta, a następnie anulowana bez wiedzy klienta.

3) Pewne grono klientów pani odwiedzała w domu, by odebrać należne raty. Nie wydawała przy tym żadnych kwitów ani potwierdzeń. Czysty zysk.
Jeśli polisa była wcześniej opłacona w całości, po prostu się zamykała. Klient zapominał, że to już czas ją przedłużyć i w najlepsze płacił dalej raty, albo był zapewniany, że pani wszystko już podpisała i wysłała. Jeśli upierał się przy tym na papierek patrz punkt 2).
Jeśli natomiast polisa nie była opłacona w całości, to firma wysyłała pismo ponaglające do zapłaty. Pani agentka zapewniała wtedy gorąco, że to pomyłka i ona wszystko wyjaśni. Nie martwić się.

Dwa ostatnie sposoby to już niestety strata dla klienta. System działał dopóki nikt nie miał szkody. Dopiero wtedy dowiadywał się na infolinii, że jego polisa od dawna nie istnieje. A że szkód wiele nie było i nie ze wszystkimi klientami pani tak pogrywała (w końcu musiała mieć też przypis w firmie), to i przekręty wydały się późno. Firma doliczyła się w sumie 90 tys. strat, co było kwotą raczej zaniżoną. Strat poniesionych przez klientów nikt nie mógł się doliczyć, bo nie było wiadomo, które zamknięte polisy nadal "opłacano". Klienci, którzy się zorientowali mogli najwyżej podać agentkę do sądu, ale i choroba alkoholowa była już wtedy na takim poziomie, że pani wszystko miała w zawianym poważaniu.

Ku przestrodze: na wszystkie płatności zawsze bierzcie potwierdzenia (przy pierwszej racie i płatności jednorazowej potwierdzeniem jest sama polisa). I uczulcie na to osoby starsze. Właśnie na nich pani głównie żerowała w ten sposób.
Co do polis anulowanych bez wiedzy klienta - w razie wątpliwości, to czy polisa jest aktywna oraz odpowiednio opłacona można sprawdzić np. na infolinii ubezpieczyciela.

ubezpieczenia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 245 (285)

#48952

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Problem ze spółdzielnią mieszkaniową.

Jeszcze w tamtym roku mama dostała od zarządu spółdzielni ciekawą wiadomość. Otóż od jakiegoś czasu nie chodzi nam licznik prądu. Tak po prostu. Nie wiadomo dlaczego, bo spec sprawdzał i niby jest z nim wszystko w porządku. Nie wiadomo od kiedy, ale na pewno pół roku, bo pół roku wcześniej były ostatni raz spisywane. Najprawdopodobniej to jednak nie chodzi jeszcze dłużej, bo po ostatnim naliczeniu mieliśmy już nadpłatę. A nadpłat wcześniej nigdy nie było, tylko lekkie niedopłaty.

Tak więc prezes zarządu (a właściwie księgowa) oszacował, że już PO UWZGLĘDNIENIU wszystkich comiesięcznych zaliczek należy się do dopłaty 1600 zł! Oznajmił uspokajająco, że zmajstruje się umowę i rozłoży spłatę na kilka wygodniejszych rat - będzie bez problemu i nieprzyjemności.
Mama oczywiście się nie zgodziła i nic nie podpisała, ponieważ kwota nie wiadomo skąd się wzięła i nie wiadomo na jakiej podstawie została oszacowana. Pewnie wyciągnęli jakąś średnią, ale średnią też z kosmosu, bo nawet przy rocznych rozliczeniach do dopłaty było 300 - 400 zł, a nie 1600! A zużycia na klatkach schodowych i ewentualnego złodziejstwa mama nie ma zamiaru sponsorować z własnej kieszeni.
Nikt przy szacowaniu nie wziął też pod uwagę tego, że córka (czyli ja) od roku mieszka na stancji w innym mieście, a do domu wraca na co któryś z kolei weekend, więc zużycie chcąc nie chcąc ma prawo być wręcz mniejsze (trochę sprzętu elektronicznego jednak ze sobą zabrałam + mój pokój i salon zamknięte na głucho do późnego wieczora, kiedy mama wraca z pracy).

Prezes z księgową znów wpadli na genialny pomysł - jeśli nie chce się ugodzić, to dopiszemy całe 1600 zł do styczniowych rachunków (prąd jest w czynszu).

Sąsiedzi i członkowie rady nadzorczej stoją za mamą - również uważają, że kwota została wzięta z kosmosu, winę za nieprawidłowości ponosi spółdzielnia (my nie mamy nawet dostępu do liczników prądu żeby móc je na bieżąco kontrolować), więc to spółdzielnia powinna pokryć straty. Poza tym księgowość jest chyba aż nazbyt kreatywna w tym przypadku. Wszyscy (włącznie z nami) zgodnie uważają żeby nie płacić i się o swoje kłócić.

Tak więc rachunek leży na razie nie opłacony. Czekamy do następnego zebrania rady, żeby poruszyć tę kwestię i dowiedzieć się skąd właściwie takie wyliczenia. Ewentualnie, w ostateczności, oznajmić, że poradzimy się prawnika, bo kwoty tej tak nie zostawimy. Tymczasem zastanawiamy się (z nieukrywaną obawą) czy istnieje taka możliwość, że i tak będziemy musieli te 1600 zł w całości dopłacić, bo ktoś tak sobie wymyślił.

Był może ktoś w takiej sytuacji i mógłby poradzić nam coś z doświadczenia?

spółdzielnia mieszkaniowa

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 420 (504)
zarchiwizowany

#46646

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak zrobienie ubezpieczenia może zweryfikować bardzo dobrą znajomość od czasów nastoletnich.
Szefowa ubezpieczyła bliskiej koleżance mieszkanie. Pech chciał, że strzeliła jej jakaś rura i mieszkanie zalało. Dzwoni.

Koleżanka: No cześć kochana, wiesz co, poszła mi rura i zalewa mieszkanie. Mam u ciebie ubezpieczenie to dzwonię.
Szefowa: Ale teraz ci zalewa?
K: No tak.
S: To musisz najpierw szybko zadzwonić do administracji budynku, żeby usunęli awarię. Jak będzie po wszystkim to na spokojnie podam ci numer infolinii żebyś mogła zgłosić szkodę i powiem co dalej robić.
K: Nie rozumiem w ogóle co ty do mnie mówisz. Mam u ciebie ubezpieczenie, tak? Leje mi się teraz woda, więc dzwonię do ciebie, zapytać kiedy mi to załatwisz?

WTF?! Dodajmy, że miasta, w których przebywają obie panie są oddalone od siebie o 60km. Szefowa karpik, nie wie co powiedzieć.

S: No... ale jak mam ci załatwić?
K: Kupiłam u ciebie ubezpieczenie, tak? Mam szkodę. Więc dzwonię zapytać co teraz.
S: Powiedziałam ci już, najpierw musisz zadzwonić do administracji żeby usunęli awarię. Dopóki leje ci się woda nie można zgłosić szkody. Potem będziesz musiała zadzwonić na specjalną infolinię, tam cię... (dalej pokierują)
K: No ale ja nie rozumiem, CO TY DO MNIE W OGÓLE MÓWISZ. Jaką infolinię? Przecież ja kupiłam sobie ubezpieczenie! Dzwonię zapytać kiedy będziesz (!) żeby mi to załatwić? (!!)
S: Najwcześniej będę w twoim mieście w niedzielę (była środa), to mogę zajechać żeby ci pomóc (czytaj - wykręcę ci numer w telefonie, skoro sama nie potrafisz).
K: W niedzielę, tak? Zadzwonisz i zajmiesz się tym?
S: No nie do końca, nie mogę za ciebie zadzwonić i zgłosić szkody, bo nie jestem tutaj stroną. Będziesz musiała sama porozmawiać z infolinią, ale siądę z tobą i ci pomogę.
K: Nie rozumiem, a to co z tą infolinią?
S: Trzeba będzie zadzwonić, opisać co się stało. Pewnie też pomierzyć zalany obszar i podać rozmiary szkody. Po jakimś czasie firma najprawdopodobniej zaproponuje ci konkretną kwotę, a jak uznasz, że to za mało, to przyjedzie rzeczoznawca i...
K: Skarbie, ja cię wcale nie rozumiem, co ty tu do mnie mówisz. Zadzwonisz i pomierzysz, tak? Czekam w niedzielę.
PYK

To była pierwsza rozmowa - opowiedziana. Przy drugiej byłam osobiście.
W niedzielę szefowa wyjeżdżając ze swojego miasta miała wypadek. Oba samochody do kasacji, naprawdę dobrze, że przed rowem zalegały zaspy i nikomu nic się nie stało. Przyjechałam natychmiast na miejsce, żeby się kobietą dalej zająć i po wszystkim zawieść gdzie trzeba/będzie chciała (w końcu to bliska mi osoba).
Po przyjeździe policji, karetki, ustaleniu w szpitalu czy nic się nikomu nie stało, wypisaniu mandatu, rozmowie co dalej oraz pożegnaniu się z policją i innymi uczestnikami zdarzenia - generalnie gdy pierwsze emocje opadły - przyszedł ten czas kiedy dookoła nikogo już nie ma, a trzeba jeszcze zaczekać na lawetę. Dobra pora na telefony do osób, u których miała się dziś zjawić, m.in. do koleżanki.

S: No cześć, słuchaj, nie mogę do ciebie przyjechać. Miałam wypadek, dwa samochody skasowane, w ogóle dobrze, że wszyscy żyjemy.
K: A to co się stało?
S: (Tu następuje streszczenie tego co się stało i towarzyszących emocji, plus odrobina tragizmu na wszelki wypadek). Tak więc nie mogę przyjechać, ale nie przejmuj się, w poniedziałek jak będę w pracy to zadzwonię do ciebie rano, podam ci numer infolinii i powiem dokładnie co będziesz musiała zrobić i co będzie się dalej działo.
K: No, aha, aha... To w poniedziałek przyjedziesz, tak?

Karpik, chwila ciszy. Moja mina pewnie nie lepsza, bo z siedzenia kierowcy mogłam bez problemu słyszeć co koleżanka mówi. Ot, taka głośność z głośników i taki głos.

S: Nie przyjadę, bo nie mam nawet czym, samochód do niczego się nie nadaje.
K: (wielce oburzone) Yy.
S: Miałam wypadek, wszystko mnie jeszcze boli, skasowałam samochód. Dobrze, że wszyscy żyjemy. Nie mam jak do ciebie przyjechać, a poza tym i tak nie jestem ci potrzebna, bo telefon musisz wykonać osobiście.
K: No tak, tak, no dobrze że nic ci się nie stało. To zadzwoń w poniedziałek.
PYK

ubezpieczenia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (281)
zarchiwizowany

#45435

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnym losie.

Brat szefowej mieszka i pracuje w Anglii. Ma tam kolegę, który również przyjechał do pracy, a w Polsce zostawił żonę i dziecko. Po rozmowie z bratem szefowej kolega ów stwierdził, że chciałby się ubezpieczyć. Praca dość ryzykowna, więc potrzebuje ubezpieczenia typowo wypadkowego, tak żeby w razie czego cała rodzina nie została na lodzie gdyby coś mu się stało, np. gdyby w wyniku jakiegoś wypadku stracił dłoń i został inwalidą. Musiał przejąć się tą wizją, bo zdecydował ubezpieczyć się w wariancie z najwyższą sumą ubezpieczenia.

Nie zdążył. Kilka dni przed Wigilią, na dzień przed tym jak miał wysłać przelew, a szefowa wniosek do wypełnienia i podpisania miał wypadek samochodowy. Zginął na miejscu, razem z dwójką pasażerów...

ubezpieczenia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (36)

#44793

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Inna historia, wciąż w kręgu ubezpieczeń i ubezpieczonych. Dotyczy klienta mojej przełożonej.

Pan ów, bardzo zresztą sympatyczny, prowadzi w pobliskim turystycznym miasteczku hotel z restauracją. Zdarzyło mu się podczas tegorocznego lata mieć wątpliwą przyjemność goszczenia grupy zorganizowanej ludzi (delikatnie mówiąc) z buszu.
Przyjechali, spili się i zrobili burdę. Krzyki, piski, dzikie śmiechy i morze alkoholu. Jakiś sprzęt zniszczony, sąsiednie hotele się skarżą, a na domiar złego jedna z pań ledwo już widząc na oczy przewróciła się i złamała nogę.

Właściciel hotelu wpakował ją do samochodu i pojechali do szpitala. Badania, noga w gips, wypis - rzekłoby się standard. Wracają spokojnie, pani dziękuje i przeprasza za kłopot. Na miejscu okazuje się, że większość gości już odpadła, a następnego dnia odjeżdżają. Znów zapanował błogi spokój.

Do czasu. Właściciel hotelu dostał bowiem oficjalne pismo, że kobieta złamała sobie nogę na terenie jego hotelu, a więc jest to jego wina i domaga się ogromnego odszkodowania za uszczerbek ciała, niemożność pracy i utracony kilkumiesięczny zarobek, do tego straty moralne, rysy na psychice i chyba wszystko co mogła tylko wymyślić.

Facet delikatnie mówiąc załamany liczbą zer i oficjalnością roszczenia dzwoni do przełożonej, opisuje sytuację i pyta co ma teraz robić.
Otrzymuje uspokajającą odpowiedź: kobieta, owszem, może sobie żądać odszkodowania, ale skoro była pod wpływem alkoholu nic jej nie przysługuje. Złamana noga jest wyłącznie jej winą.
Co robić: nie martwić się dłużej, podać dane ubezpieczyciela, niech zgłosi szkodę. Będzie musiała przedstawić wypis ze szpitala. Tam jak byk będzie napisane, że była pod wpływem alkoholu, bo lekarz ma obowiązek coś takiego dopisać, zwłaszcza jeśli pacjent ewidentnie zatacza się i zabija oddechem.

No właśnie. Lekarz ma obowiązek dopisać, że pacjent był pod wpływem alkoholu. (Ma? Nie ma? Ma?)

Nie dopisał. Nigdzie ani słowa o tym, że kobieta była pijana. Nie będę komentowała szpitala i lekarzy, mnie tam nie było. Niemniej wniosek nasuwa mi się jeden: upijcie się, zróbcie burdę, złamcie nogę bo jesteście tak pijani, że potykacie się na progu, a następnie trzymajcie kciuki żeby nikt o tym nie wspomniał na piśmie i zgłoście się jeszcze po nagrodę! Naprawdę brak mi słów.

ubezpieczenia

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 606 (662)
zarchiwizowany

#45185

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czy jest może jakiś chwyt sprzedażowy pt. "na tajemną wiedzę?"

Scenariusz zawsze ten sam: oglądasz spokojnie asortyment, podchodzi uśmiechnięty sprzedawca pytając czego potrzeba i w jakiej cenie, podajesz widełki cenowe, po czym sprzedawca prowadzi cię do sprzętu dwie stówy droższego niż twój górny próg. Zamiast zwyczajnie pomóc już kombinuje jak sprzedać ci więcej niż potrzebujesz.

Rozmowa przy lodówce, nie najtańszej, zwyczajnej, bez bajerów:

Ja: U konkurencji widziałam lodówkę dobrej firmy "ABC" z systemem no frost (nie zamarza), ale 150 zł taniej. Podobna pojemność, tyle samo żre prądu.
Sprzedawca: To nie było no frost.
J: Czemu?
S:(z miną "ja coś wiem, ale nie powiem, boś głupiutka gęś") Nie za taką cenę.
J: No... była co prawda po przecenie, ale była.
S: To nie było no frost. Za tanio.
J: Ale dlaczego za tanio? Ile kosztują najtańsze lodówki z no frost?
S: Bo za tanio. Za taką cenę nie kupi się no frost.

Zostaję zaprowadzona do "prawdziwej" lodówki z no frost, gdzie potwierdzam, że na tylnej wewnętrznej ściance była dokładnie taka sama płytka z dziurkami, pojemność zamrażalnika odpowiednio mniejsza, decybeli odpowiednio więcej. Wypisz wymaluj identycznie!

S: (Cały czas z miną "ja coś wiem...") To nie było no frost.
J: (powoli już głupieję) Więc co to mogło być?
S: Na pewno nie no frost.
J: Dlaczego nie? Wyglądało dokładnie tak samo.
S: (już prawie śmieje mi się w twarz) Bo wiem co mam w domu...

Powstrzymując się od uwagi, że nie jestem jasnowidzem i nie wiem co stoi u pana w kuchni chłodno poprosiłam o jakieś rzeczowe i konkretne wyjaśnienia.

S: W takim razie to nie była firma "ABC"!

Zgłupieć można, no ale z takimi argumentami nie wygram. Pan wyraźnie dawał do zrozumienia, że coś wie, ale nie podzieli się tą tajemną wiedzą z głupiutkimi naiwnymi konsumentami dającymi sobie wmawiać, że w takiej cenie kupią to co chcą.

Czy tylko mnie irytują takie zachowania personelu, który teoretycznie powinien pomóc? I czy taka sprzedaż jest już na porządku dziennym? Podczas całej mojej podróży po sklepach spotkałam tylko jednego sprzedawcę, który nie traktował mnie z góry tylko konkretnie i rzeczowo odpowiedział na wszystkie pytania, wyjaśnił różnicę i powiedział na co należy zwracać uwagę przy wyborze.

sklep AGD/RTV

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (176)
zarchiwizowany

#44781

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem początkującym agentem ubezpieczeniowym.

Jakiś czas temu do biura wpadł zdenerwowany nastolatek ok. 16 lat. Pyta czy możemy mu skserować umowę kupna-sprzedaży samochodu. Złapał, podziękował i poleciał.
Po 15-20 minutach wpada zdenerwowany mężczyzna i pyta czy mamy takie gotowe druczki oświadczeń o spowodowaniu szkody. Ktoś domyślił się, że ma to związek z młodym chłopakiem i podpytujemy delikatnie co się stało.

Co się okazuje? Obok biura jest dość ruchliwe skrzyżowanie, nastolatek nie wyhamował samochodem (!) i wjechał mężczyźnie w tył powodując widoczne szkody.
Przestraszył się, bo nie ma jeszcze 18 lat, czyli też prawa jazdy. Prosił żeby nie wzywać policji, a na dowód tego, że nie ukradł samochodu i ma do niego pełne prawa pokazał umowę kupna-sprzedaży na swoje imię i nazwisko. Co ciekawe, kupił samochód bodaj dwa dni wcześniej.
Ubezpieczenie niby jest, bo ustawowo "przechodzi" razem z samochodem w ręce nabywcy, ale nie jest jeszcze przepisane na nowego właściciela, bo sam samochód też nie jest jeszcze przerejestrowany.
No i mężczyźnie zrobiło się żal, przyszedł po ten gotowy druczek oświadczenia i dalej już się dogadają bez policji. No ale jeszcze pyta nas o zdanie.

Wszyscy w biurze, łącznie z klientami zrobili wielki face palm. Moi drodzy czytelnicy-kierowcy, w takiej niecodziennej sytuacji ZAWSZE WZYWA SIĘ POLICJĘ!

Pierwszy i najważniejszy powód to kwestia odszkodowania.
Żadne ubezpieczenie nie obejmuje jazdy bez wymaganych dokumentów, tak samo jak np. jazdy po pijaku. Chłopak będzie więc musiał oddać należność z własnej kieszeni. Pytanie - komu? Teoretycznie ubezpieczycielowi, który ma teoretyczny obowiązek wypłacić odszkodowanie.
Ale w praktyce ubezpieczyciel (zwłaszcza mały i najtańszy) może odmówić wypłaty. Kwestia jest wybitnie sporna, dostajemy więc elegancko napisaną odmowę i na własną rękę musimy dochodzić należności bezpośrednio od sprawcy. Jak się pewnie domyślacie łatwe to nie będzie, zwłaszcza jeśli ma on 16 lat. Można ciągać rodziców po sądach nie raz do u…j śmierci.
Jednak jeśli na miejscu była policja i odpowiednio się wszystkim zajęła ubezpieczyciel wypłaci nam odszkodowanie bez najmniejszych problemów, a następnie sam ściągnie sobie odpowiednią kwotę od sprawcy. My już się niczym nie martwimy.

Drugi powód wezwania policji to kwestia sprawiedliwości. Wielce dorosły dzieciak kupił sobie samochód i dawaj na ulicę! Co tam przepisy, co tam kursy i prawo jazdy, potrafi przecież wcisnąć sprzęgło, więc jest mistrzem kierownicy! A potem robi szkodę, sprawia kłopot sobie, rodzicom i poszkodowanemu. Głowę daję, że dzieciak nawet nie pomyślał, że mógł przecież nie wyhamować w o wiele gorszej sytuacji, np. gdyby na pasach byli piesi! A teraz co, ot tak chce sobie zamieść wszystko pod dywan? A jutro co, znów za kierownicę?! Za swoje czyny powinno się odpowiadać!

Nie wiem niestety ostatecznie na co zdecydował się poszkodowany mężczyzna. Wychodząc wydawał się mimo wszystko bardziej rozżalony losem chłopaka niż przejęty sprawą ściągnięcia pieniędzy za uszkodzony pojazd :/

Edit: kompresja miejsca i tekstu ;)

ubezpieczenia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (138)

1