Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lomempojajach

Zamieszcza historie od: 13 października 2014 - 10:37
Ostatnio: 2 stycznia 2016 - 11:04
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 2135
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 162
 
zarchiwizowany

#64890

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam ponownie. Od czasów mojej pierwszej historii (na marginesie chciałbym podziękować za głosy) tylko czytałem pojawiające się wpisy, jednak to, co zdarzyło mi się w miniony weekend, a konkretnie w nocy z soboty na niedzielę, zmusiło mnie do przerwania rozbratu z klawiaturą. Od razu zastrzegam, że w tej opowieści na miano piekielnego zasługuje karma/los/szczęście - niepotrzebne skreślić.

Wszystko zaczęło się od tego, że kumple wyciągnęli mnie na piwo. Pojechałem do lokalu niemal na drugim końcu Stolicy, gdzie posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i posłuchaliśmy muzyki. Piwko się rozmnożyło i przyprowadziło kilka koleżanek o wymiarach 40%/40ml/6*C. Trzeba oddać im honor, że żadnego z nas nie zostawiły z dziurami w głowie i portfelu. Takie kulturalne młode damy.

Około godziny 2:00 stwierdziłem, że trzeba jechać do domu. Poprosiłem w barze o zamówienie taksówki i wróciłem do stolika. Po jakimś czasie wyszedłem z kolegą zapalić. Kiedy tak sobie dymiliśmy podjechała taksówka. Pan złotówa wysiadł i również oddał się temu zgubnemu nałogowi. Jednak kiedy oparł się o maskę - najzwyczajniej po niej zjechał, przy czym jego ruchy były zdecydowanie bardziej niezborne niż nasze, po całym wieczorze w lokalu. Kumplowi od razu zmienił się wyraz twarzy, zgasił niedopałek i podszedł do taryfy. Zanim kierowca się zorientował, wyciągnął ze stacyjki kluczyki. Cóż, niefart sałaciarza polegał na tym, że zwyzywany na całego złodziej kluczyków to policjant, który od razu zadzwonił do kolegów po fachu.

Pijanego taryfiarza zgarnęli zanim przyjechała druga taksówka. Kiedy do niej wsiadałem myślałem naiwnie, że to koniec przygód na tę noc. Jak się później okazało, mogłem sobie to myślenie wsadzić w tyłek i podpalić (taki polski program kosmiczny).

Samochód zepsuł się kiedy dotarliśmy na obrzeża mojego Ursynowa. A konkretnie zepsuł się układ jezdny. A konkretnie to złapaliśmy gumę. Kierowca, wkur**ony jak arab na świńskiej fermie, zatrzymał się w zatoczce autobusowej. Cóż, bywa. Niestety, nie docierało do niego, że na owym przystanku zatrzymuje się nocka, którą dojadę sobie spokojnie do domu, więc chciałbym się rozliczyć. Przecież umawialiśmy się na konkretny kurs, za konkretną stawkę, a teraz przeze mnie (!!!) traci czas i należy mu się rekompensata. Na moją sugestię, że chyba raczy żartować, zaczął mi grozić kolegami z korporacji. Zasugerowałem mu, że póki co żadnych kolegów w okolicy nie widzę, więc niech lepiej przystopuje z groźbami. Na horyzoncie zamajaczył mój autobus, więc odliczyłem kwotę na jaką się umawialiśmy, wepchnąłem mu banknot do kieszeni i wsiadłem do ZTM-ki.

Autobus niemal pusty (aż dziwne w weekend o tej porze), tylko pięciu dresików na końcu i dwóch długowłosych kolesi przy przegubie. Atmosfera napięta, bo ortalionowi paladyni cały czas raczyli kudłaczy niezbyt wybrednymi uwagami odnośnie ich higieny (a raczej jej rzekomego braku) i pochodzenia (a raczej jego rzekomego zagmatwania). Kiedy jednak usiadłem i podłączyłem do telefonu słuchawki swoją uwagę skoncentrowali na mnie. Dwóch z nich podeszło i zasugerowało, że chcieliby zobaczyć mój telefon. Zanim odpowiedziałem cokolwiek obaj w mgnieniu oka zniknęli. Jak się okazało, zmieceni potężnymi łapami długowłosych dżentelmenów. Bo "od kiedy wsiedli, to nas wk**wiali". Podziękowałem kulturalnie i chciałem się tylko ewakuować na najbliższym przystanku. Niestety, nie było mi to dane, bo kierowca zahamował gwałtownie, otworzył drzwi i jak rozjuszony niedźwiedź ruszył wywalić wszystkich ze środka transportu. No, o ile są siwe niedźwiedzie ważące 60 kg i wyglądające jak wychudzony gibon. Zanim jednak dobiegł, awantura zaczęła się na całego. Sceny jak z filmu kung-fu, z latającymi nad głowami chudzielcami w pasiastych kimonach włącznie. Niestety, podczas całego tego zajścia wydarzyło się coś, co stanowi idealne podsumowanie tej nocy. Mianowicie, przebijając się do drzwi w celu ewakuacji z cudzego piekiełka zostałem przypadkiem podcięty i popchnięty, aż piękną trajektorią jak z podręcznika balistyki wyleciałem na zewnątrz autobusu. Mogłoby się wydawać, że dobra moja, bo przecież chciałem wydostać się na zewnątrz. No niby tak, ale nie wkalkulowałem w to momentu, w którym z niedopiętej kieszeni wypada mi wspomniany wcześniej telefon, i po krótkim ślizgu po zaśnieżonym asfalcie wpada do studzienki ściekowej.

Muszę albo zmienić miejsce wieczornych wypadów ze znajomymi, albo chociaż korzystać z usług innej korporacji taksówkowej.

sobotnia_noc; komunikacja_miejska; niefart

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (554)

1