Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

wronia133

Zamieszcza historie od: 31 stycznia 2014 - 23:29
Ostatnio: 9 czerwca 2014 - 19:29
O sobie:

http://bezuzyteczna.pl/finskie-slowo-pilkunnussija-doslownie-61702

  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 2096
  • Komentarzy: 0
  • Punktów za komentarze: 0
 
zarchiwizowany

#57859

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Byłam kiedyś (jakieś 8 lat temu) na etapie : Mam dość swojej pracy.Następnemu klientowi powiem językiem łaciny podwórkowej co sądzę o nim i jego problemach.

Czas więc pracę zmienić. Trafił się kurs animatora czasu wolnego w jednej z firm turystycznych. Zapisałam się. Kurs trwał weekend. A po nim praca. I mnie się udało załapać. Ustaliłam z dotychczasowym pracodawcą za porozumieniem stron trzytygodniowy okres wypowiedzenia i już leciałam za granice naszego kraju.

W biurze przy podpisaniu kontraktu opiewającego na nawet ładną sumkę i z zakresem obowiązków - i to jest istotne - organizowanie zajęć dla dzieci i w miarę możliwości dla dorosłych, na każde pytanie z cyklu: a co jeśli...słyszałam : niczym się nie martw na miejscu jest REZYDENT do niego kieruj.
Inną kwestią był brak znajomości rodzimego języka, angielski i owszem, ale ojczysty kraju do którego jadę? Nie znam. Ale rezydent będzie znał. Spoko, luz. Uspokojona tym i zapewniona, że będę miała ze strony rezydenta pomoc i ze strony obsługi hotelu również wyruszyłam w drogę.
Już po wylądowaniu okazało się, że realia są kompletnie inne.
Czekając grzecznie w kolejce z turystami na odmeldowanie słyszałam jak obsługa co niektórych informuje : przykro nam, ale musieliśmy państwu zmienić hotel. Jak się komuś bardzo nie podobało mógł wracać do kraju. Na koszt własny.
Za tydzień. Cóż za perspektywa.
I ja to w końcu usłyszałam. Jak się okazało z mojego hotelu zniknął rezydent - moja opoka, mój szef, moje wsparcie. Miałam zastąpić go na tydzień. Główny rezydent przedstawił mi co mam robić przez ten czas i jakoś dałam radę, a po tygodniu tadam! Jest! Rezydent! Na tydzień. Bo z innego zbiegł kolejny i trzeba przenieść, a do mojego cóż, nikt nie przyjedzie więc co zrobić... Mam pełnić jego obowiązki do końca sezonu. Świetnie. Dam radę. I dawałam jak mogłam nie mając kompletnie pojęcia o tej pracy z lakonicznymi informacjami od mojego szefa - głównego rezydenta - co mam mniej więcej robić. Szanowne biuro w kraju delikatnie rzecz ujmując się na mnie wypięło i jako bezpośredniego przełożonego wskazało GR.
Hoteli było bodajże sześć. Dwa pod opieką i blisko GR. Pozostałe oddalone. Moje o jakieś 3 godziny jazdy, a więc nici z obiecanych wizyt cotygodniowych GR. Przeżyłam wszystkie koszmarne sytuacje o których wspominałam w Polsce:
- wizytę w szpitalu (ze słowniczkiem w ręku),
- wizytę policjantów po próbie oszustwa właściciela zajmującego się wynajmem aut,
- tłumaczenia menu,
- tysiące pytań o zamianę pokoju,
- pretensje o brak zgodności widoku za oknem ze zdjęciami w folderze,
- oburzenia o obowiązującą sjestę ( ma pani ją znieść, w końcu przyjechaliśmy wypocząć, a ci tubylcy mają się dostosować)
- i inne...

Ale wisienką na torcie były transfery na lotnisko i z lotniska. Otóż wynajęci kierowcy jeździli często co noc i tak pewnego dnia, a właściwie nocy po odtransportowaniu jednej grupy i powrocie z drugą zauważyłam, że kierowca przysypia. Perspektywa śmierci w postaci rozbicia w tunelu lub spadnięcia w przepaść była nieunikniona. Większość towarzystwa spała więc prawie nikt nie zauważył co się dzieje. Budzę kierowcę, zarządzam postój, telefon do GR. Dojechali jakieś pół godziny temu na miejsce. My mieliśmy 5 godzin jazdy od lotniska, oni około 1,5. Wyjaśniam sytuację i proszę o nowego kierowcę, bo ten 3 h nie wytrzyma, a my możemy naprawdę zginąć. Widocznie jednak za mało dramaturgii było w moim opisie bo tego co usłyszałam nie zapomnę jeszcze długo mimo upływu lat:
- My idziemy spać. Nikt nie przyjedzie. Dawaj mu dużo kawy. Rób częste postoje. I dużo mów do niego. A i daj znać jak dojedziecie. A ja teraz wyłączam telefon bo chcę się wyspać więc nie dzwoń do mnie.

Dobrze, że znałam jakieś 30 słów w tym języku. Dojechaliśmy po 5 h. Odprawiłam grupę. I ryczałam w pokoju godzinę. Ze szczęścia, z napięcia , z głupoty i swojej i GR.

Odechciało mi się pracy w turystyce szczególnie po tym jak mnie potraktowano po powrocie, nadawałoby się do sądu pracy, ale byłam tak radosna, że koszmar się skończył, że odpuściłam. Może i to był błąd i w pierwszej i w drugiej kwestii.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (274)
zarchiwizowany

#57856

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytam sobie historie od jakiegoś czasu i przypomniało mi się o kilku. Na początek "lajtowa". Mam (jeszcze) koleżankę. Jakieś dwa lata temu intensywnie poszukiwała mieszkania. Wiedząc , że mam dostęp do internetu poprosiła mnie o pomoc. Cóż, ja dobra dusza, wyszukiwałam , spisywałam numery telefonów, informacje, przekazywałam. Nie znalazła, nie podobały się ogłoszenia, mieszkanie nie takie, cena nie taka, warunki nie takie, szczerze mówiąc nawet nie byłam pewna czy w ogóle zadzwoniła. Jakiś miesiąc później przyjechałam do stolicy, w której koleżanka mieszkała. Wypad na miasto, nocowanie u niej. Spotkałyśmy się przed wyjściem w jej "starym" mieszkaniu. Już mamy wychodzić kiedy mówi, że jeszcze pocztę sprawdzi. Cóż, spodziewałam się wyjścia na klatkę do skrzynki, ale nie. Idzie do pokoju. Tchnięta przeczuciem idę za nią do drugiego pokoju i cóż widzę? KOMPUTER. Pytam więc uprzejmie:
J(ja) - O , masz internet
K(koleżanka) - A mam.
J - A od dawna?
K - A z jakieś pół roku.
J - Aha. To czemu sama nie szukałaś ogłoszeń o mieszkaniach tylko ja to miałam robić?
K - A bo nie miałam czasu na takie pierdoły.Mam ważniejsze sprawy.
J - ( o żesz ty, a ja miałam czas, żeby tracić prawie 10 godzin na szukanie i szperanie?!) - Aha.

Cóż, mój błąd. Następnym razem czyli za jakiś miesiąc gdy zadzwoniła z podobną prośbą odpowiedziałam jej dokładnie tak samo. Cisza przez 3 miesiące.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (231)

1