Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

wronia133

Zamieszcza historie od: 31 stycznia 2014 - 23:29
Ostatnio: 9 czerwca 2014 - 19:29
O sobie:

http://bezuzyteczna.pl/finskie-slowo-pilkunnussija-doslownie-61702

  • Historii na głównej: 3 z 5
  • Punktów za historie: 2096
  • Komentarzy: 0
  • Punktów za komentarze: 0
 

#57860

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego dziecięcia.

Wracając jesiennym popołudniem ze szkoły delektowało się po drodze lizakiem. Jak się "je" lizaka wie każdy kto chociaż raz próbował.
Z naprzeciwka szła starsza pani. Zbliżała się już do mojej córki i nagle zakrzyknęła:
- Dziecko ile ty masz lat?!
Dziecię moje stanęło jak wryte ponieważ:
a. z obcymi nie wolno rozmawiać,
b. w buzi lizak więc mówienie utrudnione.
Starsza pani niezrażona milczeniem krzyczy:
- W takim wieku i już papierosy pali!
Na to dziecię wyjęło lizaka i radośnie oznajmiło prezentując:
- Ale proszę pani, to jest tylko lizak.
I uważając, że wyjaśniło sprawę, poszło dalej, słysząc za sobą:
- Co to za młodzież teraz! Gdzie są rodzice! Nie dość, że pali to i jeszcze pyskuje!

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (781)

#57858

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna praca. Było to w czasach kiedy zatrudniało się studentów na umowy-zlecenia bez okresu wypowiedzenia. Umowę można było zerwać z dnia na dzień. Głównie zależało na tym pracodawcy, który miał tzw. projekty w większości czasowe i niewielką ilość stałych. Mógł dzięki temu z dnia na dzień zwalniać niepotrzebnych mu pracowników np. oświadczając, że dzisiaj nie potrzebuje 30 osób a tylko 15, a reszta może iść do domu. A teraz przechodzimy do właściwej historii.

Jak wspomniałam były projekty stałe. Jeden z nich był projektem dla BARDZO WAŻNEGO klienta, który płacił i wymagał. Szkolenie trwało jakiś miesiąc, osób zatrudnionych na styk. Na takim oto projekcie pracowała dziewczyna - studentka właśnie na feralnej umowie. Była kierownikiem i klient był bardzo z niej zadowolony. Zbliżał się czas praktyk. Udało jej się załapać na praktyki, na które długo czekała. Jeśli by zrezygnowała to kolejne oczekiwanie trwałoby rok, a chciała zakończyć studia jak najszybciej. Poszła więc do pracodawcy poinformować go, że za jakieś dwa tygodnie nie będzie jej przez miesiąc. Pracodawca oczywiście odmówił. Dziewczyna spokojnie tłumaczy i przypomina, że wspominała, że nadjedzie taki moment. I tu pracodawca nieopatrznie wspomniał o umowie jaka ich obowiązuje, mając na myśli umowę firma - klient. Na co dziewczyna nie wytrzymała i powiedziała mniej więcej tak:

D: Skoro mowa o umowie to zgodnie z umową jak NAS obowiązuje uprzejmie cię informuję, że w takiej sytuacji od jutra nie przychodzę do pracy. Idę zabrać swoje rzeczy.

P: Nie możesz!

D: To wskaż mi paragraf w umowie, który o tym mówi. Wielokrotnie cię prosiłam o umowę o pracę, ale odmawiałeś, więc nie moja wina.

P: Nie dostaniesz referencji!

D: Jestem studentką. Praca w trakcie jest mile widziana, a nie obowiązkowa i nie muszę wcale wspominać o niej w CV. Żegnam.

I odeszła wzbudzając nasz szacunek.

Finał: pracodawca musiał się bardzo gęsto tłumaczyć przed klientem i swoimi przełożonymi dlaczego pozwolił odejść najlepszemu pracownikowi bez wyszkolenia na jej miejsce nowej osoby. Za brak wymaganej obsługi groziły wysokie kary. Klient nie miał pojęcia jakie nas obowiązują umowy, on o swoich pracowników bardzo dbał. A dotychczasowa obsługa i nowo zatrudnione osoby obowiązkowo dostały umowę o pracę :)

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (616)

#57857

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwsza praca w mieście (zbierania wiśni i truskawek nie wliczam). Pierwszy rok studiów. Pierwsze cv rozesłane. Udało się. Ogłoszenie o treści mniej więcej: "do działu marketingu bez doświadczenia". W sam raz dla mnie. Byłam na rozmowie, dostałam się. Praca od poniedziałku przyszłego tygodnia.

Lecę jak na skrzydłach. Ze mną jeszcze dwie osoby. Około 7.30 nasi "team leaderzy" odznaczają nas na listach i zabierają do sali zebrań. A tam jakieś tańce, oklaski i bieganie w kółeczku. I tak z kwadrans.

W końcu stare wygi idą, zostają "świeżaki". Szef "team leaderów" staje przed mapą i coś tam pokazuje. My niewtajemniczeni nie wiemy o co chodzi i posłusznie idziemy za swoimi szefami. Mamy zabrać rzeczy. Dobrze, że jest czerwiec i niewiele ich mamy. Pytam się po drodze o co chodzi, ale cicho sza, dowiem się na miejscu. Na razie idziemy na przystanek. Dobrze, że mam miesięczny.

W końcu docieramy na osiedle. Z nami mająca doświadczenie dziewczyna. Mam biegać raz z nią raz z szefem. Skracając. Sprzedawaliśmy jakieś karty chodząc od drzwi do drzwi po osiedlach. Dostałam kilka rad jak dostać się na klatkę z domofonem. I po godzinie próbnej miałam już sprzedawać z zaznaczeniem, że skoro to mój pierwszy dzień to mam 10pln od karty.Kolejne dni to 5pln za sztukę. Super. Sprzedałam kart 10. Cudem. Po 8 h powrót na bazę. Po drodze rozmyślam i dochodzę do wniosku, że chyba podziękuję, ale jadę do "bazy" bo umówiłam się z nowo poznaną koleżanką, że "oblejemy" nową pracę. No i ta stówka.

Nowy szef każe mi czekać i idzie zdać relację z mojej pracy swojemu szefowi i przychodzi po 5 minutach z umową. Patrzę na nią i nie czytając informuję, że rezygnuję, że to nie dla mnie i chcę rozliczenie za dzisiejszy dzień. Zszokowany, jąkając tłumaczy, że musi się skonsultować z MANAGEREM. Wraca po 20 minutach i wręcza mi 20 pln. Patrzę na nie i na niego i przypominam, że kwota się chyba nie zgadza? Na to on:
- No wiesz, gdybyś pracowała nadal to byś dostała. A poza tym NIE PODPISAŁAŚ umowy - tu widzę piekielny błysk w oku.

Cóż, pogratulować. Ciekawe do czyjej kieszeni poszła różnica. I czy faktycznie da się za to utrzymać czteroosobową rodzinę (jak to utrzymywał team leader). Jak to skwitowała nowo poznana koleżanka - która studiowała dziennikarstwo - mam historię na artykuł.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 304 (380)
zarchiwizowany

#57859

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Byłam kiedyś (jakieś 8 lat temu) na etapie : Mam dość swojej pracy.Następnemu klientowi powiem językiem łaciny podwórkowej co sądzę o nim i jego problemach.

Czas więc pracę zmienić. Trafił się kurs animatora czasu wolnego w jednej z firm turystycznych. Zapisałam się. Kurs trwał weekend. A po nim praca. I mnie się udało załapać. Ustaliłam z dotychczasowym pracodawcą za porozumieniem stron trzytygodniowy okres wypowiedzenia i już leciałam za granice naszego kraju.

W biurze przy podpisaniu kontraktu opiewającego na nawet ładną sumkę i z zakresem obowiązków - i to jest istotne - organizowanie zajęć dla dzieci i w miarę możliwości dla dorosłych, na każde pytanie z cyklu: a co jeśli...słyszałam : niczym się nie martw na miejscu jest REZYDENT do niego kieruj.
Inną kwestią był brak znajomości rodzimego języka, angielski i owszem, ale ojczysty kraju do którego jadę? Nie znam. Ale rezydent będzie znał. Spoko, luz. Uspokojona tym i zapewniona, że będę miała ze strony rezydenta pomoc i ze strony obsługi hotelu również wyruszyłam w drogę.
Już po wylądowaniu okazało się, że realia są kompletnie inne.
Czekając grzecznie w kolejce z turystami na odmeldowanie słyszałam jak obsługa co niektórych informuje : przykro nam, ale musieliśmy państwu zmienić hotel. Jak się komuś bardzo nie podobało mógł wracać do kraju. Na koszt własny.
Za tydzień. Cóż za perspektywa.
I ja to w końcu usłyszałam. Jak się okazało z mojego hotelu zniknął rezydent - moja opoka, mój szef, moje wsparcie. Miałam zastąpić go na tydzień. Główny rezydent przedstawił mi co mam robić przez ten czas i jakoś dałam radę, a po tygodniu tadam! Jest! Rezydent! Na tydzień. Bo z innego zbiegł kolejny i trzeba przenieść, a do mojego cóż, nikt nie przyjedzie więc co zrobić... Mam pełnić jego obowiązki do końca sezonu. Świetnie. Dam radę. I dawałam jak mogłam nie mając kompletnie pojęcia o tej pracy z lakonicznymi informacjami od mojego szefa - głównego rezydenta - co mam mniej więcej robić. Szanowne biuro w kraju delikatnie rzecz ujmując się na mnie wypięło i jako bezpośredniego przełożonego wskazało GR.
Hoteli było bodajże sześć. Dwa pod opieką i blisko GR. Pozostałe oddalone. Moje o jakieś 3 godziny jazdy, a więc nici z obiecanych wizyt cotygodniowych GR. Przeżyłam wszystkie koszmarne sytuacje o których wspominałam w Polsce:
- wizytę w szpitalu (ze słowniczkiem w ręku),
- wizytę policjantów po próbie oszustwa właściciela zajmującego się wynajmem aut,
- tłumaczenia menu,
- tysiące pytań o zamianę pokoju,
- pretensje o brak zgodności widoku za oknem ze zdjęciami w folderze,
- oburzenia o obowiązującą sjestę ( ma pani ją znieść, w końcu przyjechaliśmy wypocząć, a ci tubylcy mają się dostosować)
- i inne...

Ale wisienką na torcie były transfery na lotnisko i z lotniska. Otóż wynajęci kierowcy jeździli często co noc i tak pewnego dnia, a właściwie nocy po odtransportowaniu jednej grupy i powrocie z drugą zauważyłam, że kierowca przysypia. Perspektywa śmierci w postaci rozbicia w tunelu lub spadnięcia w przepaść była nieunikniona. Większość towarzystwa spała więc prawie nikt nie zauważył co się dzieje. Budzę kierowcę, zarządzam postój, telefon do GR. Dojechali jakieś pół godziny temu na miejsce. My mieliśmy 5 godzin jazdy od lotniska, oni około 1,5. Wyjaśniam sytuację i proszę o nowego kierowcę, bo ten 3 h nie wytrzyma, a my możemy naprawdę zginąć. Widocznie jednak za mało dramaturgii było w moim opisie bo tego co usłyszałam nie zapomnę jeszcze długo mimo upływu lat:
- My idziemy spać. Nikt nie przyjedzie. Dawaj mu dużo kawy. Rób częste postoje. I dużo mów do niego. A i daj znać jak dojedziecie. A ja teraz wyłączam telefon bo chcę się wyspać więc nie dzwoń do mnie.

Dobrze, że znałam jakieś 30 słów w tym języku. Dojechaliśmy po 5 h. Odprawiłam grupę. I ryczałam w pokoju godzinę. Ze szczęścia, z napięcia , z głupoty i swojej i GR.

Odechciało mi się pracy w turystyce szczególnie po tym jak mnie potraktowano po powrocie, nadawałoby się do sądu pracy, ale byłam tak radosna, że koszmar się skończył, że odpuściłam. Może i to był błąd i w pierwszej i w drugiej kwestii.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (274)
zarchiwizowany

#57856

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytam sobie historie od jakiegoś czasu i przypomniało mi się o kilku. Na początek "lajtowa". Mam (jeszcze) koleżankę. Jakieś dwa lata temu intensywnie poszukiwała mieszkania. Wiedząc , że mam dostęp do internetu poprosiła mnie o pomoc. Cóż, ja dobra dusza, wyszukiwałam , spisywałam numery telefonów, informacje, przekazywałam. Nie znalazła, nie podobały się ogłoszenia, mieszkanie nie takie, cena nie taka, warunki nie takie, szczerze mówiąc nawet nie byłam pewna czy w ogóle zadzwoniła. Jakiś miesiąc później przyjechałam do stolicy, w której koleżanka mieszkała. Wypad na miasto, nocowanie u niej. Spotkałyśmy się przed wyjściem w jej "starym" mieszkaniu. Już mamy wychodzić kiedy mówi, że jeszcze pocztę sprawdzi. Cóż, spodziewałam się wyjścia na klatkę do skrzynki, ale nie. Idzie do pokoju. Tchnięta przeczuciem idę za nią do drugiego pokoju i cóż widzę? KOMPUTER. Pytam więc uprzejmie:
J(ja) - O , masz internet
K(koleżanka) - A mam.
J - A od dawna?
K - A z jakieś pół roku.
J - Aha. To czemu sama nie szukałaś ogłoszeń o mieszkaniach tylko ja to miałam robić?
K - A bo nie miałam czasu na takie pierdoły.Mam ważniejsze sprawy.
J - ( o żesz ty, a ja miałam czas, żeby tracić prawie 10 godzin na szukanie i szperanie?!) - Aha.

Cóż, mój błąd. Następnym razem czyli za jakiś miesiąc gdy zadzwoniła z podobną prośbą odpowiedziałam jej dokładnie tak samo. Cisza przez 3 miesiące.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (231)

1