Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Poczekalnia

Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia

#91245

przez ~Sora ·
| było | Do ulubionych
Nie jestem pewna, czy to piekielna historia. Dla mnie była. Moja koleżanka Magda, na studiach, miała kolegę Damiana. O Damianie troche słyszałam z dwóch powodów - był świetny z historii, którą studiował i nie miał powodzenia u kobiet.

Zdarzyło się, że ja i Magda spotkałyśmy Damiana na uniwerku (studiowaliśmy na jednej uczelni). Ona i Damian pogadali chwilę, a ja stałam z boku, nie zamieniwszy z nim słowa, poza przedstawieniem się i zdawkowym przywitaniem. Chwilę później, każde szłó w swoją stronę.

Tego samego dnia, zadzwoniła do mnie Magda z tłumionym śmiechem. Powiedziała, że Damian ją poprosił, aby mnie o coś spytała.
Spodziewałam się zaproszenia na kawę, a ona wyrzuciła z siebie:

- Damian się pyta, czy nie chciałabyś się ruchać bez zobowiązań.

Oklapłam, ona wybuchnęła śmiechem i nie to nie był żart, Damian poprosił Magdę, aby to zrobiła, gdyż uznał że jeśli sam o to poprosi, to mu odmówię. Wstawiennictwo Magdy, jednak niepomogło.

Studia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (0)
poczekalnia

#91246

przez ~Sora ·
| było | Do ulubionych
Jest u nas w mieście dość znana knajpa z naprawdę dobrym wege żarciem - jedna z tych, w której chętnie jedzą właściwie wszyscy - mięsożercy, czy weganie.


Byłam w niej dziś, jadłam i było bardzo smaczne. Płacąc rachunek, powiedziałam kelnerowi, że było bardzo dobre i jak dużo osób polecało mi stołowanie się tu. Jego odpowiedź zwaliła mnie z nóg:

- Dziękuję, ale niestety, czasy kiedy byliśmy najlepsi minęły. Powstało dużo nowych miejsc, konkurencja goni i wiem, że teraz da się lepiej przygotować jedzenie, niestety.

Trochę żałuję, że nie spytałam o jaką konkurencję mowa, wiedziałabym, gdzie iść następnym razem na obiad.

Knajpa

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (0)
poczekalnia

#91247

przez ~Goscweselnykwietniowy ·
| było | Do ulubionych
Na Wielkanoc odbył się ślub moich przyjaciół. Wszystko grało i termin i pogoda się poprawiła. Goście przybyli licznie. O czym jest więc ta historia? O beznadziejnym DJ. Niestety jak to moi przyjaciele przy ostatniej kawie stwierdzili, będą od niego żądać zwrotu kosztów i nie wiedzą, czy nie skączy się to w sądzie.

W umowie mieli zapis na konkretnego DJ (korzystali z firmy założonej przez 3 osoby, wszystkie DJ). Im stylem pasował DJ lata 80-2000. Jednak DJ skręcił kostkę i za siebie przysłał innego ze składu, z zapewnieniem, że spełni on wymogi Państwa Młodych.

Jak się domyślacie, gdyby spełnił, to by tej rozmowy nie było. Zamówione były 3 piosenki integracyjne dla gości (znaliśmy się z Młodymi z różnych etapów życia, a osobiście niekoniecznie), rodziny było mało. Ja poradziłam Młodym Belgijkę na początek, aby się wszyscy poznali, oni sami chcieli macarenę i asedeje. Żadna z nich nie poleciała, bo DJ wybrał własną zabawę do piosenki... Mój jest ten kawałek podłogi. Ustawił gości w dwóch rzędach i kazał powtarzać ruchy za sobą, przy wykrzykiwaniu "zmieniamy żaróweczki", "zamiatamy podłogę", "szorujemy pranie", "rozwieszamy pranie". Inne zabawy? Goście wymyślili sobie sami, bo DJ wymyślił rozdawanie medali. Za co? Za co co mu do głowy przyszło. Zaczęliśmy się bawić w kółeczku w wyciąganie liną na parkiet. DJ wręczył mojemu koledze medal za "najlepsze ciągnięcie liny". Innemu gościowi za najlepszy toast (który był przy jednym stoliku).

No i najgorsza rzecz. Piosenki. Ja zwykle umiem bawić się do prawie wszystkiego, ale nie trawię przerabiania znanych piosenek pod swoją wersję. Kojarzycie zmienione już "Daddy cool"? DJ stwierdził, że to za mało i musi dodać coś od siebie. Więc w fragmencie gdzie wjeżdżało właśnie "Daddy cool" remixował tak, że powstawało "da da dA dA DA DA dy co co co cooool". Starsze pokolenie co wyszło na parkiet, to z niego schodziło. Wraz z świadkami chcieliśmy uratować sytuację i prosiliśmy DJ o inny repertuar, bo na parkiecie z 80 gości, było 20. Powiedział nam, że na te piosenki ma licencję i żadnej innej nam nie puści. Zapytaliśmy o te integracyjne. Miał Greg zorbę. Zawołaliśmy wszystkich na Greg Zorbę właśnie, ludzie w większości byli na parkiecie. Kończyła się właśnie dziwna przeróbka Swich Swich (chyba tak ta piosenka się nazywała o koszykówce) i wszyscy liczyli że wleci Greg zorba. Wleciała za to elektroniczna interpretacja jakiejś piosenki Shakiry (bo Panna Młoda lubiła latynoskie rytymy). Widziałam już że ludzie są zmieszani i zaczęli z parkietu schodzić. Greg zorbę puścił gdy na parkiecie zostało z 15 osób.

Panna Młoda była już bardzo wkurzona. Pan Młody poszedł na interwencję i DJ obiecał poprawę, która trwała przez 1,5h. Do oczepin. Oczepin w tradycyjnej formie nie było, były zimne ognie i wspomnienia Młodych- jak się poznali, co mają ze sobą wspólnego i potem szybki quiz dla gości na temat Młodych np. kto zadecydował o imieniu ich psa.

Po oczepinach zaplanowano ciepłą płytę. Gdy ludzie jeszcze jedli, DJ zaczął krzyczeć do mikrofonu, że zaprasza na parkiet, a następnie zaczął podbiegać do stolików młodszej części imprezy i zapraszać na parkiet słowami "to impreza, nie jadłodajnia!". Wyobraźcie sobie moją minę, gdy jestem w trakcie konsumpcji barszczu, a ktoś zaczyna mi się drżeć nad uchem.

Starsza część gości zaczęła opuszczać imprezę, DJ stwierdził, więc że pójdzie na całość. I od około 1 do 3:30 czułam się nie jak na weselu, a jak w katowickim energy. Padło nawet "rura, rura, rura musi..." O 3:30 DJ nagle skończył grać. Bez żadnego pożegnania, bez niczego. Zwykle gdy kończył się czas zespołu albo DJ żegnali się oni z gośćmi, a ten po prostu ubrał kurtkę i wyszedł, zostawiając wszystko jak stało, bo jak się dowiedzieliśmy, rano miała sprzęt odebrać ekipa. Od 3:30 goście sami stali się DJami bo mogliśmy podpiąć telefon do głośnika i tym sposobem zrobiliśmy playlistę na Spotify. Bawiliśmy się do niej do prawie 6 rano.

Inna piekielność DJ- przywiózł ze sobą walizkę gadżetów do przebrania. Myśleliśmy, że będzie to właśnie jakaś zabawa dla gości, w szczególności, że kilka akcesoriów nawiązywało do Jacksona, Queen, czy Dody, Maryli Rodowicz. Okazało się, że to DJ w ciągu imprezy się przebierał. Wiecie, bo to zabawne, chłop się za babę przebrał. Okazało się, że Młodzi nie byli o czymś takim w ogóle informowani.

Są na etapie dyskusji z całą firmą, bo z ich playlisty ustalonej z 1 DJ poleciały tylko 4 piosenki, brakowało ustalonych zabaw, a najważniejsze - goście więcej czasu siedzieli przy stołach niż na parkiecie. Tamten DJ zasłania się tym, że to jego styl i go podobno zaakceptowali (bo nie mieli wyjścia na chwilę przed weselem i zostali zapewnieni, że ma tą samą jakość co ich 1 DJ!). Ciekawa jestem jak to się skończy. Ma ktoś poradę jak reklamować takiego DJ?

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (0)
poczekalnia

#91244

przez ~Lokatorka ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając Piekielnych trafiłam na historię o trzymaniu rzeczy na klatce schodowej https://m.piekielni.pl/91224
I natchnęło mnie to do napisania o własnej sytuacji, chociaż nie jest ona aż tak piekielna. Ale użytkownicy tego portalu często mogą poratować radą.

Jakiś czas temu zamieszkałam w nowo wybudowanym bloku. Klatka schodowa ma kształt litery L. Winda i schody znajdują się na krótszym boku tego L, również na krótszym boku na każdym piętrze są dwa mieszkania. Na dłuższym boku L są trzy mieszkania i komórki lokatorskie. Oba boki L są rozdzielone drzwiami.

Ja mieszkam na dłuższym boku L. Mieszka tam również rodzina z dzieckiem, a trzecie mieszkanie wciąż stoi puste.

Od samego początku sąsiedzi zostawiali rzeczy na korytarzu, pomiędzy swoim mieszkaniem a komórkami. Najpierw był to tylko wózek dziecięcy. W zimie do wózka dołączyły sanki. Na wiosnę sanki zostały zastąpione mini rowerkiem. W następnym roku cykl się powtórzył.

Na początku nie chcieliśmy sąsiadom zwracać uwagi, ponieważ głupio zaczynać mieszać w jakimś miejscu od zwad sąsiedzkich. Poza tym póki się meblowaliśmy to czasem sami musieliśmy coś zostawić na korytarzu, zwykle jakieś śmieci, pudła itp., które wyrzucaliśmy na po paru godzinach albo maks na następny dzień, ale mimo wszystko wiedzieliśmy, że nie powinniśmy byli, tylko jak człowiek się rozpakowuje i jest zmęczony to ciężko mu co chwila latać do śmietnika z każdym kolejnym pudłem.

W którymś momencie w zimie na tablicy ogłoszeń administracyjnych pojawiło się ostrzeżenie od administracji, że klatka to nie przechowalnia i wszystkie rzeczy mają być usunięte. Prawdopodobnie ostrzeżenie było bardziej wycelowane w sąsiadów z parteru, którzy również w tamtym czasie regularnie przetrzymywali na korytarzu sanki. Tamci sąsiedzi z dołu usunęli swoje rzeczy, ale ci z mojego piętra nic sobie nie robili z ostrzeżeń.

Myślałam o tym, by napisać do administracji skargę, ale mąż powiedział, że lepiej nie robić sobie tak szybko wrogów (gdyby ktoś na nich doniósł, naturalnie podejrzenie padłoby na nas, skoro na naszym boku L nikt inny nie mieszka, a drugi bok jest odgrodzony drzwiami). Wobec tego nic nie zrobiłam.

Ostatnimi czasy zauważyłam, że sąsiedzi do ściany na klatce przywiercili sobie coś (nie wiem jak to nazwać, uchwyt?) do którego przyczepiają ten dziecięcy rowerek, żeby nikt im nie ukradł albo nie mógł przestawić. Nie podoba mi się, że dalej traktują klatkę jako swoją komórkę na rzeczy dziecięce, a jeszcze bardziej nie podoba mi się, że naruszyli część wspólną, montując coś na klatce. I chętnie bym napisała do administracji, ale znowu... Mąż mówi, poczekajmy, aż czymś bardziej nam podpadną, a nie róbmy sobie tak od razu wrogów.

Wiem, wspominałam, że sami trzymaliśmy czasem pudła na klatce w początkowym okresie mieszkania, ale już tak nie robimy. Zdajemy sobie sprawę, że zagracanie klatki może mieć tragiczne konsekwencje, jeśli będzie musiała ingerować straż pożarna czy inne służby.

Jak myślicie, powinnam jednak napisać do administracji?

Blok

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (18)
poczekalnia

#91243

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gdy pisałam poprzednią historie, przypomniała mi się sytuacja z zeszłego miesiąca. Mnie tam akurat to rozśmieszyło, ale owszem, to jest piekielne.

Jestem zatrudniona przez MOPS na umowę-zlecenie jako asystent osoby niepełnosprawnej. Wypłata przychodzi z MOPS-u i tak też skrótowo to określamy razem ze znajomą, która również pracuje jako asystent - kasa z MOPS-u. Informujemy się nawzajem, czy pieniądze już wpłynęły, tzn. częściej ja ją, niż ona mnie - mój bank szybciej księguje ten wpływ, zazwyczaj mam pieniądze tak z pół godziny do godziny wcześniej niż ona.

Jadę autobusem komunikacji miejskiej, telefon mi zabrzęczał, o, jest kasa. Na razie zwrot za taksówki, wypłata będzie albo trochę później, albo jutro (to są dwa oddzielne przelewy). Ponieważ nie bardzo miałam jak napisać wiadomości (tłok w autobusie i jedna ręka była mi potrzebna do utrzymania równowagi), a mam gdzieś zakodowane "zawiadomić Magdę o kasie", to dzwonię i rzucam w słuchawkę:

- No cześć Magda, przyszła kasa z MOPS-u, na razie zwrot kosztów za taksówki, jadę to wydać.

Po czym nasłuchałam się kąśliwych komentarzy o patologii żyjącej z zasiłków mopsowskich "no patrz pani, nawet już im za taksówki płacą!".

Nie wiesz, nie znasz sytuacji - nie oceniaj.

relacje_miedzyludzkie

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 22 (38)
poczekalnia

#91238

przez ~Tomiswia29 ·
| było | Do ulubionych
Historia o rekrutacji przypomniała mi dyskusję z jaką musiałam walczyć podczas ostatnich świąt wielkanocnych.

W moim domu zawsze jawnie mówiło się o zarobkach w najbliższej rodzinie. A że zmieniłam pracę, o której rodzina wiedziała, że jestem w niej już ponad pół roku, to padło:
-To pewnie więcej zarabiasz, co?
-Nie, tyle samo co w poprzedniej firmie, ale mogę pracować całkowicie zdalnie, więc koszty dojazdu mi odpadają i wychodzę relatywnie na plus.
-Ale pracę się zmienia żeby zarabiać więcej! Ty taka ambitna w końcu jesteś, że albo awans albo większą pensja. -oburzyła się moja ciocia, będąca jednocześnie moją chrzestną.
-Ambicja już mi zeszła po poprzedniej pracy. Tu mam spokój, kończę pracę zawsze o czasie i przede wszystkim, mam normalnego szefa, który bez pretensji zwolni mnie godzinę z pracy, abym mogła pójść do dentysty czy urzędu.
-No ale w tamtej firmie to chyba tak źle nie miałaś.

Uświadomiłam ciocię, że owszem miałam. W teorii pracowałam w 5 osobowym zespole, na którego czele stała, dajmy na to Ania. Ania miała 37 lat, ja gdy zaczęłam pracę, 26. Mimo to miałam doświadczenie w pracy, bo od 2 roku studiów pracowałam w zawodzie. Ania miała być w przyszłości awansowana na dyrektora działu, który obecnie był, ale tylko na papierze. Przechodził wkrótce na emeryturę (bo pracował mimo wieku emerytalnego), miał pozycję w firmie i bardziej przychodził dla rozrywki, niż faktycznej pracy. Był bardzo fajny, ale faktyczne zarządzanie działem trafiło do Ani, która nie umiała tego robić. Była bardzo inteligentna, jednak nie rozumiała jak tworzyć zespół.

Przykladowo, pomagałam Asi- kobiecie, którą przeniesiono do nas "karnie", bo zwolnić nie można jej było. Za mało na dyscyplinarkę, do emerytury 3 lata. Całe życie pracowała w tej firmie, więc też nikt nie chciał jej wywalać. Dostała pracę u nas w dziale, gdzie miała przygotowywać faktury, robić archiwizację i ogarniać korespondencję. Jednak Asia nie potrafiła tworzyć exela. Z tego zrobionego już korzystała, ale kiedyś przypadkiem "w coś kliknela i jej nie działało". Odeszłam więc od swoich zadań (nie miałam nic pilnego) i naprawiłam jej formułę. Chciała się dowiedzieć jak to zrobiłam. Powoli dyktowałam jej kroki, a ona zapisywała sobie w zeszycie. W tym momencie weszła Ania, która z góry na dół, okrzyczała mnie, że "siedzę na pierdołach, a nie przy swoim biurku". Asia próbowała wytłumaczyć, że jej pomagam, ale Ania kazała mnie nie bronić.

Gdy pracowaliśmy pół roku razem, pojechałam na krótki wyjazd do Hiszpanii. Wróciłam z pierścionkiem, co od razu pozostałe koleżanki zauważyły i mi gratulowały zaręczyn. Gdy byłyśmy na przerwie (odgórnie narzucona o 12:30 do 12:45), pokazałam im zdjęcia. Widziała to Ania, która gdy skończyła się przerwa, zadzwoniła do mnie na biurko i zaprosiła do gabinetu. Z dobrej woli powiedziała, że ona woli, abym skupiła się na pracy, bo widzi, że jestem zdolna i chciałaby abym w przyszłości przejęła jej stanowisko, ale MUSZĘ SKUPIĆ SIĘ NA PRACY. Odparłam, że się skupiam, ale na przerwie lubię porozmawiać z dziewczynami. Na co Ania odparła:
-Nie mówię tylko o tym, a o priorytetach. W pewnym wieku wydaje się, że chłopak to wszystko, ale lepiej zająć się najpierw karierą, a potem facetami, tym bardziej, że widzę w tobie potencjał.

Wyszłam z tej rozmowy zniesmaczona. I od tego czasu, nawet gdy stałam przy kserze z Anią, rozmawiałyśmy na tematy służbowe.

Potem zaczęły się nadgodziny. Formalnie pracę zaczynałam o 8, kończyłam o 16. Jednak Ania zaczęła ustawiać spotkania tak, że zaczynały się one albo punkt 8 albo 15;30. Dwa razy jej odpuściłam, bo rzeczywiście był to duży projekt, który wymagał obecności kilku osób z różnych działów. Mojej również. Potem jednak pojawiły się tzw. dupospotkania, gdzie 70% czasu to była kawka i ciasteczka, a 30% omawianie faktycznego problemu, który potem i tak był rozpisywany mailowo.

Gdy liczba moich nadgodzin w ciągu jednego miesiąca dobiła do 16, chciałam wybrać je jako dwa dni wolnego. Wtedy Ania zanegowała, że tyle godzin nabiłam, bo według procedury nadgodziny zaczynają się nabijać od 15 minut. Więc gdy pracowałam np. 30 min dłużej, liczyła mi z tego 15. Napisałam w tej sprawie do dyrektora, który ręce umył i kazał wysłać zapytanie do kadr, które utkwiły mentalnością w latach 90 i żyły myślą, że do takiego prestiżowego miejsca każdy chce się dostać. Dostałam upomnienie, że moim czasem pracy dysponuje kierownik i to on mi rozpisuje urlop.

Wkurzona jak cholera, przestałam przychodzić wcześniej, aby być ogarnięta na spotkanie. Punkt 8 odbijałam kartę, a gdy spotkanie dobijało 16, pakowałam się i o 16:00 wychodziłam, nawet jeśli ktoś zabierał głos. Zostałam wezwana na dywanik. Odpowiedziałam, że mój czas pracy to 8-16, a skoro 15 min nie liczy się jako nadgodziny, to nie mam zamiaru siedzieć dłużej bez żadnego profitu.

I oj, to była moja najlepsza albo najgorsza decyzja. Ania zaczęła robić mi pod górę ze wszystkim. W głupim mailu potrafiła mi wyrzygać, że zamiast ";" na końcu podpunktów, użyłam ",", co WYGLĄDA NIEPROFESJONALNE. Zaczęła wytykać mi niekompetencję, gdy regulaminowo zaczęłam trzymać się godzin przerw i nie odbierałam od niej telefonu. Dziewczyny zaczęły mnie prosić o uspokojenie się, bo mnie zwolnią, a taka fajna dziewczyna jestem (byłam najmłodsza w zespole).

Przyszedł dzień moich urodzin, krótko przed rocznicą pracy w tym miejscu. Dziewczyny z działu kupiły mi symbolicznego kwiatka i wręczył kartkę z życzeniami. Nie chciała się na niej podpisać Ania, bo to praca, a nie przedszkole. Dostałam naganę na maila, z wiadomością do kadr, że wbrew przepisom wewnątrzzakładowym przyniosłam tort i serwowałam go na swoim biurku, a jedzenie możemy przechowywać jedynie w kuchni.

Już wtedy wiedziałam, że moje i koleżanek interwencje u dyrektora nie dadzą rady i muszę się szykować na wypowiedzenie. Dostałam je na koniec miesiąca w wielkim stylu.

Ania wparowała do mojego pokoju i patrząc z góry, zaprosiła na rozmowę do gabinetu. Siedziała tam kierowniczka HR, która wręczyła mi wypowiedzenie umowy, gdzie jako powód rozwiązania podano (pisownia oryginalna) rarzącą niekompetencję. Program do kadr był stary i nie wyłapywał błędów. Zapytałam się o to, czy poprawią mi literówkę, bo inaczej nie podpiszę. Z łaską kadrowa przekreśliła długopisem rz i wpisała ż. Oświadczyła, że to wypowiedzenie do kartoteki i po prawdziwe mam przyjść do HR (norma, nazywaliśmy to walk of shame- ale dla zakładu pracy). Walk of shame odbywał się w ostatnim tygodniu miesiąca we wtorek i czwartek. We wtorek zleceniobiorcy, w czwartek pracownicy.

Powiedziałam, że skoro jestem tak beznadziejna, to może rozwiążmy umowę za porozumieniem stron, bo nie chcę tu już przychodzić do tak toksycznej atmosfery. Nie zgodzili się.

Przez niecały miesiąc przychodziłam udawać pracę, a osoby z mojego pokoju, były wściekłe na Anię, bo rozpoczęła rekrutację na moje miejsce, gdy jeszcze realnie byłam u nich w zespole. Gdy znaleziono osobę dostępną od ręki, dano mi urlop i to odpłatny, bylebym już się nie pojawiła.

Jednak musiałam jeszcze przyjść raz po obiegówkę i raz odbierałam koleżankę z biurka, na umówiony jeszcze za czasów wspólnej pracy koncert, który odbył się 3 msc później. Jak się dowiedziałam nowa super pracownica (jak ją przedstawiono) po 3 MSC zrezygnowała ze współpracy, bo cytując "do takiego PRLu nie chciała wracać".

I wiecie co? Teraz jest to dla mnie śmieszne, a wtedy tak stresowała mnie ta sytuacja, że co rano mnie aż mdliło ze stresu. Jednocześnie moje rozmowy kwalifikacyjne nie mogły się odbywać inaczej niż popołudniami, co nie każdemu pasowało i mnie skreśli z listy. Dopiero na wypowiedzeniu dostałam wolne godziny i zaczęłam chodzić normalnie na rozmowy. Co pozwoliło mi znaleźć moją obecną pracę, gdzie stresu nie mam i rzeczywiście mam normalnego szefa.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 61 (63)
poczekalnia

#91237

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opiszę ostatnią moją rekrutacje w piekielnej firmie. Chodzi o dużą firmę obuwnicza na terenie Krakowa. Ma oddziały również w innych miastach.
Jakoś 2 tygodnie temu zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Na miejscu Pani wychwalała moje doświadczenie zawodowe w CV i zaproponowała zatrudnienie. Oczywiście na umowie zlecenie na miesiąc , na najniższą krajową i 3/4 etatu. Później po miesiącu miała być już umowa o pracę.
Zaproponowała bym rozpoczęła pracę od 10 kwietnia i przyszła na 12. W międzyczasie odwołałam kilka rozmów w innych firmach.
Rozpoczęłam pracę 10 kwietnia. Z racji,że nie miałam wcześniej doświadczenia w pracy z butami i z obsługą klienta to wszystko mi pokazali, gdzie jaka marka butów jest i pokazali działy męskie, damskie i dziecięce.
Starałam się i wywiązywałam z obowiązków.
Pod koniec pierwszego tygodnia szefowa powiedziała, żebyśmy dali sobie jeszcze czas w następnym tygodniu odnośnie przedłużenia umowy na umowę o pracę i,że da mi wtedy skierowanie na badania lekarskie.
W drugim tygodniu w piątek powiedziała,że nie podpiszę ze mną umowy o pracę. Jako powód podała,że jestem za niska,a u nich robią renament sklepu na większe półki i jak będzie duży ruch np w sobotę popołudniu to nie będzie gdzie rozłożyć drabiny na dziale dziecięcym. Widziały gały co brały. Z tego co się dowiedziałam zwolnienie z powodu niskiego wzrostu jest dyskryminacją. Dałam jej do zrozumienia, że zmarnowała mój czas, gdzie mogłabym inną pracę znaleźć.Po tym podała mi numer do innej galerii na terenie miasta. Do dziś miałam dostać odpowiedź z innej galerii. Sytuacja wygląda tak,że z obu galerii, z tej co byłam na umowie zlecenie i z tej co miałam rozmowę olewają mnie i nie odbierają telefonu.

Polska

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (26)
poczekalnia

#91224

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Temat trzymania swoich gratów w korytarzach. Będzie długo.

Większość mieszkańców w moim bloku nie ma z tym problemu. Sporo z nich ma na korytarzu swoje rzeczy, np. rowery, a nawet o dziwo regularnie wala się… wózek z biedronki, bo ktoś sobie nim wozi zakupy z garażu podziemnego do mieszkania. W bloku jest winda, więc komuś się nie chce przenosić siatek z samochodu do windy i z windy do mieszkania. Wiem kto to i wiem, że to nie są niepełnosprawni ludzie, no ale ok, ja mam takie podejście, że nie wciskam nosa w nie swoje sprawy. Dopóki da się przejść, nie leży to na środku korytarza, albo pod moimi drzwiami to się nie czepiam.

Niestety szkoda, że nie wszyscy mają takie podejście. Wprowadzając się trzy lata temu mój partner postawił sobie rower na korytarzu (no bo skoro wszyscy tak robią to co stoi na przeszkodzie?). Niedługo później jakiś sąsiad zwrócił mu uwagę, że ten rower nie powinien stać w tym miejscu, bo może blokować drzwi przeciwpożarowe (przywiązane do barierki trytytką…). Rzeczywiście jest pożytek z drzwi zablokowanych w taki sposób. W razie pożaru trzeba by było najpierw znaleźć jakiś nóż, żeby odblokować te drzwi xD Ale mój partner jako człowiek nie lubiący konfliktów po prostu wziął i przestawił ten rower pod inną barierkę niedaleko windy, gdzie przejście w tym miejscu jest szerokie. Dało się przejść bez problemu. Nikt nic nie mówił, że rower przeszkadza. Aż do czasu. Najpierw ktoś ukradł światełko, potem spuścił powietrze, następnie zaczął zdzierać skórę z siodełka, które było lekko pęknięte w jednym miejscu. Takim sposobem rower popadł w ruinę. Nie był jakiś nowy, to fakt, ale jeździł. Ot skromny rower nie pierwszej nowości. Trochę to się gryzło z widokiem lśniących wypolerowanych rowerów stojących we wnęce po drugiej stronie. Ale nie każdy rozwala pieniądze na nowe rzeczy, kiedy te stare też jeszcze mogą służyć. No właśnie - kiedy mogą służyć. Ktoś postawił sobie za cel, żeby ten rower już nie mógł służyć. Na początku myśleliśmy, że to dzieci. Wiele razy mówiłam partnerowi, żeby powiesił na tym rowerze kartkę, żeby go nie dotykać, bo to własność prywatna, albo żeby go zabrał w cholerę, bo aż przykro patrzeć jak niszczeje jeszcze bardziej. Tak też zostało postanowione. Za tydzień partner sobie zaplanował wyjazd do domu rodzinnego, gdzie zabierze rower i odda do naprawy.

Nie zdążył jednak, bo kilka dni później został zaczepiony słowami:
- Czy to coś co tu stoi jest twoje?
Poirytowany, ponieważ ktoś bezkarnie (niestety nie ma tam kamer) ten rower zniszczył odpowiada:
- A co to panią obchodzi?
Tutaj nastąpiła apokalipsa wyrzutów, że „to coś” blokuje przejście itp itd.
Po wejściu do mieszkania partner zwrócił się do mnie bądź co bądź po ciężkim dniu w pracy:
- Ty ku…, nie uwierzysz! Znowu się czepiają o ten rower.
Za chwilę słyszymy pukanie do drzwi. Otwieramy, a tam sąsiad. Ten sam, który trzy lata wcześniej prosił o przestawienie roweru, bo drzwi.
- Dlaczego pan wyzywa moją żonę?
- Zaraz, jakie wyzywa?
I tu pojawia się sąsiadka.
- Przecież cały blok słyszał jakimi niecenzuralnymi słowami mnie pan nazwał! Nie będę nawet przytaczać!
- Po pierwsze - do swojej partnerki w mieszkaniu mogę mówić co zechcę, a po drugie źle pani podsłuchała.
Ja również postanowiłam wesprzeć w tej kłótni partnera, więc powiedziałam jej, że jeżeli się kogoś atakuje na korytarzu to niech się potem nie dziwi, że ktoś odpowiada tym samym, bo jakby nie patrzeć jej pierwsze słowa były ofensywne, zwłaszcza że partner nie przypomina sobie, aby przechodził z nią kiedykolwiek na „ty”.
- Ale ja nic złego nie powiedziałam! To coś blokuje korytarz! A gdyby pogotowie do kogoś przyjechało to co wtedy?!
- „To coś” jak pani nazywa ten rower został zniszczony przez kogoś, dlatego tak wygląda.
- A co mi sugerujecie, że ja go zniszczyłam?! Gdybym to była ja, to bym nie tylko zniszczyła ten rower ale od razu wyrzuciła na śmietnik!
- To może wyrzućmy wszystkie rowery na śmietnik, a zwłaszcza ten wózek z biedronki, bo one blokują korytarz w takim samym stopniu.
Dodam, że jeden z tych pięknych rowerów jest ich własnością, i z wózka również to oni korzystają.
- One przynajmniej wyglądają jak rowery!
- Bo nikt ich nie zniszczył.
- To nie ja zniszczyłam!
- Nie wiemy kto zniszczył, ale wydaje nam się że ktoś komu ten rower bardzo przeszkadzał.

Nie wiem jak Wy, ale ja chyba już wiem już kto ten rower zniszczył :)
Ale za cholerę nie zrozumiem co tym ludziom daje takie nakręcanie awantur. Brak emocji w życiu? Brak innych problemów? Serio, chciałabym wiedzieć.

Korytarze korytarze

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 17 (57)
poczekalnia

#91212

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
To jest w zasadzie apel. Do pieszych.
Ja jestem i kierowcą i pieszym. Ale mam takie wrażenie, że część pieszych, która nie ma prawa jazdy, ma zupełnie błędne wyobrażenie i o prowadzeniu pojazdu i o nadludzkich możliwościach innych ludzi. W ostatnich dniach miałam dwie sytuacje z pieszymi na pasach, które przekonały mnie, że ludzie czują się nieśmiertelni.
Pierwsza sytuacja. Teren zabudowany, więc już zapobiegawczo jadę jakieś 40 km/godz., zbliżam się do pasów przy markecie z czerwonym owadem. Na drugim pasie w przeciwnym kierunku jedzie ciągnik siodłowy zwany tirem, a za nim sznurek osobówek. Geniusz wszedł na pasy, gdy minął je ten tir. Kierowca z osobówki za tirem go widział, ja nie. Dobrze, że miałam małą prędkość, pedał w podłogę, zachrobotało w kołach, ale stanęłam. To nie pierwsza taka sytuacja, dlatego jeżdżę jakbym jajka woziła. Ale gdyby na moim miejscu był jakiś mniej ostrożny? Pan najwyraźniej ma kilka żyć.
Druga syutacja. Inne miasto. Jadę główną, też w zabudowanym, dużo bocznych uliczek, pasów, światła co kawałek. Przejechałam przez pasy, gdy piesi byli już na nich. Powiecie moja wina. Problem polega na tym, że idealnie schowali mi się za słupkiem oddzielającym przednią szybę od drzwi kierowcy. Nie miałam szans ich wcześniej zobaczyć. A oni, tak myślę, uznali, że ich widzę i weszli sobie bez zastanowienia, czy jest bezpiecznie.
Prawo dające pieszym pierwszeństwo powinno zostać zmienione, bo ludzie nie potrafią z niego korzystać właściwie. Nadal należy upewnić się, że jest bezpiecznie zanim wkroczymy na pasy. Ja idąc pieszo i przechodząc przez pasy, gdzie nie ma świateł, zawsze czekam aż kierowca przynajmniej mocno zwolni. Osoby wchodzące na pasy bez choćby rozejrzenia się prawo-lewo to dla mnie przestępcy. Kierowca nawet jeśli na czas zauważy, to jeszcze jest czas reakcji i jeszcze pojazd musi zareagować. Dbajmy wszyscy o wspólne bezpieczeństwo i zachowujmy się ostrożnie.

Przejścia dla pieszych

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 30 (80)
poczekalnia

#91190

przez ~jestemzla ·
| było | Do ulubionych
Cześć, to jeszcze raz ja. Ostatnio wylałam tu swoje frustracje na wieczne pouczanie matek, chciałam coś dodać. Wiele osób napisało w komentarzach, że trzeba odciąć się od ludzi tak mówiących itd.
Może więc dopowiem - owszem, część takich komentarzy słyszałam od osób, z którymi mam kontakt z wyboru, po części jednak od koleżanek z pracy, dalszych krewnych, z którymi mam ogólnie sporadyczny kontakt, a część to komentarze z dyskusji na grupach. Nie są to najczęściej grupy typowo rodzicielskie, raczej szerokopojęte kobiece grupy. Tak, wiem, że zawsze można z tych grup wyjść, ale celem tego wpisu było pokazanie jak bardzo absurdalne są wymagania wobec młodych rodziców, szczególnie matek - co nie zrobisz, będzie źle.
Ja sobie z tą presją radzę jako tako. Owszem, denerwują mnie takie komentarze, ale potrafię też do nich podejść humorystycznie. Niestety, widzę coraz częściej, że dzięki wszechobencej krytyce młodych matek, wiele kobiet nie potrafi się cieszyć macierzyństwem. Przykładowo na tych grupach są kobiety, które potrafią z jednej strony głośno krzyczeć, że trzeba odzierać macierzyństwo z tej cukierowkowej otoczki i mówić głośno o problemach młodych matek, a za chwilę zjechać kogoś z góry na dół, bo napisze, że jej rodzice są hipokrytami, bo gdy była dzieckiem oddawali ją ciągle do dziadków, a teraz nie chcą pomóc przy opiece nad wnukiem nawet 1 w miesiącu. Wtedy nagle się okazuje, że "twoje dziecko to twoja sprawa, nie obarczaj innych swoimi problemami" itd. Za chwilę te same osoby cisną bekę z kobiet, które nie mają czasu na randki z mężem i wyjścia ze znajomymi, bo przecież zawsze można komuś dziecko oddać pod opiekę na jeden wieczór.
Fakt, że z kilku tych grup już się wypisałam, koleżankom z pracy powiedziałam, że nie będę z nimi roztrząsać mojego życia prywatnego.
Chodziło mi po prostu, żeby pokazać, że ludziom sie wydaje (przede wszystkim starszemu pokoleniu i osobom bezdzietnym), że my, rodzice, matki mamy teraz tak łatwo, bo jest 800+, pralki, pampersy itd, a nie widzą tego jak potrafią taką młodą matkę zadręczyć psychicznie.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 21 (51)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni