Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tak mnie ostatnio na czterodniowy weekend wywiało do Brukseli. Ostatnio byłem tam 30 lat temu, więc byłem ciekaw, co się zmieniło. A jednak sporo. Nie jestem w żadnym razie rasistą i ksenofobem, ale liczba nie-Europejczyków mnie nieco zadziwiła. Podobno, jak twierdzi nasza mieszkająca tam od 30 lat nasza znajoma (Hiszpanka) w tej chwili liczba Belgów mieszkająca w Brukseli to około 30-40% populacji miasta. Wracamy do domu ze spaceru spokojna dzielnica. Na skróty chcieliśmy przejść przez spory park. Ale się zmierzchało, więc dobra rada: nie wróćmy tą dużą ulicą, bo różnie może być. Na starówce lepiej mieć komórkę i dokumenty dokładnie pozapinane w kieszeniach. Niby policja pilnuje (i widać ich) ale... I wisienka na torcie: tydzień przed naszym przyjazdem banda gostków porwała z ulicy innego gostka. Stawiał się więc klamki poszły w ruch. Postrzelona została sąsiadka moich znajomych. W dniu naszego wyjazdu o poranku obudziły nas policyjne syreny i to, tak skromnie licząc chyba z osiem. Cóż się porobiło? Albo ktoś na sąsiedniej ulicy wybuchnął vana, a on się sfajczył, albo ktoś go podpalił, a on wybuchnął. Oczywiście spalenizna i smród, a znajomy moich gospodarzy trafił podtruty do szpitala. A to, proszę Państwa jest jedna z najspokojniejszych dzielnic tego pięknego miasta.
A teraz z zupełnie innej beczki. Modlin ma jeden terminal i cztery gejty. Charleroi ma dwa terminale, a na T1 gejtów jest 29. Miejsca na obu terminalach jest mniej więcej tyle samo. Cóż mogę rzec - puszkowana sardynka na ten widok chętnie by wróciła do puszki.
A teraz z zupełnie innej beczki. Modlin ma jeden terminal i cztery gejty. Charleroi ma dwa terminale, a na T1 gejtów jest 29. Miejsca na obu terminalach jest mniej więcej tyle samo. Cóż mogę rzec - puszkowana sardynka na ten widok chętnie by wróciła do puszki.
Ocena:
35
(61)
poczekalnia
Skomentuj
(17)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Lata temu moi teściowie przeprowadzili się do domu rodzinnego teścia. Pozwolili wejść na głowę babce, matce teścia i tak się to ciągnie od lat. Babcia nie rozmawia normalnie, tylko rozkazuje wnukom, co trzeba zrobić kolo domu. I tak od 30 lat.
Babcia ma swój kawałek działki, teść zajął inny bliżej domu, gdzie posadził truskawki. Wokół jest trawnik. Któregoś dnia babcia przekopała część trawnika, poszerzając dzialeczke i sadząc tam ziemniaki. Teść nie odezwał się słowem.
Rok później ponownie babcia sadzi między truskawkami ziemniaki. Na kolejną wiosnę dosadzila jeszcze jakieś kwiatki.
Dzisiaj widzę, że połowy truskawek nie ma bo babcia zrobiła wykopki.
Jak powiedziałam, że na wiosnę chcę przejac tę działkę, jak w końcu babcia odpuści, teściowa zaczęła się śmiać, że przecież babcia będzie tam sadzić. Babcia ma 90 lat..
Babcia ma swój kawałek działki, teść zajął inny bliżej domu, gdzie posadził truskawki. Wokół jest trawnik. Któregoś dnia babcia przekopała część trawnika, poszerzając dzialeczke i sadząc tam ziemniaki. Teść nie odezwał się słowem.
Rok później ponownie babcia sadzi między truskawkami ziemniaki. Na kolejną wiosnę dosadzila jeszcze jakieś kwiatki.
Dzisiaj widzę, że połowy truskawek nie ma bo babcia zrobiła wykopki.
Jak powiedziałam, że na wiosnę chcę przejac tę działkę, jak w końcu babcia odpuści, teściowa zaczęła się śmiać, że przecież babcia będzie tam sadzić. Babcia ma 90 lat..
Działka koło domu
Ocena:
22
(64)
poczekalnia
Skomentuj
(32)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia, której nie da się krótko opowiedzieć. Napisana ku przestrodze, nie dla pozytywnych ocen. Jako przykład tego, że nie ważne jakie masz dowody, ilu masz świadków na prawdziwość swoich słów... Liczy się to co w co uwierzy internet....
Na olx trafiłam na ogłoszenie o możliwości adoptowania kota z sąsiedniego kraju, żeby ratować go przed wojną. Ponieważ jednego kota stamtąd już uratowałam (jest ze mną już 3 lata) długo się nie wahałam. Odpowiedziałam na ogłoszenie, wypełniłam ankietę adopcyjną i wpłaciłam zaliczkę przez rzutkę pl. Drugą ratę miałam uiścić później. Adopcja wiązała się z pokryciem kosztów szczepień, paszportu i transportu. itd. W sumie kilkaset złotych.
Zapewniono mnie, że kot jest bardzo wrażliwy i pozbawiony agresji.Prawda okazała się nieco inna. Kociak nie chciał jeść, ukrywał się w szafie przez 2 tyg. Niby normalne ze względu na stres. Jednak próba napojenia strzykawką zakończyła się pogryzieniem dwóch osób. Kociak dosłownie fruwał po pokoju. Byłam bezsilna. Szukałam pomocy u weterynarzy z dużym doświadczeniem. Zalecali klatkę kenelową i leki uspokajające. Niestety przez kociak wykorzystał dosłownie klika sekund uchylonych drzwi i uciekł. Nie mnie jednej i nie ostatniej to się przydarzyło. Oczywiście oda razu ze znajomymi zaczęliśmy poszukiwania. Niby nic takiego, jednak najgorsze dopiero nadeszło. W mgnieniu oka z cudownego i odpowiedzialnego opiekuna stałam się osobą podejrzewaną o maltretowane, sadyzm, sprzedaż a nawet uśmiercenie zwierzęcia.
Osoba, która pośredniczy w sprowadzaniu kotów, z którą miałam umowę adopcyjną rozpętała hejt na grupie i na FB. Oskarżały mnie również "pseudo wolontariuszki" z kraju pochodzenia kota. Czuły się zupełnie bezkarne, bo polskie prawo ich nie dotyczy. Wprost zarzucano mi sprzedaż lub pozbawienie kota życia. Osoba, z którą miałam umowę, zaczęła do mnie nękać wiadomościami i telefonami. Zgonie z umową i radą znajomej prawniczki poinformowałam o ucieczce kota i poszukiwaniach. Panią zaś zablokowałam i złożyłam zawiadomienie na policji. Kilka dni później z pomocą sąsiadów i ogłoszeń kociak został odnaleziony. Jednak próby umieszczenia go w transporterze okazały się daremne. Skończyło się dotkliwym pogryzieniem i podrapaniem 2 osób. A w dalszej konsekwencji obserwacją w szpitalu zakaźnym i nieprzyjemnymi zastrzykami (4 w udo i 3 w ramię). Druga osoba miała uszkodzony nerw w dłoni w wyniku ugryzienia.
Na te informacje Pani od adopcji zareagowała stwierdzeniem "rzekome pogryzienie" i niezasadne szczepienia, bo kot był szczepiony na wściekliznę.
Kilka dni później (mój numer telefonu był udostępniany bez mojej zgody) skontaktowała się ze mną, oferując pomoc, osoba podająca za behawiorystkę. Jej pomysł wejścia do na noc do mieszkań sąsiadów,żeby wabić kota swoim zapachem był dla mnie nie do przyjęcia. Chciała również montować u sąsiadów kamerki internetowe. kot w tym czasie zaczął być widywany na balkonach sąsiadów. Zorganizowałam więc 5 klatek - pułapek, żeby je tam rozstawić. Niestety i tym razem się nie udało. Kiedy odmówiłam udostępnienia pani behawiorystce numerów telefonów do sąsiadów. Ta wezwała policję. Mundurowi spędzili na osiedlu 3h, sprawdzając pułapki u sąsiadów i wypytując o maltretowanie kota. Chociaż kota nie było u mnie fizycznie już 2 tyg. oskarżono mnie o jego maltretowanie i zarzucono bark współpracy w poszukiwaniach. Nie ma takiego obowiązku prawnego, że z kimkolwiek w tej kwestii mam współpracować. Zwłaszcza z obcą osobą, której nie znam. Ale Panowie byli innego zdania. Całe zajście było bardzo nieprzyjemne. Nie chciano słuchać moich wyjaśnień, od razu przyjęto wersję tej Pani za prawdziwą. Nie miało to nic wspólnego z obiektywnym wyjaśnieniem sprawy. Z góry uznano mnie za osobę winną. Następnego dnia, za radą prawniczki, udałam się na policję. Poprosiłam o wyjaśnienie powodów interwencji. Kazano mi złożyć pismo albo pozew cywilny. Jednak ja nie znając pełnych personaliów tej Pani zażądałam przyjęcia zgłoszenia teraz. Finalnie przyjęto je jako bezpodstawne wezwanie policji i oczywiście zaraz umorzono. Stwierdzono również, że przestępstwa nie było. A tym czasem na FB pojawiło sie kolejne ogłoszenie z moim adresem zamieszkania a nawet kodem pocztowym i zdjęciem budynku. Opisano też dokładnie mój balkon, dość charakterystyczny. Mimo, że numeru mieszkania nie podano, tego samego dnia zapukały do moich drzwi dwie mieszkanki osiedla. Znalezienie mnie nie było dużym problemem.
Ostatecznie kociaka znalazłam po kolejnym tygodniu, tym razem prosząc już o pomoc straż pożarną. Sama nie dała bym rady nie tylko ze względu na miejsce gdzie kot przebywał, ale też i jego usposobienie. Zdenerwowani starażacy pouczyli mnie, że dzikiego kota trzyma się w klatce. Trudno im się dziwić, mają ważniejsze sprawy na głowie. Na opowiadanie całej historii i tłumaczenia nie było czasu. Przyjęłam to pouczneie z pokorą gotowa zapłacić za interwencję.
Mimo, że prosiłam o odbiór kota nikt po niego nie miał czasu przyjechać. Ostatecznie przekazałam go osobie z domu tymczasowego wiedząc, że sam sobie z nim nie poradzę. Chciałam, żeby wrócił do właścicielki za granicę. Nigdy nie powinien trafić do adopcji, był z nią silnie związany. Jednak jak się okazało ona zamierzała go oddać kolejnym ludziom tu w Polsce. Chociaż na FB krążyły historie, że tęskni, cierpi, przeżywa dramat.
Chociaż kota od początku do końca szukałam sama z pomocą życzliwych osób czego innego dowiedziałam się wkrótce z FB. Okazało się, ze uruchomiono zbiórkę na leczenie kota, którego zmęczyła sadystka tj, ja.
Dowiedziałam się o zakupie kamery, żadna nie została nigdzie zainstalowana, próbie włączenia do poszukiwania dronów, codziennych przyjazdach wolontariuszek...
No i teraz trzeba za to wszystko zapłacić, zwrócić koszty dojazdów stąd zbiórka. Nawet zakupiono transporter, chociaż kot pojechał do weterynarza w moim.
Jednym słowem totalny szok, nijak nie mogę pojąć, że ludzie w te bajki wierzą. Jedyny prawdziwy koszt to pobyt kota dwa dni na kroplówkach, ale połowę tych kosztów chciałam z własnej woli ponieść.
Ostatecznie nie mam kota, straciłam wpłacone pieniądze plus inne koszty. Umowa zakłada,że kosztów się nie zwraca po rezygnacji z adopcji. Podpisałam ją więc przyjmuję jej konsekwencji. O wiele bardzie boli mnie fakt, że chcąc tylko pomóc wplątałam się w tę absurdalną historię i chyba na dobre wyleczyłam z pomocy.
Na szczęście pomogłam przy okazji innemu kociakowi. Przyjechała w transporcie 5 kotów do adopcji, razem z moim. Nie miał go kto odebrać przez 3 dni, bo pani z fundacji pojechała na wakacje. Nik się nim nie interesował, Pani nie wiedziała nawet jaki to kot. W te 3 dni znalazłam mu dom i nie musiała do tej fundacji trafić. On akurat był bardzo przyjazny i spokojny.
Opisuje tę historię wyłącznie ku przestrodze, nie chodzi mi o komentarze, popularność itp. Po prostu mnie samej trudno w to uwierzyć i każdej osobie, która tę historię zna bezpośrednio.
Złożyłam też skargę na zachowanie panów mundurowych, też bez skutku.
Pomimo tego, że osoba do której trafił teraz kociak, nieustannie mnie broniła i mówiła prawdę o moich staraniach i poszukiwaniach, nikt jej nie uwierzył. Podobnie jak nie wierzył kilku życzliwym osobom, które próbował pisać na ten temat prawdę. Udało się im na jeden dzień zablokować zrzutkę, ale następnego dnia znowu pojawiła się na Fb stronie.
Tym razem adoptuje kociaka z naszego schroniska, co powinnam była zrobić od początku.
Zadaję sobie tylko pytanie czy aby na pewno zawsze prawda sama się obroni.... trudno przewidzieć w co uwierzy internet, ale to już osobisty wybór każdego z nas.
Na olx trafiłam na ogłoszenie o możliwości adoptowania kota z sąsiedniego kraju, żeby ratować go przed wojną. Ponieważ jednego kota stamtąd już uratowałam (jest ze mną już 3 lata) długo się nie wahałam. Odpowiedziałam na ogłoszenie, wypełniłam ankietę adopcyjną i wpłaciłam zaliczkę przez rzutkę pl. Drugą ratę miałam uiścić później. Adopcja wiązała się z pokryciem kosztów szczepień, paszportu i transportu. itd. W sumie kilkaset złotych.
Zapewniono mnie, że kot jest bardzo wrażliwy i pozbawiony agresji.Prawda okazała się nieco inna. Kociak nie chciał jeść, ukrywał się w szafie przez 2 tyg. Niby normalne ze względu na stres. Jednak próba napojenia strzykawką zakończyła się pogryzieniem dwóch osób. Kociak dosłownie fruwał po pokoju. Byłam bezsilna. Szukałam pomocy u weterynarzy z dużym doświadczeniem. Zalecali klatkę kenelową i leki uspokajające. Niestety przez kociak wykorzystał dosłownie klika sekund uchylonych drzwi i uciekł. Nie mnie jednej i nie ostatniej to się przydarzyło. Oczywiście oda razu ze znajomymi zaczęliśmy poszukiwania. Niby nic takiego, jednak najgorsze dopiero nadeszło. W mgnieniu oka z cudownego i odpowiedzialnego opiekuna stałam się osobą podejrzewaną o maltretowane, sadyzm, sprzedaż a nawet uśmiercenie zwierzęcia.
Osoba, która pośredniczy w sprowadzaniu kotów, z którą miałam umowę adopcyjną rozpętała hejt na grupie i na FB. Oskarżały mnie również "pseudo wolontariuszki" z kraju pochodzenia kota. Czuły się zupełnie bezkarne, bo polskie prawo ich nie dotyczy. Wprost zarzucano mi sprzedaż lub pozbawienie kota życia. Osoba, z którą miałam umowę, zaczęła do mnie nękać wiadomościami i telefonami. Zgonie z umową i radą znajomej prawniczki poinformowałam o ucieczce kota i poszukiwaniach. Panią zaś zablokowałam i złożyłam zawiadomienie na policji. Kilka dni później z pomocą sąsiadów i ogłoszeń kociak został odnaleziony. Jednak próby umieszczenia go w transporterze okazały się daremne. Skończyło się dotkliwym pogryzieniem i podrapaniem 2 osób. A w dalszej konsekwencji obserwacją w szpitalu zakaźnym i nieprzyjemnymi zastrzykami (4 w udo i 3 w ramię). Druga osoba miała uszkodzony nerw w dłoni w wyniku ugryzienia.
Na te informacje Pani od adopcji zareagowała stwierdzeniem "rzekome pogryzienie" i niezasadne szczepienia, bo kot był szczepiony na wściekliznę.
Kilka dni później (mój numer telefonu był udostępniany bez mojej zgody) skontaktowała się ze mną, oferując pomoc, osoba podająca za behawiorystkę. Jej pomysł wejścia do na noc do mieszkań sąsiadów,żeby wabić kota swoim zapachem był dla mnie nie do przyjęcia. Chciała również montować u sąsiadów kamerki internetowe. kot w tym czasie zaczął być widywany na balkonach sąsiadów. Zorganizowałam więc 5 klatek - pułapek, żeby je tam rozstawić. Niestety i tym razem się nie udało. Kiedy odmówiłam udostępnienia pani behawiorystce numerów telefonów do sąsiadów. Ta wezwała policję. Mundurowi spędzili na osiedlu 3h, sprawdzając pułapki u sąsiadów i wypytując o maltretowanie kota. Chociaż kota nie było u mnie fizycznie już 2 tyg. oskarżono mnie o jego maltretowanie i zarzucono bark współpracy w poszukiwaniach. Nie ma takiego obowiązku prawnego, że z kimkolwiek w tej kwestii mam współpracować. Zwłaszcza z obcą osobą, której nie znam. Ale Panowie byli innego zdania. Całe zajście było bardzo nieprzyjemne. Nie chciano słuchać moich wyjaśnień, od razu przyjęto wersję tej Pani za prawdziwą. Nie miało to nic wspólnego z obiektywnym wyjaśnieniem sprawy. Z góry uznano mnie za osobę winną. Następnego dnia, za radą prawniczki, udałam się na policję. Poprosiłam o wyjaśnienie powodów interwencji. Kazano mi złożyć pismo albo pozew cywilny. Jednak ja nie znając pełnych personaliów tej Pani zażądałam przyjęcia zgłoszenia teraz. Finalnie przyjęto je jako bezpodstawne wezwanie policji i oczywiście zaraz umorzono. Stwierdzono również, że przestępstwa nie było. A tym czasem na FB pojawiło sie kolejne ogłoszenie z moim adresem zamieszkania a nawet kodem pocztowym i zdjęciem budynku. Opisano też dokładnie mój balkon, dość charakterystyczny. Mimo, że numeru mieszkania nie podano, tego samego dnia zapukały do moich drzwi dwie mieszkanki osiedla. Znalezienie mnie nie było dużym problemem.
Ostatecznie kociaka znalazłam po kolejnym tygodniu, tym razem prosząc już o pomoc straż pożarną. Sama nie dała bym rady nie tylko ze względu na miejsce gdzie kot przebywał, ale też i jego usposobienie. Zdenerwowani starażacy pouczyli mnie, że dzikiego kota trzyma się w klatce. Trudno im się dziwić, mają ważniejsze sprawy na głowie. Na opowiadanie całej historii i tłumaczenia nie było czasu. Przyjęłam to pouczneie z pokorą gotowa zapłacić za interwencję.
Mimo, że prosiłam o odbiór kota nikt po niego nie miał czasu przyjechać. Ostatecznie przekazałam go osobie z domu tymczasowego wiedząc, że sam sobie z nim nie poradzę. Chciałam, żeby wrócił do właścicielki za granicę. Nigdy nie powinien trafić do adopcji, był z nią silnie związany. Jednak jak się okazało ona zamierzała go oddać kolejnym ludziom tu w Polsce. Chociaż na FB krążyły historie, że tęskni, cierpi, przeżywa dramat.
Chociaż kota od początku do końca szukałam sama z pomocą życzliwych osób czego innego dowiedziałam się wkrótce z FB. Okazało się, ze uruchomiono zbiórkę na leczenie kota, którego zmęczyła sadystka tj, ja.
Dowiedziałam się o zakupie kamery, żadna nie została nigdzie zainstalowana, próbie włączenia do poszukiwania dronów, codziennych przyjazdach wolontariuszek...
No i teraz trzeba za to wszystko zapłacić, zwrócić koszty dojazdów stąd zbiórka. Nawet zakupiono transporter, chociaż kot pojechał do weterynarza w moim.
Jednym słowem totalny szok, nijak nie mogę pojąć, że ludzie w te bajki wierzą. Jedyny prawdziwy koszt to pobyt kota dwa dni na kroplówkach, ale połowę tych kosztów chciałam z własnej woli ponieść.
Ostatecznie nie mam kota, straciłam wpłacone pieniądze plus inne koszty. Umowa zakłada,że kosztów się nie zwraca po rezygnacji z adopcji. Podpisałam ją więc przyjmuję jej konsekwencji. O wiele bardzie boli mnie fakt, że chcąc tylko pomóc wplątałam się w tę absurdalną historię i chyba na dobre wyleczyłam z pomocy.
Na szczęście pomogłam przy okazji innemu kociakowi. Przyjechała w transporcie 5 kotów do adopcji, razem z moim. Nie miał go kto odebrać przez 3 dni, bo pani z fundacji pojechała na wakacje. Nik się nim nie interesował, Pani nie wiedziała nawet jaki to kot. W te 3 dni znalazłam mu dom i nie musiała do tej fundacji trafić. On akurat był bardzo przyjazny i spokojny.
Opisuje tę historię wyłącznie ku przestrodze, nie chodzi mi o komentarze, popularność itp. Po prostu mnie samej trudno w to uwierzyć i każdej osobie, która tę historię zna bezpośrednio.
Złożyłam też skargę na zachowanie panów mundurowych, też bez skutku.
Pomimo tego, że osoba do której trafił teraz kociak, nieustannie mnie broniła i mówiła prawdę o moich staraniach i poszukiwaniach, nikt jej nie uwierzył. Podobnie jak nie wierzył kilku życzliwym osobom, które próbował pisać na ten temat prawdę. Udało się im na jeden dzień zablokować zrzutkę, ale następnego dnia znowu pojawiła się na Fb stronie.
Tym razem adoptuje kociaka z naszego schroniska, co powinnam była zrobić od początku.
Zadaję sobie tylko pytanie czy aby na pewno zawsze prawda sama się obroni.... trudno przewidzieć w co uwierzy internet, ale to już osobisty wybór każdego z nas.
Ocena:
63
(103)
poczekalnia
Skomentuj
(80)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Od dłuższego czasu prawie(!) wszędzie wprowadzany jest parytet kobiet. To jest tak irytujące że aż strach włączyć telewizor. Wszędzie dziennikarKI/reporterKI/polityczKI a szczytem była sportowczyni!?!(gościni) Ktoś odklejony. No i te ministry. Jak ona jest ministra! to ja zawsze pytam którego ministra? :)
W telewizji najbardziej przeszkadzają mi głosy w sensie dźwięku kobiet. Są irytujące/piszczące/skrzeczące (uszy bolą), i kłócą się jak baby na targu warzywnym.
Ktoś kiedyś powiedział - wpuścić więcej kobiet to będzie łagodniej. No chyba nie przemyślał tego. Nie znam się ale się wypowiem bo jestem kobietą.
Jestem kobietą ale to mnie irytuje.
Bardzo.
Uprzedzam teksty typu - to wyłącz/ nie słuchaj .Tak, dokładnie to robię.
W telewizji najbardziej przeszkadzają mi głosy w sensie dźwięku kobiet. Są irytujące/piszczące/skrzeczące (uszy bolą), i kłócą się jak baby na targu warzywnym.
Ktoś kiedyś powiedział - wpuścić więcej kobiet to będzie łagodniej. No chyba nie przemyślał tego. Nie znam się ale się wypowiem bo jestem kobietą.
Jestem kobietą ale to mnie irytuje.
Bardzo.
Uprzedzam teksty typu - to wyłącz/ nie słuchaj .Tak, dokładnie to robię.
Ocena:
77
(143)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Perypetie damsko-męskie. Bardziej śmieszne, bo najbardziej piekielna w niej byłam ja. Dla samej siebie. Każda z poniższych historii wynikała z dwóch moich przekonań. Po pierwsze, każdy ma prawo być jaki chce i ja nie mam prawa wymagać od nich zmiany. Po drugie, że najważniejsze to nie sprawić nikomu przykrości. W ten właśnie sposób tkwiłam w kilku bardzo dziwnych relacjach, bo lgnęli do mnie wariaci, których większość osób szybko odcinało. Dopiero gdy miałam naprawdę dość, zaczynałam stawiać jakieś granice i odcinałam się.
1. Miałam jakieś 16 lat. Gdzieś w internecie poznałam faceta, który miał jakieś 22 lata. Był tzw. metalem, więc z miejsca poczułam do niego sympatię. Miałam do takich słabość, a i sama byłam metalówką. Wymieniliśmy się numerami gg. I zaczęło się robić dziwnie. Bardzo szybko wyznał mi miłość. Zbyłam go jakoś delikatnie. Następnego dnia już pisał, że mnie nienawidzi, że jestem zdrajczynią narodu, kochanką ówczesnego premiera Polski. Kolejnego już dnia znów byłam jego wymarzoną ukochaną. I tak ciągle. Nawet nie pamiętam już kto i jak zakończył znajomość, ale męczyłam się z nim kilka tygodni.
2. Byłam w ostatniej klasie liceum. Napisał do mnie na gg jakiś typ. 24 lata, student politechniki. Dziwnie zaczęło się, gdy po kilku dniach pisania zaczął mnie egzaminować. Jak się maluję, jakiej długości spódniczki noszę, jakie oceny miałam na zakończenie poszczególnych klas, rozmiar buta. Setki pytań każdego dnia. Wtedy też mi wyznał, że chce bym była jego dziewczyną. Grzecznie odmówiłam. Zwłaszcza, że już wtedy czułam, że to creep. Chwalił się, że nie używa antyperspirantu, ale żebym się nie bała, bo na randkę ze mną użyje, że jest prawiczkiem, bo jeszcze żadna na niego nie zasłużyła, ale ja chyba zasłużę itd. Zwyzywał mnie, że i tak by mnie chciał, bo wstydziłby się pokazać na mieście z metalówką. Następnego dnia jak gdyby nigdy nic kontynuował gradobicie pytań. Zapytał też z iloma facetami spałam, bo on nie chce, żeby jego dziewczyna spała z połową szkoły. Ochrzaniłam go. Dodałam też, że już mu mówiłam, że nie jestem nim zainteresowana, znów mnie zwyzywał. Tym razem go zablokowałam.
3. 18 lat. Kolejny typ napisał do mnie na skype. Powiedział, że bardzo mu się podoba moja fotka jak seksownie wypinam tyłeczek do aparatu. Poinformowałam go, że jakaś pomyłka, bo takich fotek ze mną na pewno nie ma. Zapytał czy i tak możemy pogadać. Na kamerce. Ja nie miałam takiego sprzętu, ale zgodziłam się, żeby połączenie było jednostronne. Chwilkę rozmawialiśmy, po czym on wstał i zaczął się masturbować. Natychmiast się rozłączyłam i go solidnie ochrzaniłam. Przeprosił, powiedział, że źle zrozumiał moje słowa (jak widać, pytanie czym się interesuje nie jest tak jednoznaczne jak myślałam ;)). Poprosił o jeszcze jedną szansę. I znów zaczął się zabawiać na kamerce! Wtedy już nie było litości i go zablokowałam.
4. Ostatni typ, o którym napiszę w tej historii. Nawet nie pamiętam jak go poznałam. Mój równolatek. Dziwiłam się nawet jak to się dzieje, że nie może znaleźć dziewczyny. Miły, inteligentny, z zainteresowaniami, całkiem przystojny. Wszystko się wyjaśniło niedługo później. Byłam w sklepie, gdy napisał do mnie z pytaniem co robię. Zgodnie z prawdą odpisałam, że kupuję odżywkę do kwiatów. Zapytał po co mi to, a ja pół żartem odpowiedziałam, że mnie po nic, ale babci się przyda. Myślałam, że to koniec tematu, ale nic z tego. Już po kilku godzinach napisał mi, że nie może przestać myśleć o tamtej sytuacji. Skoro ukrywałam przed nim dla kogo robię zakupy, to co jeszcze ukrywam? Wyjaśniłam mu, uspokoiłam. Niestety temat wciąż wracał. Wciąż dopytywał w czym jeszcze go oszukuję, skoro zrobiłam taki sekret z zakupów. Wtedy też postawiłam granicę. Powiedziałam, że nie życzę sobie ciągłego mielenia tego tematu. I nie życzę sobie dłużej się z nim spotykać. I tak zostaliśmy koleżaństwem. Już dwa dni później poprosił mnie o radę jako "przyjaciółki", bo umówił się z fantastyczną dziewczyną. Dałam mu radę. Cieszyłam się, że może coś tam mu się uda. Niestety kilka godzin później napisał do mnie, że nie idzie na spotkanie, bo dziewczyna okazała się po*ebana. Zaczął biadolić, że dlaczego każda dziewczyna, z którą się umawia okazuje się z*ebana. Okazało się, że dziewczyna ta ma inne poglądy niż on! Na tematy oczywiste! I każdy to wie. Przyznałam wówczas, że ja się z dziewczyną zgadzam. I się zaczęło! Zwyzywał mnie jak jeszcze nigdy, a potem jeszcze zapytał czy jestem z siebie dumna, że dobrego chłopaka tak uruchomiłam. Bez słowa go zablokowałam.
Mam takich historii na pęczki, bo przez kupę życia tolerowałam za dużo toksycznych zachowań. Może będzie druga część? :)
1. Miałam jakieś 16 lat. Gdzieś w internecie poznałam faceta, który miał jakieś 22 lata. Był tzw. metalem, więc z miejsca poczułam do niego sympatię. Miałam do takich słabość, a i sama byłam metalówką. Wymieniliśmy się numerami gg. I zaczęło się robić dziwnie. Bardzo szybko wyznał mi miłość. Zbyłam go jakoś delikatnie. Następnego dnia już pisał, że mnie nienawidzi, że jestem zdrajczynią narodu, kochanką ówczesnego premiera Polski. Kolejnego już dnia znów byłam jego wymarzoną ukochaną. I tak ciągle. Nawet nie pamiętam już kto i jak zakończył znajomość, ale męczyłam się z nim kilka tygodni.
2. Byłam w ostatniej klasie liceum. Napisał do mnie na gg jakiś typ. 24 lata, student politechniki. Dziwnie zaczęło się, gdy po kilku dniach pisania zaczął mnie egzaminować. Jak się maluję, jakiej długości spódniczki noszę, jakie oceny miałam na zakończenie poszczególnych klas, rozmiar buta. Setki pytań każdego dnia. Wtedy też mi wyznał, że chce bym była jego dziewczyną. Grzecznie odmówiłam. Zwłaszcza, że już wtedy czułam, że to creep. Chwalił się, że nie używa antyperspirantu, ale żebym się nie bała, bo na randkę ze mną użyje, że jest prawiczkiem, bo jeszcze żadna na niego nie zasłużyła, ale ja chyba zasłużę itd. Zwyzywał mnie, że i tak by mnie chciał, bo wstydziłby się pokazać na mieście z metalówką. Następnego dnia jak gdyby nigdy nic kontynuował gradobicie pytań. Zapytał też z iloma facetami spałam, bo on nie chce, żeby jego dziewczyna spała z połową szkoły. Ochrzaniłam go. Dodałam też, że już mu mówiłam, że nie jestem nim zainteresowana, znów mnie zwyzywał. Tym razem go zablokowałam.
3. 18 lat. Kolejny typ napisał do mnie na skype. Powiedział, że bardzo mu się podoba moja fotka jak seksownie wypinam tyłeczek do aparatu. Poinformowałam go, że jakaś pomyłka, bo takich fotek ze mną na pewno nie ma. Zapytał czy i tak możemy pogadać. Na kamerce. Ja nie miałam takiego sprzętu, ale zgodziłam się, żeby połączenie było jednostronne. Chwilkę rozmawialiśmy, po czym on wstał i zaczął się masturbować. Natychmiast się rozłączyłam i go solidnie ochrzaniłam. Przeprosił, powiedział, że źle zrozumiał moje słowa (jak widać, pytanie czym się interesuje nie jest tak jednoznaczne jak myślałam ;)). Poprosił o jeszcze jedną szansę. I znów zaczął się zabawiać na kamerce! Wtedy już nie było litości i go zablokowałam.
4. Ostatni typ, o którym napiszę w tej historii. Nawet nie pamiętam jak go poznałam. Mój równolatek. Dziwiłam się nawet jak to się dzieje, że nie może znaleźć dziewczyny. Miły, inteligentny, z zainteresowaniami, całkiem przystojny. Wszystko się wyjaśniło niedługo później. Byłam w sklepie, gdy napisał do mnie z pytaniem co robię. Zgodnie z prawdą odpisałam, że kupuję odżywkę do kwiatów. Zapytał po co mi to, a ja pół żartem odpowiedziałam, że mnie po nic, ale babci się przyda. Myślałam, że to koniec tematu, ale nic z tego. Już po kilku godzinach napisał mi, że nie może przestać myśleć o tamtej sytuacji. Skoro ukrywałam przed nim dla kogo robię zakupy, to co jeszcze ukrywam? Wyjaśniłam mu, uspokoiłam. Niestety temat wciąż wracał. Wciąż dopytywał w czym jeszcze go oszukuję, skoro zrobiłam taki sekret z zakupów. Wtedy też postawiłam granicę. Powiedziałam, że nie życzę sobie ciągłego mielenia tego tematu. I nie życzę sobie dłużej się z nim spotykać. I tak zostaliśmy koleżaństwem. Już dwa dni później poprosił mnie o radę jako "przyjaciółki", bo umówił się z fantastyczną dziewczyną. Dałam mu radę. Cieszyłam się, że może coś tam mu się uda. Niestety kilka godzin później napisał do mnie, że nie idzie na spotkanie, bo dziewczyna okazała się po*ebana. Zaczął biadolić, że dlaczego każda dziewczyna, z którą się umawia okazuje się z*ebana. Okazało się, że dziewczyna ta ma inne poglądy niż on! Na tematy oczywiste! I każdy to wie. Przyznałam wówczas, że ja się z dziewczyną zgadzam. I się zaczęło! Zwyzywał mnie jak jeszcze nigdy, a potem jeszcze zapytał czy jestem z siebie dumna, że dobrego chłopaka tak uruchomiłam. Bez słowa go zablokowałam.
Mam takich historii na pęczki, bo przez kupę życia tolerowałam za dużo toksycznych zachowań. Może będzie druga część? :)
relacje damsko-męskie
Ocena:
33
(73)
poczekalnia
Skomentuj
(22)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W mediach biją na alarm, że polskie dzieci są grube, nie ćwiczą na wuefie i że jesteśmy na szarym końcu Europy jak chodzi o sprawność fizyczną najmłodszych członków społeczeństwa. Gdy widzę takie materiały to mnie krew zalewa na stojąco - bo nikt nie zadaje sobie pytania dlaczego dzieci nie chcą ćwiczyć?
Do szkoły podstawowej szłam z łatką żywego srebra. Nie miałam czasu siedzieć ani jeść, bo zawsze gdzieś biegłam :) a w wakacje spędzałam 10-12h pod blokiem lub na placu zabaw. Wszystko było dobrze do momentu, aż nie poszłam do szkoły i na zajęcia wuefu. W ciągu pierwszego roku (przypominam, dziecko w wieku 7 lat) udało nam się wspólnie z nauczycielką od wychowania fizycznego - bo nie będę sobie takich sukcesów zawłaszczać - doprowadzić do mojego:
- lekkiego podtopienia ("już nie udawaj, potrafisz sama wypłynąć")
- niemalże złamania kręgosłupa ("no no, asekurujcie ją jak będzie stawała na rękach")
- niemalże uduszenia ("to ja szybciutko odbiorę w kantorku, a wy dalej ćwiczcie przewroty w tył")
- gipsu na prawej ręce (romans z nauczycielem innej klasy ćwiczącej na tej samej sali był ważniejszy)
- gipsu na lewej nodze ("to TYLKO piłka").
... i tendencja ta utrzymała się aż do końca klasy trzeciej. Ruch serdecznie znienawidziłam na długie lata, bo kojarzył mi sie tylko z bólem i poniżeniem, bo każde uszkodzenie było soczyście komentowane.
I tak miałam farta: nauczycielka chciała być kiedyś zabawna i rzuciła piłkę lekarska koleżance tak, jak rzuca się piłkę do siatkówki. Dziewczyna odbiła ją nadgarstkiem i do końca szkoły nie odzyskała pełnej sprawności.
W czwartej klasie miałam już zwolnienie, matka bała się że końca szkoły nie dożyję. Do dzisiaj mam staw rzekomy w biodrze i odczuwam czasami ból w uszkodzonych miejscach. Nigdy nie wpasowałam się w mądre tabelki z wyczynami ani olimpijskie wartości - także sorry, cmoknijcie mnie w pępek, moje dzieci na wuef chodzić nie będą, choćbym miała sama medycynę skończyć i zwolnienia im wypisywać. W wieku 32 lat moja kartoteka uszkodzeń jest dłuższa niż mojej babci, większośc intensywnie upakowana w lata ćwiczeń szkolnych.
Do ruchu wróciłam już jako późna nastolatka - z wielką miłością chodziłam na każde możliwe zajęcia ile tylko się dało, bo nikt nie oceniał czy skaczę wyżej czy biegam szybciej niż Kasia z trzeciej be. Mógły mieć z tym związek okulary, które musiałam zdejmować na lekcję, więc nie widziałam dobrze kosza, mógł mieć z tym związek tez fakt że to bardzo nie tędy droga.
Nie miałam nadwagi i nie mam. Dajcie już spokój tym dzieciakom i przestańcie pastwić się nad tymi smartfonami - sami im je dajecie dla świętego spokoju. Może czas się zastanowić nad tym, ile powinny kosztować dla dzieciaków zajęcia dodatkowe w miejscu, gdzie sprawia im to przyjemność a nie jest formą tortur dla tych mniej sprawnych.
Do szkoły podstawowej szłam z łatką żywego srebra. Nie miałam czasu siedzieć ani jeść, bo zawsze gdzieś biegłam :) a w wakacje spędzałam 10-12h pod blokiem lub na placu zabaw. Wszystko było dobrze do momentu, aż nie poszłam do szkoły i na zajęcia wuefu. W ciągu pierwszego roku (przypominam, dziecko w wieku 7 lat) udało nam się wspólnie z nauczycielką od wychowania fizycznego - bo nie będę sobie takich sukcesów zawłaszczać - doprowadzić do mojego:
- lekkiego podtopienia ("już nie udawaj, potrafisz sama wypłynąć")
- niemalże złamania kręgosłupa ("no no, asekurujcie ją jak będzie stawała na rękach")
- niemalże uduszenia ("to ja szybciutko odbiorę w kantorku, a wy dalej ćwiczcie przewroty w tył")
- gipsu na prawej ręce (romans z nauczycielem innej klasy ćwiczącej na tej samej sali był ważniejszy)
- gipsu na lewej nodze ("to TYLKO piłka").
... i tendencja ta utrzymała się aż do końca klasy trzeciej. Ruch serdecznie znienawidziłam na długie lata, bo kojarzył mi sie tylko z bólem i poniżeniem, bo każde uszkodzenie było soczyście komentowane.
I tak miałam farta: nauczycielka chciała być kiedyś zabawna i rzuciła piłkę lekarska koleżance tak, jak rzuca się piłkę do siatkówki. Dziewczyna odbiła ją nadgarstkiem i do końca szkoły nie odzyskała pełnej sprawności.
W czwartej klasie miałam już zwolnienie, matka bała się że końca szkoły nie dożyję. Do dzisiaj mam staw rzekomy w biodrze i odczuwam czasami ból w uszkodzonych miejscach. Nigdy nie wpasowałam się w mądre tabelki z wyczynami ani olimpijskie wartości - także sorry, cmoknijcie mnie w pępek, moje dzieci na wuef chodzić nie będą, choćbym miała sama medycynę skończyć i zwolnienia im wypisywać. W wieku 32 lat moja kartoteka uszkodzeń jest dłuższa niż mojej babci, większośc intensywnie upakowana w lata ćwiczeń szkolnych.
Do ruchu wróciłam już jako późna nastolatka - z wielką miłością chodziłam na każde możliwe zajęcia ile tylko się dało, bo nikt nie oceniał czy skaczę wyżej czy biegam szybciej niż Kasia z trzeciej be. Mógły mieć z tym związek okulary, które musiałam zdejmować na lekcję, więc nie widziałam dobrze kosza, mógł mieć z tym związek tez fakt że to bardzo nie tędy droga.
Nie miałam nadwagi i nie mam. Dajcie już spokój tym dzieciakom i przestańcie pastwić się nad tymi smartfonami - sami im je dajecie dla świętego spokoju. Może czas się zastanowić nad tym, ile powinny kosztować dla dzieciaków zajęcia dodatkowe w miejscu, gdzie sprawia im to przyjemność a nie jest formą tortur dla tych mniej sprawnych.
Ocena:
53
(97)
poczekalnia
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ci co mnie znają, wiedzą że cierpliwość mam ze złota. Ale mam niestety parę zapalników które zapalają mnie do żywego.
I ja jako posiadacz jak i psa, i jak i roweru - najbardziej odpalają mnie dwie grupy społeczne - psiarze i rowerzyści. I to na tej 1szej grupie się skupie.
Mam wrażenie że mogłabym historyjkami zapełnić dobry notatnik, jednak te które najbardziej zapadły mi w pamięć zamieszczę poniżej.
Mam z partnerem psa ze schroniska. Absolutnie nie dogaduje się z żadnymi psami. Jeżeli pies jest wielkości naszego 11 kilogramowego kajtka, to niestety skończyć może się to dość krwawo. Z dużymi psami jest nieco inaczej, o tym za chwilę.
Pies jest ewidetnie skrzywdzony prawdopodobnie bezdomnoscia w wieku szczenięcym, i nie dopuszcza do siebie zadnego psa, powoli jednak przestaje reagować na psy sąsiadów, gdyż mu się troche "opatrzyły". Jednak na co twoje wysiłki w pracy z psem jak posiadacze psów to debile?
Obiekt "nad zalewowy", ogromny park, mnostwo ludzi. Nasz kajteusz na smyczy, zawsze, blisko nogi. Szybko "uspakajany" gdy prowokuję jakąś wymiane szczeków. I wchodzi on, cały na biało, z dwoma rasowymi psami, jeden w typie labradora, a drugi z tych "ładnych" polujących. Widzę jak psy, bez smyczy, lecą na naszego kajtka.
Zaczynamy się wydzierać do wlasciciela ktory NIE KWAPI się pospieszyć z pomocą, zeby poprostu psy od nas zabrał. Z racji tego że psy są sporo wieksze od naszego burka, to pies nie zareagował w zaden agresywny sposob. Pies jest w szoku. O ile labrador zaszkodzilby bardziej mnie (gdyż poprostu zaczał obijać się i o naszego psa, i głównie O MNIE) to ten drugi pies niestety zaczął robic sie agresywny. Własciciel, na oko w podobnym, badz nieco młodszy od nas (poniżej 30tki) nie potrafi z partnerką złapać zadnego z naszych psów. Sytuacja mega stresująca, głównie dla naszego psa.
Czy przeprosil? Czy byla jakas refleksja? Ależ skąd, jeszcze uslyszelismy ze jestesmy "po...", bo mój partner MIAŁ CZELNOSOSC nie wytrzymać i skomentować dosadnie ze JEZELI NIE OGARNIASZ PSA, to trzymasz go smyczy.
Ja jestem jednak tego zdania ze psa w miejscu gdzie znajduje sie wieksza grupa (juz nawet nie tylko zwiazana z psami) to pies powinien ZAWSZE być na smyczy. Oni myślą ze ich psiaki (ktore nomen omen nie sa niczemu winne) SA TAK OSLUCHANE ze na kazdą komende przecież się wrócą do nogi. No, własnie nie. Pies jest nieprzewidywalny.
Dla równowagi dodam ze obok zalewu, byla duza grupa ludzi z psami, i jeden z tych "ciapciakowatych" mial zakusy zeby do nas sie przespacerowac. Ale jednak wystarczylo jedno "Pimpek, nie wolno", i pies zareagował jak w zegarku.
I jakby ja ludziom z psiakami nie zabronie, np, w obiekcie oddalonym od "miasta", puscic takiego nieagresywnego, w miare ogarnietego psa bez smyczy. Nie każdy ma gdzie psa wybiegać. Tyle ze gdy w terenie zalesionym zostalismy "zaatakowani" przez Spaniela, to wlasciciel chciał nam do stóp z przeprosinami się kłaniać. Chwile sie postresowalismy, ale z racji tego ze piesek byl dużo wiekszy od naszego (wiec nasz nie reagowal) to sie okazal psem bardzo delikatnym, poprostu chcial się "obwąchac". Jednak wlasciciel poprostu przeprosił, takie sytuacje sie zdarzają i zdarzac będą. Trzeba poprostu nie być cymbałem.
Sytuacja z przed paru dni jednak dobitnie mi pokazuję ze jednak tych cymbalińskich jest dużo więcej, i na posiadanie psów powinny być wydawane pozwolenia.
Ogródki działkowe. Obok ogródka mojej mamy, córka sąsiadów ma psa podobnych gabarytów do naszego, tyle że pies jest ewidetnie z tych "na kaczki" (zapewne rasowy, ale niestety nie kojarze nazwy) W skrócie: pies barczysty, zbity. Nie wyższy, ale napewno dużo cięzszy od tej naszej podróby corgiego. Ogródki (a wlasciwie ich alejki) to nie miejsce na puszczanie psa (i na dodatek agresywnego, bo tego psa nie znam przeciez "od dzis") Gdyby nie to ze mój partner zlapal i niemal "obwiesil" naszego na smyczy i odsunal w ostatniej sekundzie (a wychodzilismy juz z terenu dzialki do samochodu oddalonego od furtki o jakies 10 krokow) to mogliśmy mieć juz po psie. I posluchajcie mnie, ja jestem osobą wyrozumiałą - mógl pies poprostu wybiec przez przypadek, czlowiek sie zamysla, nie zawsze wszystko jest jak "w idealnym swiecie". Sasiadka odgonila go, ale czy padlo "przepraszam"? Oczywiscie ze nie.
Moją poprzednia kundelkę "zaatakowal" (okazal sie bardzo mlodziutkim psem ktory tylko chcial sie bawic) boxer, a ze ona nie byla w ogole agresywna wobec psow, piekielnoscia byl bardziej fakt ze ten pies wyrwal sie starszej kobiecie, i po drodze z impetem zaliczyl z 5 kałuż i pies narobil MI wiecej szkody, niz mojej suczce. Finalnie ta Pani nie umiala nawet zlapac tej smyczy, więc rzucilam smycz mojej na ziemie i zlapalam jej psa. Bylam cala w blocie. Przepraszam? Dziękuje? Ależ skąd.
A historii z Grażynkami ze swoim pudlem/yorkiem/shitsu/maltanem gdzie na polnej drodze widze z daleka (ten nasz na małe psy dostaje szczegolnej piany na pysku) i proszę grzecznie zeby wziela psa na smycz albo na ręce i slysze
"Ale po co? Ona sie chce tylko pobawić/powąchac"
"Ale nasz nie chce." nie zliczę. Oczami piekielnej wyobrazni widze ze bogu ducha winny maltanczyk o srednicy szyji jakies 5cm zostaje poprostu tak zraniony ze być może śmiertelnie, przez naszego psa - to my bedziemy osadzeni o posiadanie "diabelskiego psa". Tyle ze nasz absolutnie nigdy nie jest puszczany luzem. Ba, nawet smycz ma często i gesto poprostu zwiniętą na krotko, zeby nie daj boze zza winkla nie wyskoczyl jakiś york z awanturą.
A ile się nasluchalam jak "psie aniołeczki" wlatują na sciezkach rowerowym ludziom pod kola. Ludzie lamią rece i nogi, bo jakiś cymbal musi swojego pupila zawsze puscic wolno.
I naprawde, jestem osobą wyrozumialą. Nie wymagam by w terenie lasu kazdy z tą smyczą zasuwał. Wiele ludzi, widzac ze przystajemy "czekajac", zapina psa bez mrugniecia okiem. Chce by sluchali naszych prosb zeby zapiac psa - bo to czesto dla dobra ICH psa. Nasza kajtczyna wyglada niepozornie, ale ma naprawde mocny, agresywny zacisk (mam piękne pamiątki z poczatkow naszej przygody) Zeby w razie takich sytuacjii umieli za swoje niedopatrzenie - przeprosic.
I ja jako posiadacz jak i psa, i jak i roweru - najbardziej odpalają mnie dwie grupy społeczne - psiarze i rowerzyści. I to na tej 1szej grupie się skupie.
Mam wrażenie że mogłabym historyjkami zapełnić dobry notatnik, jednak te które najbardziej zapadły mi w pamięć zamieszczę poniżej.
Mam z partnerem psa ze schroniska. Absolutnie nie dogaduje się z żadnymi psami. Jeżeli pies jest wielkości naszego 11 kilogramowego kajtka, to niestety skończyć może się to dość krwawo. Z dużymi psami jest nieco inaczej, o tym za chwilę.
Pies jest ewidetnie skrzywdzony prawdopodobnie bezdomnoscia w wieku szczenięcym, i nie dopuszcza do siebie zadnego psa, powoli jednak przestaje reagować na psy sąsiadów, gdyż mu się troche "opatrzyły". Jednak na co twoje wysiłki w pracy z psem jak posiadacze psów to debile?
Obiekt "nad zalewowy", ogromny park, mnostwo ludzi. Nasz kajteusz na smyczy, zawsze, blisko nogi. Szybko "uspakajany" gdy prowokuję jakąś wymiane szczeków. I wchodzi on, cały na biało, z dwoma rasowymi psami, jeden w typie labradora, a drugi z tych "ładnych" polujących. Widzę jak psy, bez smyczy, lecą na naszego kajtka.
Zaczynamy się wydzierać do wlasciciela ktory NIE KWAPI się pospieszyć z pomocą, zeby poprostu psy od nas zabrał. Z racji tego że psy są sporo wieksze od naszego burka, to pies nie zareagował w zaden agresywny sposob. Pies jest w szoku. O ile labrador zaszkodzilby bardziej mnie (gdyż poprostu zaczał obijać się i o naszego psa, i głównie O MNIE) to ten drugi pies niestety zaczął robic sie agresywny. Własciciel, na oko w podobnym, badz nieco młodszy od nas (poniżej 30tki) nie potrafi z partnerką złapać zadnego z naszych psów. Sytuacja mega stresująca, głównie dla naszego psa.
Czy przeprosil? Czy byla jakas refleksja? Ależ skąd, jeszcze uslyszelismy ze jestesmy "po...", bo mój partner MIAŁ CZELNOSOSC nie wytrzymać i skomentować dosadnie ze JEZELI NIE OGARNIASZ PSA, to trzymasz go smyczy.
Ja jestem jednak tego zdania ze psa w miejscu gdzie znajduje sie wieksza grupa (juz nawet nie tylko zwiazana z psami) to pies powinien ZAWSZE być na smyczy. Oni myślą ze ich psiaki (ktore nomen omen nie sa niczemu winne) SA TAK OSLUCHANE ze na kazdą komende przecież się wrócą do nogi. No, własnie nie. Pies jest nieprzewidywalny.
Dla równowagi dodam ze obok zalewu, byla duza grupa ludzi z psami, i jeden z tych "ciapciakowatych" mial zakusy zeby do nas sie przespacerowac. Ale jednak wystarczylo jedno "Pimpek, nie wolno", i pies zareagował jak w zegarku.
I jakby ja ludziom z psiakami nie zabronie, np, w obiekcie oddalonym od "miasta", puscic takiego nieagresywnego, w miare ogarnietego psa bez smyczy. Nie każdy ma gdzie psa wybiegać. Tyle ze gdy w terenie zalesionym zostalismy "zaatakowani" przez Spaniela, to wlasciciel chciał nam do stóp z przeprosinami się kłaniać. Chwile sie postresowalismy, ale z racji tego ze piesek byl dużo wiekszy od naszego (wiec nasz nie reagowal) to sie okazal psem bardzo delikatnym, poprostu chcial się "obwąchac". Jednak wlasciciel poprostu przeprosił, takie sytuacje sie zdarzają i zdarzac będą. Trzeba poprostu nie być cymbałem.
Sytuacja z przed paru dni jednak dobitnie mi pokazuję ze jednak tych cymbalińskich jest dużo więcej, i na posiadanie psów powinny być wydawane pozwolenia.
Ogródki działkowe. Obok ogródka mojej mamy, córka sąsiadów ma psa podobnych gabarytów do naszego, tyle że pies jest ewidetnie z tych "na kaczki" (zapewne rasowy, ale niestety nie kojarze nazwy) W skrócie: pies barczysty, zbity. Nie wyższy, ale napewno dużo cięzszy od tej naszej podróby corgiego. Ogródki (a wlasciwie ich alejki) to nie miejsce na puszczanie psa (i na dodatek agresywnego, bo tego psa nie znam przeciez "od dzis") Gdyby nie to ze mój partner zlapal i niemal "obwiesil" naszego na smyczy i odsunal w ostatniej sekundzie (a wychodzilismy juz z terenu dzialki do samochodu oddalonego od furtki o jakies 10 krokow) to mogliśmy mieć juz po psie. I posluchajcie mnie, ja jestem osobą wyrozumiałą - mógl pies poprostu wybiec przez przypadek, czlowiek sie zamysla, nie zawsze wszystko jest jak "w idealnym swiecie". Sasiadka odgonila go, ale czy padlo "przepraszam"? Oczywiscie ze nie.
Moją poprzednia kundelkę "zaatakowal" (okazal sie bardzo mlodziutkim psem ktory tylko chcial sie bawic) boxer, a ze ona nie byla w ogole agresywna wobec psow, piekielnoscia byl bardziej fakt ze ten pies wyrwal sie starszej kobiecie, i po drodze z impetem zaliczyl z 5 kałuż i pies narobil MI wiecej szkody, niz mojej suczce. Finalnie ta Pani nie umiala nawet zlapac tej smyczy, więc rzucilam smycz mojej na ziemie i zlapalam jej psa. Bylam cala w blocie. Przepraszam? Dziękuje? Ależ skąd.
A historii z Grażynkami ze swoim pudlem/yorkiem/shitsu/maltanem gdzie na polnej drodze widze z daleka (ten nasz na małe psy dostaje szczegolnej piany na pysku) i proszę grzecznie zeby wziela psa na smycz albo na ręce i slysze
"Ale po co? Ona sie chce tylko pobawić/powąchac"
"Ale nasz nie chce." nie zliczę. Oczami piekielnej wyobrazni widze ze bogu ducha winny maltanczyk o srednicy szyji jakies 5cm zostaje poprostu tak zraniony ze być może śmiertelnie, przez naszego psa - to my bedziemy osadzeni o posiadanie "diabelskiego psa". Tyle ze nasz absolutnie nigdy nie jest puszczany luzem. Ba, nawet smycz ma często i gesto poprostu zwiniętą na krotko, zeby nie daj boze zza winkla nie wyskoczyl jakiś york z awanturą.
A ile się nasluchalam jak "psie aniołeczki" wlatują na sciezkach rowerowym ludziom pod kola. Ludzie lamią rece i nogi, bo jakiś cymbal musi swojego pupila zawsze puscic wolno.
I naprawde, jestem osobą wyrozumialą. Nie wymagam by w terenie lasu kazdy z tą smyczą zasuwał. Wiele ludzi, widzac ze przystajemy "czekajac", zapina psa bez mrugniecia okiem. Chce by sluchali naszych prosb zeby zapiac psa - bo to czesto dla dobra ICH psa. Nasza kajtczyna wyglada niepozornie, ale ma naprawde mocny, agresywny zacisk (mam piękne pamiątki z poczatkow naszej przygody) Zeby w razie takich sytuacjii umieli za swoje niedopatrzenie - przeprosic.
Ocena:
39
(69)
poczekalnia
Skomentuj
(29)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ja się chyba juz poddam. Jestem cukiernikiem hobbystą, przekułam pasję w zawód. Tak mija 5 rok. Robię, co mogę, szkolę się na własny koszt, tak było jest i będzie. Mimo że jestem coraz lepsza estetycznie, mam dużo pomysłów próba przeforsowania czegoś niebanalego przez świat polskiego cukiernictwa mnie dobija. Nie bo ludzie nie kupią, nie bo za drogie bedzie.... Wymieniać można bez końca. Sztuczne ciasta z prochu są wszechobecne. Nawet ucierane! Mobbing, brak czasu dla siebie i marna kasa to jedyne, co dostałam za pasje i zaangażowanie. Czuje frustrację. Chyba czas zmienić znów zawód, ale nic innego nie sprawia mi takiej radości. Pomysłu na siebie nie mam. Mam 30 lat czuję pustkę. Nie mam nic. Mieszkam na wynajętym, na kredyt mnie nie stać, dzieci brak z tego samego powodu. Chciałam się wyżalić.
Śląsk
Ocena:
27
(83)
poczekalnia
Skomentuj
(19)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Pracuję w jednej ze sieciowek w galerii. Polityka naszej firmy wygląda tak, że każdy klient przed wejściem do przymierzalni musi mieć sprawdzone rzeczy. Praktycznie na co dzień mierzymy się z tekstami, że traktujemy ich jak złodziejów. Standard. Jeden facet zapadł mi bardzo dobrze w pamięci... Stałam z koleżanką razem na przymierzalni, próbując odkopać się z rzeczy zostawionych przez klientów. Podchodzi pan z butami (których też nie można wnieść do kabiny) i kilkoma koszulkami. Powiedziałam kulturalnie dzień dobry i przekazałam tą informację j się zaczęło. Pan najpierw nas zwyzywał kto to wymyślił, że on chce przymierzyć te buty i koniec. Po którejś z prób bycia w dupe miłym dla niego i przekazania mu prostej informacji, zdenerwował się do tego stopnia, że butami które miał w ręku zaczął w nas rzucać i wybiegł ze sklepu
Ocena:
25
(63)
poczekalnia
Skomentuj
(28)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na temat pomagania Ukrainie. Wiem temat rzeka. Ale firma kolegi z celów podatkowych kupiła i podarowała do UKR wóz terenowy coś w stylu Hummera. Ale chcąc pokazać iż wóz działa na froncie zainstalowała GPS z przekazem danych satelitarnym tzn nie musi być GSM byle widać niebo wyślę dane.
Wóz jeździ po Kijowie
Wóz jeździ po Kijowie
Pomoc
Ocena:
28
(78)