Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Dark

Zamieszcza historie od: 23 marca 2012 - 0:40
Ostatnio: 10 maja 2012 - 10:55
O sobie:

http://darksdesigns.wordpress.com/ - wytwory łap moich własnych ;)
---
kliknijcie sierściuchom, będą wdzięczne :)
http://www.care2.com/click-to-donate/wolves/

  • Historii na głównej: 6 z 11
  • Punktów za historie: 7737
  • Komentarzy: 64
  • Punktów za komentarze: 386
 

#31142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W lutym kupowałam palnik jubilerski. Że na razie warsztat na jednym biureczku się mieści i widmo kolejnej przeprowadzki w styczniu, nie szalałam, zamówiłam urocze ręczne maleństwo, kulturalnie ładowane butanem do zapalniczek. Tupałam z niecierpliwości, kiedy przyjdzie. Przyszedł.

Palnik - miodzio, ale to zasługa sprawdzonego producenta, a nie sklepu przecież. Instrukcja - jest, supereleganckie metalowe pudełko z dodatkowymi bajerami - jest. Dowód zakupu - brak. Karta gwarancyjna - niewypełniona. Wurg.

Że towar znacznej wartości, zadzwoniłam od razu do sklepu. Przez pół dnia nikt nie odbierał, więc nim wyszłam z domu, wkurzona już porządnie, napisałam maila. Że z lekka niepoważni są, ale to nie moje zmartwienie, jeśli przyślą mi dowód zakupu i wypełnioną kartę gwarancyjną.

Odpowiedzi doczekałam się po 3 dniach roboczych, ale za to odpisały mi trzy różne osoby, co ciekawe, wszystkie sobie przecząc. Wybrałam człowieka, który wykazywał chęci współpracy, reszcie napisałam, że mają bajzel. Pan jednak współpracował z oporami.

Dostałam fakturę internetową. Znaczy, według nich, jest to ten mail z potwierdzeniem zakupu, który sklep rozsyła z automatu. Bez jakiegokolwiek załącznika, już o podpisie elektronicznym do faktury nie wspominając. Napisałam panu, gdzie może sobie wsadzić swojego maila i zapytałam, czy słyszał o obowiązku wydawania paragonu.

Pan nie słyszał. Znaczy, coś tam słyszał, ale oni, uwaga, werble, zostawiają paragony dla siebie, bo im potrzebne i nie dają ich klientom. Spytałam, czy pan słyszał o tym, że kasa fiskalna drukuje dwie rolki - dla sprzedawcy i klienta. Pan nie słyszał, wrócił do twierdzenia, że jednak w ogóle nie wystawiają paragonów.

Zapytałam, jak w ewidencji są zapisani, że jako jedni z nielicznych mają przywilej niefiskalizowania sprzedaży. Pan w końcu wydusił z siebie, że no tak, jakieś tam paragony są. W takim razie ja chcę swój paragon. Nie, nie dostanie pani paragonu, bo my z zasady nie dajemy klientom paragonów. odpuściłabym, gdyby nie fakt, że sprzęt ma 3 lata gwarancji producenta, a bez dowodu zakupu, mogę tą gwarancją kurze przetrzeć.

Zagadałam więc do znajomego prowadzącego sklep, który podparł mojego kolejnego maila odpowiednimi wyciągami z przepisów o wydawaniu paragonów i napisałam, że jeśli go nie dostanę, złożę skargę w UOKIK i US.

Alleluja! Dwa i pół tygodnia po palniku dotarła do mnie faktura VAT, paragon i przeprosiny.

Wiecie, co jest najzabawniejsze? Że syf mają taki, że dostałam cztery takie kompleciki dokumentów...

sklepy_internetowe

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 733 (763)
zarchiwizowany

#31254

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie spotkałam się już dawno z Moher Commando w akcji, a już szczególnie nie w akcji mojej osoby dotyczącej. No, to piękny czas był, ale się skończył, bo kilka dni temu miało miejsce spotkanie trzeciego stopnia.

Ponieważ nieustannie mam wurg na świat, dużo stresu i masę pracy, próbuję powrócić do stanu zen, niczym ten cholerny kwiat lotosu na owej pieprz*nej tafli jebitnie spokojnego jeziora. Z uporem i desperacją próbuję, różnymi sposobami.

Kółka na przykład, są niezłym sposobem. Tym razem padło na dwa. Wyszalałam się po drogach, ale że trzymam się przepisów, to mało mi tej 90tki było, pojechałam jeszcze na tor, na torze umęczyłam się jak koń na westernie, bo akurat tego dnia – znaczy w piątek – upał się nagle zrobił jak diabli. A ja w kombinezoniku skórzanym ze wzmocnieniami i czarnym kasku, no miodzio po prostu. W końcu wymiękłam, zadowolona pojechałam na miejsce zborne, gdzie znajomy miał kółeczka przejąć i sam się udać w trasę.

Dojechałam, szlag, plac bez kawałka cienia, grzeje jak diabli. No nic, oparłam motor na stopce, obeszłam go tak, żeby stać tyłem do słońca, podparłam się na siodełku i stoję z kaskiem w łapie. Czuję, że słonko mnie pokonuje, ściągnęłam rękawiczki, rozpuściłam włosy, żeby chociaż trochę wiatru złapać. Dalej gorąco, w dodatku dostaję smsa „spóźnię się kwadrans”. Uh. Stoję jeszcze trochę, w końcu poddaję się i rozpinam kombinezon tak gdzieś do mostka. No, trochę chłodniej. Pod spodem miałam koszulkę ognioodporną, z wyglądu zwykły biały golfik [a dla czepialskich – pod tym z kolej stanik sportowy, więc zero negliżu whatsoever].

Stałam tak sobie chwilę, usłyszałam jakieś gulgotanie za sobą i jak nie jeb…, wybaczcie mój klatchiański*, na ziemię razem z motorem. Otworzyłam oczęta i cóż widzę? Moher babę widzę, z wyjątkowo niekorzystnej perspektywy. Zerwałam się z motoru, stawiam go do pionu, pytam kobiety, czy aby wszystkie klepki na miejscu i jednocześnie, co w owej chwili zajmowało mnie o wiele bardziej, sprawdziłam, czy sprzęt nie ucierpiał. Na szczęście nie ucierpiał, przystąpiłam więc do darcia mordy na babola. Rzeczony babol kopnął solidnie w stopkę, na skutek czego motor, ze mną w bonusie, klepnął o glebę. Oto, czego się w fascynującej wymianie zdań [której dosłownie nie przytoczę, bo po pierwsze była bardzo chaotyczna, po drugie mało cenzuralna i połowa byłaby wykropkowana] dowiedziałam:

- kto to widział, żeby dziewucha na czymś takim jeździła?!
- jak toto nie wstyd w takich kudłach rozpuszczonych, jak pani negocjowanego afektu*, stać?!
- jeżdżę na tym diabelskim ustrojstwie dlatego, żeby cudzych mężów odbijać! [o co chodzi w okolicy, z tym odbijaniem mężów za pomocą kółek, ja się pytam?!]
- moja matka wchodziła w bliską relację z bydłem oraz nierogacizną, podobnie jak wszystkie moje przodkinie od zarania świata!
- nie dość, że szlajam się po okolicy na nieszczęsnym motorze, siedząc na nim, wybaczcie, muszę zacytować: „siedząc na nim, jakbym się z prosiakiem jeb*ła”, to jeszcze bezwstydnie rozbieram się na ulicy [to ten odpięty kombinezon, zdaje się, bo jako jedyna istota w zasięgu wzroku byłam ubrana od stop do głów, nawet w golfiku].

Kusiło mnie jak nigdy, żeby babie walnąć raz a dobrze w splot słoneczny. Ale przywołałam wizję tego lotosu na tym cholernym jeziorze, poodychałam stylem zen, aż od hiperwentylacji [i upału] zakręciło mi się w głowie i poprzestałam na wyżyciu się werbalnym. Przyznaję, może i powinnam zachować wyniosły spokój, ale potrzebowałam oczyścić aurę, mówiąc babie, co o niej myślę. A myślałam sporo, kilka minut bez powtórzeń.

Wiarę w ludzi nieco odbudowała mi bardzo ładna bizneswoman, która przez całe zajście szukała czegoś pod siedzeniem w swoim samochodzie [rzecz działa się na parkingu] i wszystko widziała. Podeszła, obrzuciła moher babę chłodnym spojrzeniem i rzuciła:
- Widać zazdrość zżera, że się własnej młodości nie wykorzystało.
Uśmiechnęła się do mnie i poszła.

Babsko oddaliło się niechętnie. Kumpel uwierzyć nie chciał.

*copyright by Terry Pratchett

moher

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (206)

#30226

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludziom od tego słońca to chyba odbija.

Poszłam wczoraj spać jakoś po 2giej. Ogólnie sowa ze mnie, ale wczoraj miałam wyjątkowo dużo do zrobienia – przed poniedziałkowym wyjazdem na długi weekend pełna mobilizacja, czego skutkiem były cztery powstałe naszyjniki. Z poczuciem spełnionej misji, ledwo już przytomna, poszłam spać. Nie zdążyłam się jeszcze na drugi bok obrócić, zadzwonił telefon.

Pech, cholerny pech, że położyłam go na zamkniętym laptopie – dźwięk wibracji na obudowie obudził prawie lokatorów pobliskiego cmentarza. Odebrałam, przekonana, że to mój facet postanowił powiedzieć „dobranoc”, bo czasem lubi sobie w środku nocy zadzwonić i ja nie mam nic przeciwko. Ale to nie był on, o nie...

Ja: Mhhhmmm?
Głos w słuchawce: No tak przecież nie można!
J: Watdafak?! Przepraszam, z kim ja rozmawiam?!
GwS [ze świętym oburzeniem]: No jak to z kim, ja dzwonię z wydawnictwa O-dumnej-nazwie, jestem edytorką, powinna pani widzieć kto się jej tekstem zajmuje!

Zgrzyt, zgrzyt, prawie słyszę, jak mój mózg rozkręca obroty i jest, olśnienie, wydawnictwo, no tak. Szybki look na zegarek – jest 3’40 nad ranem.

J: A to wasze wydawnictwo to, pardon moi, w Australii ma siedzibę?
GwS: Niech się pani nie wygłupia, w Dumnym-mieście-kiedyś-wojewódzkim. Ja dzwonię w pani interesie, a pani o jakiejś Australii. Tak nie można robić, pani popełniła ogromny błąd, niewybaczalny!

Szczerze mówiąc, wtedy uwierzyłam, że mi się przyśniło. Za dużo filmów do tego robienia naszyjników obejrzałam, mózg się wkręcił i zapomniał odkręcić. Ale nie, jednak to była jawa.

J: Proszę pani! W moim interesie to jest spać wtedy, kiedy spać przyjdzie mi ochota i powiedziałabym, że środek nocy jest porą, w jakiej się po ludziach takiej ochoty można spodziewać. I nie obchodzi mnie, z czym pani dzwoni! Pani imię i nazwisko, jutro z rana złożę na panią skargę, skoro ma pani czelność dzwonić na prywatny telefon o tej godzinie!
GwS: Ale pani koniecznie musi mnie wysłuchać!
J: Imię i nazwisko!
GwS: [podała, ale trajkocze jednym tchem dalej]. Może sobie pani składać skargę, oni mi i tak przyznają rację!
J: Ale w czym, do ciężkiej cholery?
GwS: No jak to w czym?! Nie można tak zabijać głównego bohatera powieści! Pani po prostu nie może tego zrobić! Tak nie wolno! Pani wie, jaka ja się czułam oszukana?! Czytelnicy też się poczują! Nic pani więcej w życiu nie sprzeda, ja pani karierę ratuję właśnie!
J: Proszę pani. Niechże sobie pani weźmie ten ratunek mojej kariery i wsadzi do oka, najlepiej przez dupę, dobrze? A jak następnym razem najdzie panią wspaniały pomysł, żeby wykręcić mój numer, to proszę powtórzyć wyżej opisaną czynność, najlepiej przy użyciu tarki do warzyw, hmm?

[biiiip, biiiip, biiiip...] Uff.

No to teraz słowem wyjaśnienia: tak, napisałam książkę, tak, dałam się namówić na wysłanie jej do wydawnictwa. Ale Duże-i-porządne wydawnictwo zniechęciło mnie okropnym gościem, który się ze mną kontaktował, wysłałam więc też do Nieco-mniejszego-ale-też-znanego. Pani dzwoniła z tego drugiego. Chyba przeproszę się z pierwszym...
Niestety tak jak bardzo szybko po obudzeniu jestem całkiem przytomna, tak raz obudzona nie mogę zasnąć. Prawie do 6tej się męczyłam przez durną babę. Mało tego, musiało wystarczyć mi wysłanie skargi mailem, bo w sobotę nikt nie odbiera, pech.

Ja rozumiem, że pracuje się w domu, w nocy. Ba, wczoraj sama dokładnie to samo robiłam. Ale no cholera jasna, jak można być tak chamskim? Pomijając wątpliwą jakość merytoryczną udzielonej rady.

wydawnictwo

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 538 (642)
zarchiwizowany

#30964

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj mi się przypomniało, jacy to ludzie potrafią być natrętnie wścibscy i upierdliwi.

Kilka lat temu uparłam się wyciągnąć ze schroniska psa. Mowy niestety nie było, żeby zamieszkał u mnie [wtedy kończyłam liceum i mieszkałam z rodzicami], zaczęłam więc dręczyć tych nielicznych ludzi, co do których byłam pewna, że podołają. Bo podołać było czemu. Ten konkretny pies był mieszańcem czechosłowackiego wilczaka [dla ciekawskich polecam Google], którego były właściciel, osobnik najwyraźniej na poziomie intelektualnym jętki jednodniówki, pozwolił swojej malamutce na przelotny romans z psem właśnie tej rasy. Dziesięciomiesięczny szczeniak sterroryzował jego, osiedle i straż miejską, aż w końcu trafił po wielu przebojach do schroniska. Nie złamało go, to był rodzaj psa, który raczej sam łamał schroniska. Zębami.

Efekt był taki, że psa prawie nikt nie wyprowadzał, ciężko było zrobić mu badania, klatkę miał rzadko sprzątaną – z własnej winy, czy raczej winy człowieka, który nie potrafił go ułożyć. Lubię wyzwania, a Hagan był wielkim wyzwaniem. Po kilku tygodniach i kilku kilogramach siekanego mięsa, jakoś udało nam się dogadać. Głównie dlatego, że znam i rozumiem dynamikę działania wilczej sfory – pies miał ją za główną wytyczną społeczną, bo przy braku wychowania od człowieka, to jedyne co znał. Chodziłam podrapana od tradycyjnych powitań, pogryziona od zabaw, ale zadowolona.

Niestety stało się tak, że pies w schronisku nie mógł dłużej zostać. Poturbował lekko wolontariuszkę, która co prawda zlekceważyła instrukcje i była to jej wina, ale miała bogatych rodziców, którzy zaczęli grozić sądem. Pies co prawda nie poszedł do odstrzału od razu, ale rozpaczliwie potrzebował domu. Wtedy też oznajmiłam kuzynowi, który mieszkał godzinę drogi ode mnie, że jeszcze o tym nie wie, ale pragnie przygarnąć psa. Dał się przekonać, miał w końcu wielki dom z ogrodem i spore serducho, więc sierść zamieszkał w nowym domu.

Były problemy, różne i dużo. Listonosz przestał przynosić polecone, sąsiedzi narzekali [denerwował ich pies wyglądający jak puszysty wilk, chodzący w ciszy za nimi wzdłuż płotu], kuzyn też z ofiarami w ludziach i sprzęcie uczył się rozumieć bydlątko. Ale bydlątko, wdzięczne za ciepłe posłanie, pełną michę i dużo spokoju, próbowało się dostosować. Z oporami, bez entuzjazmu, który widuje się u większości psów, powoli, ale konsekwentnie. Mimo wszystko z jakiegoś powodu [mam podejrzenie, że poprzedni właściciel, Pan Jętek Jednodniówek, lał psa i stąd niechęć do rodu Adama] zostałam ulubienicą Hagana, jeździłam do niego praktycznie codziennie, żeby go socjalizować i odciążyć kuzyna, który w końcu o takie atrakcje wcale się nie prosił.

Kiedyś poszliśmy na spacer w śniegu. Mnóstwie śniegu. Pole za parkingiem osiedlowym domków widzieli z okien wszyscy sąsiedzi na ulicy. W tym jedna Bardzo Aktywna Społecznie Sąsiadka, której nieszczekający i w zasadzie nieagresywny pies był solą w oku bo „jak to tak, kto to widział, żeby taką bestię trzymać”. No i tamtego dnia widzieliśmy ją na straży w oknie, nawet pomachaliśmy jej przechodząc.
W trakcie spaceru, jak to ja, wyzłośliwiłam się na coś kuzynowi, za co oberwałam śnieżką. Odpowiedziałam niecnym wepchnięciem kuzyna w zaspę. W odwecie zostałam natarta śniegiem i chociaż my, jak dzieciaki w przedszkolu, zaśmiewaliśmy się do bólu, Hagan nie pojął. Nim się zorientowałam, wisiał całą potęgą swojej szczęki na ręku kuzyna, który najwyraźniej w psich oczach postanowił mnie ukrzywdzić. No i dziki, ale lojalny pies postanowił w tym przeszkodzić.

Dobrze, że puchowa kurtka zamortyzowała kłapnięcie, ale jakiś kwadrans zabrało nam uspokojenie i w końcu odczepienie psa od ręki kuzyna – bydlątko nigdy nie znało komend, a w szkole odesłali nas, póki pies się nie ucywilizuje wystarczająco, o co nie mam pretensji. Tylko w tamtej sytuacji nie było sposobu, żeby go odwołać.
Nic w końcu złego, prócz kilku zadrapań, siniaków i zniszczonej kurtki, się nie stało. Wracaliśmy już do domu, kiedy zatrzymał się samochód straży miejskiej, wysiadło dwóch panów, którzy oznajmili nam, że otrzymali zgłoszenie o niebezpiecznym zwierzęciu puszczonym luzem [był non stop na smyczy], który dotkliwie pogryzł obcego człowieka, którego ponoć zabrała karetka. Ja zaczęłam tłumaczyć, że to nieporozumienie, pies nie polepszał wcale sprawy, wurcząc basem tak niskim i donośnym, że śnieg zaczął wokół niego topnieć, a kuzyn jak wyrwał do drzwi sąsiadki, że aż pognał za nim jeden ze strażników.

Tłumaczyliśmy się ponad dwie godziny. Tak, na tym mrozie, tak, z wkurzonym i zestresowanym psem. Mało tego, ten strażnik, który został ze mną, próbował pogłaskać psa po głowie, argumentując, że dobrze wychowany pies się da. Moje rozsądne argumenty ani dzikie wrzaski nie odwiodły go od tego postanowienia. Udało się za to imponującemu garniturowi zębów Hagana, zaprezentowanemu na widok zbliżającej się ręki. Trochę popsuło mu to PR.

Najpierw sąsiadka wspomagana przez strażników twierdzili, że pies kogoś zamordował. Potem, że zeżarł, co było logicznym argumentowaniem braku zwłok czy choćby śladów morderstwa. Jak się przekonali, że to nie przejdzie, zaczęli mówić, za sugestią sąsiadki, że pies pogryzł mojego kuzyna, a on boi się przyznać, bo zostanie poszczuty psem. A pies, jak wiadomo, zamorduje go i zeżre. Nieistotne były zdecydowane protesty kuzyna, okazanie poszarpanego rękawa i tłumaczenie, że pies złapał go podczas zabawy. Monthy Python wymięka, poziom absurdu ścina powietrze.

Kolejne oskarżenia były takie, że znęcamy się nad psem, dlatego jest agresywny. Że go nie karmimy, dlatego ma zapadnięte boki [bardziej był podobny do wilczaka, niż malamuta i taką miał budowę, po prostu nie był spasiony]. Potem, że pies za karę siedzi cały czas na łańcuchu obok garażu [fakt braku łańcucha i instalacji mocującej w jakikolwiek sposób psa do ściany nie był istotny]. A na sam koniec wredne babsko wycisnęło suchotniczą łzę z oka wyznając, że ja codziennie wieczorem przyjeżdżam tylko po to, żeby szczuć ją tym, rozumiecie, przykutym na łańcuchu cały czas, psem, spacerując pod jej oknami.

Panów nie interesowała umowa adopcyjna, telefon do schroniska, weterynarza, do szpitala czy wysyłali karetkę, psie posłane w przedpokoju, kaganiec, z którym cały czas stałam w ręku, słowem nic. Co prawda mandatu nie wlepili, bo i chyba nie było za co, ale grozili zabraniem psa, uśpieniem go i podaniem nas do sądu za znęcanie się nad zwierzakiem. Jestem całkiem pewna, że nie sami nie wymyślili by nic z tego, gdyby nie sekundująca im sąsiadka.

Szkoda, że byłam smarkata i nieotrzaskana wtedy, dzisiaj zadbałabym o to, żeby debilną rozmowę nagrać komórką czy playerem [a miałam wtedy taki, tylko do głowy mi nie przyszło], złożyć na nich jakieś pismo, a na babola sprawę w sądzie albo chociaż na policji.

Pytanie roku brzmi: co baba z tego miała? Do dzisiaj nie wiemy.

straż miejska + sąsiedzi

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (238)

#29971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dzisiaj we wsi sąsiedniej u lekarza. Znaczy, jest to miasto leżące 40min jazdy od miasta, w którym mam nieszczęście czwarty rok studiować. Obu nie cierpię serdecznie, między innymi dlatego, że jak potrzebuję specjalny papierek od jakiegoś specjalnego lekarza, to czekają mnie wycieczki biura podróży „Pod Annaszem i Kajfaszem” pod patronatem św. Biurokracego.

No to wybrałam się. Od kilku lat jeżdżę amatorsko samochodzikami rajdowymi. Generalnie kocham większość kółek, dwóch, czterech – mam lekkiego fioła na tym punkcie. A że od jakiegoś czasu chodzę wiecznie wnerwiona, znajomy podrzucił mi pomysł na odreagowanie zła tego świata próbując sił w rallycrossie, bo ma dwa samochody do tego odpowiednie [pół toru wyścigowego z asfaltem, pół terenowe]. Dwa razy mi nie trzeba było powtarzać. Dowiedziałam się, co mi potrzebne i realizując punkt pierwszy udałam się do przychodni. Wyjaśniłam co i jak, kazano mi przyjść „za kilka dni” bo „muszą się zorientować, czy w ogóle ktoś mi może taki papierek podpisać”. Po kilku dniach uznali, że nie mogą. Trudno, spodziewałam się. Ale nie wiedzą kto może. W ogóle, pojęcia zielonego nie mają, po co to pani takie o to dziwne jakieś to...

Ok. Mieszkam w tym nieszczęsnym miejscu tyle czasu, że wiem, czego mogę się tu spodziewać [poza kierunkiem na którym studiuję, dla którego dzielnie tu trwam]. Doładowałam sobie telefonik, odpaliłam Googla i zaczęłam obdzwaniać wszystkie przybytki medyczne we wsi, pardon, mieście. Nic. Jakaś litościwa dusza skierowała mnie do wsi, pardon, miasta, sąsiedniego. Mając do wyboru wycieczkę albo czekanie aż pojadę do cywilizowanego miasta rodzinnego [a druga opcja wiązała by się z ominięciem dwóch pierwszych wyścigów], dzwoniłam dalej. W końcu znalazłam, ktoś się nade mną ulitował, mam wziąć wszystkie papierki medyczne, jakie posiadam i przybyć. Alleluja.

Przybyłam. Zobaczyłam [kolejkę]. Klapłam [w kolejce, z książką]. Pół dnia później, dwa rozdziały do końca książki, pan doktor uprzejmy był przyjąć mnie, tę sierotę i przybłędę spoza rejonu. Wyjaśniłam, że potrzebuję papierka [podaję wydrukowany] podpisać, że nic mi nie jest, oko nie wypływa, ręka nie odpada, kolana zginają się w przewidzianą przez fabrykę stronę, bo organizator wymaga. Na poparcie swych słów, prócz zaprezentowania poprawnej zginalności kolan, mam te oto dokumenty [mam kopie wszystkich swoich papierów medycznych, bo różne rzeczy się ze mną działy], w tym wszystkie aktualne badania wymagane przez ten świstek, potrzebuję tylko, żeby pan zerknął na nie i przybił pieczątkę, że zerknął, bardzo dziękuję. Pan doktor łaskawie się nad świstkiem zadumał i w końcu przemówił:

- A do czego to w końcu jest?
- Do rajdów samochodowych – odparłam, na swoje nieszczęście, szczerze.

Brewka panu doktorowi pyknęła w górę. Powoli odwrócił wzrok od świstka i przeniósł na mnie. A był to wzrok o ciężarze gatunkowym dorodnego walenia. I wgapia się, teraz rozumiem, że w oczekiwaniu mego rozdarcia szat i wyznania swych grzechów. Wtedy nie zrozumiałam. Póki nie odezwał się znowu głosem, który treść rozmowy podał do wiadomości całej poczekalni, rejestracji, a możliwe że i bloku po drugiej stronie ulicy.

- Czy wam się, ku*wom, w dupach poprzewracało już kompletnie?!
- Nie wiem, jak ku*wom, nie pytałam. – Noż cholera, potrzebny był mi ten papierek, miałam jeszcze nadzieję, że jakoś go odzyskam, najlepiej z pieczątką, jak się szanowny pan doktor uzewnętrzni ze swoimi przemyśleniami.

Niestety razem z nimi uzewnętrznił też płynną zawartość swojego aparatu gębowego, prawie jak facet od pralek w skeczu Macieja Stuhra [to już drugi z rodu, który mi się przypomniał dzisiaj, obfitość jakaś].
Otarłam mordkę, czekałam na ciąg dalszy. Niestety nastąpił on już jako scena drogi, ponieważ pan doktor ujął mnie za kończynę górną, ściskając doprawdy niepotrzebnie mocno, otworzył drzwi i wywalił mnie do poczekalni. Jakby tego było mało, puścić nie chciał, za to zapragnął podzielić się znaleziskiem z zastaną na miejscu widownią. Widownia, jak to typowy tłum, rada była z rozrywki.

- Ku*wy jedne! Fanaberie mają, bo nikt porządnie łba nie przetrzepał! Widzicie, szlajać się takim zachciewa między porządnymi ludźmi, mężów uwodzić, rodziny rozbijać!

No i wtedy moja wewnętrzna bestia nie wytrzymała. Szarpnęłam uwięzioną rękę w sposób, jakiego nauczył mnie dawno temu mój facet, co dało efekt taki, że szanowny pan doktor syknął z bólu i się zamknął. Korzystając z tego, zabrałam mu z łap moją teczkę i świstek, po czym w krótkich żołnierskich słowach powiedziałam panu doktorowi, co o nim myślę, oraz, czego zaraz dowie się o nim dyrekcja na piśmie przeze mnie złożonym.
Scena zrobiła się spora, ktoś z widowni się roześmiał, że doktor tak ozorem klepie, ale jak mu dziewczyna dogadała, to języka w gębie zapomniał. Ktoś się zaśmiał, ktoś śmiejącemu się zawtórował. Ha, w jednej chwili sporą część tłumu miałam za sobą. I kiedy ja skończyłam mówić, a szanowny pan doktor nadal zastanawiał się co odpowiedzieć, z tłumu odezwała się staruszka, bardzo elegancka, w kapelusiku z woalką, biegun przeciwny od moher commando.

- Proszę drogiej pani, czy pani łaskawa by była podejść ze mną do rejestracji?

Odpowiedziałam, że owszem, jeśli pani potrzebuje pomocy, to byłabym łaskawa, bo od pana doktora właśnie wychodzę.

- Nie, nie... – Doprecyzowała staruszka. – Pomocy nie. Ja przyszłam z czterema skargami ode mnie i moich przyjaciółek na tego pana. Chciałam z nim na ten temat porozmawiać nim je złożę do administracji, ale widzę, że nie ma sensu. Jeśli pani chce również złożyć skargę, to może pójdziemy razem?

Oj, bardzo chciałam... Szanowny pan doktor nie odezwał się więcej, zawinął, zamknął gabinet i, odprowadzany protestami czekającej do niego kolejki, dał w długą.

Jest happy end. Kiedy pisałam skargę, z uroczą staruszką u boku, podszedł do mnie młody lekarz i powiedział, że wszystko słyszał [ciężko było nie], a teraz ma chwilę przerwy, więc chętnie mi mój świstek podpisze. Zerknął uczciwie w badania, zadał kilka pytań, podpisał, podbił i życzył „połamania kierownicy”.
Jakoś tak lżej na duszy mi się wracało, chociaż nie wiem, czy szanowny pan doktor numer jeden poniósł jakieś konsekwencje.

służba_zdrowia

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 532 (594)

#29156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam się kilka dni temu z kumplem, z którym kiedyś pracowałam w stadninie. Zadumaliśmy się nad wyjątkowo paskudną historią – kumpel zaczął temat mówiąc, że prześladuje go to od kilku lat. Mnie też. Do końca życia chyba będzie, bo moja skala na ludzką podłość i głupotę (mieszanka gorsza od napalmu i wiatru) się kończy...

Stadnina była na bardzo wysokim poziomie, sportowa, trenująca głownie konie, nie ludzi. Kumpel trenował skoczki, ja ujeżdżeniowce. Nasz Szef, cudownie sympatyczny Holender (stadnina w północnych Niemczech), oprócz rasowych koni do treningu, przywodził też czasem znajdy. Był wśród nich osiołek (ocalony przed sprzedaniem na salami, po tym jak znudził się dziewczynce, dla której w niewiadomym celu został kupiony), emerytowane konie i kontuzjowane dożywotnio skoczki.

Żyły sobie u nas o łaskawym chlebie, spędzając czas na skubaniu trawy i grzaniu się w słońcu, każdy z nas dokładał po godzinach łapkę do opieki nad nimi. Mój Szefu (wybaczcie wielką literę, ale ja o nim nawet dzisiaj myślę wielką literą, gość był z tych jeden na milion) był świetnym człowiekiem, traktował je na równi z końmi, które trenował, a które to sprzedawał za wystarczająco dużo, żeby móc utrzymać też ferajnę znajdek. O jednym znajdku właśnie będzie.

Fluke [tak go nazwaliśmy, bo rodowodowe imię miał brzydkie i długaśne] – czyli „fart” – trafił do nas z dwoma złamanymi podczas źle prowadzonego treningu nogami, ledwo zaleczonymi, ledwo stał. Obraz nędzy i rozpaczy, bo 4letni koń holsztyński, w pełni sił i chęci do życia przez ludzki, durny błąd, stał się niepotrzebnym właścicielom ciężarem. Ale Szefu nie dał go sprzedać na włoskie kiełbasy - kupił, przywiózł, zapłacił dużo ojro kilku weterynarzom, w końcu, kiedy koń doszedł do siebie i lekarze orzekli, że może spacerować bez bólu i cieszyć się słonkiem, dołączył do majdanu na wybiegu. Wtedy zaczęły nam pękać serducha – codziennie, kiedy trenowaliśmy konie, Fluke podchodził do płotu, patrzył za ujeżdżanymi zwierzakami, rżał sobie cicho, nie chciał wracać potem do boksu. Nudził się i tęsknił za pracą, zdarzają się takie konie.

Po konsultacji w wetami, zaczęliśmy go wieczorami rozchadzać – powolutku, delikatnie, na lonży, bez siodła, ot, żeby miał kontakt z człowiekiem, żeby nam nie wyliniał z nudów i smutku. O dziwo, po kilku miesiącach był w naprawdę niezłej formie i można było spróbować na niego wsiąść. Zaczęłam na nim jeździć na wieczorno-nocne tuptania po lesie i koń, przywieziony do nas ledwie żywy, odżył w sposób wręcz magiczny. Ale wiadomo było, że ten leniwy stęp to wszystko, co będzie mógł robić do końca życia. Nie narzekał, wręcz nie mógł się tych spacerków doczekać. Miodzio jak do tej pory, a mój Szefu powinien raczej trafić na Anielskich. Ale...

Pewnego dnia Fluke został przyuważony przez jednego z naszych stałych, zaufanych klientów. Koń był, po dojściu do zdrowia, cudownie piękny – holsztyny to bardzo ładna rasa. Klient wyraził podziw i poznał jego historię. Po jakimś czasie zaproponował, że mógłby go wziąć do siebie. Szefu się wahał, ale widział, że w pełni sezonu roboty mieliśmy po łokcie, ja pracowałam po nockach, ledwie widziałam na oczy, kumpel jeździł z zawodów na zawody, a nikomu mniej wykwalifikowanemu nie można się było naszą znajdą zajmować, bo wymagał wyjątkowej uwagi.

Pojechał do klienta, oblukał stajnię, widać go przekonała, bo Fluke pożegnał się z nami i pojechał do nowego domu. Sprzedawane było ponad 70% koni, z którymi pracowaliśmy, więc powinniśmy być otrzaskani, ale to było ciężkie pożegnanie, bo sami osobiście przywróciliśmy zwierzaka do życia. Ale w wierze, że jego dobro jest ważniejsze od naszych sentymentów, pożegnaliśmy sierścia, który odtąd miał mieć tylko dwóch towarzyszy [dla kontuzjowanych koni to zawsze lepsze niż stadninowy tłok], syna właściciela [lat 26], który by tylko nimi się zajmował, zamiast nas zarobionych i ledwie żywych, świetne warunki, wielkie pastwisko...

Dwa razy byłam u Fluke’a – to była część umowy adopcyjnej, którą podpisali jego nowi właściciele. Dwa razy był Szefu osobiście. Wszystko było ok, naprawdę ok. Raz jeden stwierdziłam, że ten cały syn właściciela jest jakiś dziwny, ale nic konkretnego to nie było. Koń zadbany, stajnia piękna i czysta, karma przednia, no pełnia szczęścia. Jakieś pół roku po adopcji nie mogłam się dodzwonić do właścicieli. Szefa nie było przez następny miesiąc, więc zastępując go, miałam urwanie głowy. Jeszcze dwa razy próbowałam się z nimi skontaktować, ale więcej nie dałam rady. Do dzisiaj żałuję, że nie cisnęłam wtedy.

W końcu trzy miesiące po ostatniej wizycie i całkowitym braku kontaktu, wybrała się cała ekipa, znaczy ja i kumpel pod dowództwem Szefa. Właściciela nie było, jak się dowiedzieliśmy od dziewczyny, która nam otworzyła, od ponad czerech miesięcy. Włączył nam się tryb awaryjny. Łamiąc prawo i zasady dobrego wychowania, władowałam się samoobsługowo do stajni, zostawiając panom czekanie i rozmowę z synkiem właścicieli.

Puls mi skoczył pod sufit, jak zobaczyłam co się w malutkiej, pięknej nie tak dawno stajni działo – syf, smród wręcz materialny bytem, brud, malaria, no istna masakra. Dwa pozostałe konie miały zapadnięte boki, zaropiałe chrapy i oczy, były wręcz oblepione brudem. Ale zmroziło mnie, kiedy trzeci boks zobaczyłam pusty. Podbiegłam i zajrzałam do środka. Fluke tam leżał, a przynajmniej to, co z niego zostało. Miał otwarte złamanie kontuzjowanej nogi, wyglądał jak koński szkielet obciągnięty starym pergaminem. I był bardzo stanowczo nieżywy. Muchy i mnóstwo innego robactwa były po prostu wszędzie. Do końca życia nie zapomnę tego widoku, czasami mi się śni.

Nie pamiętam, co dokładnie było dalej, bo ponoć wyleciałam ze stajni i rzuciłam się z łapami na synka właścicieli, z którym szef rozmawiał. Wiem, że rozwaliłam mu z pięści łuk brwiowy, co spowodowało sporo paniki, bo cholerstwo krwawi jak diabli. Ale pamiętam też, że kiedy policja, która dość szybko została wezwana, się zjawiła, to nikt specjalnie się mnie o to nie czepiał. A już na pewno nie ci, którzy weszli do stajni. Ponieważ poszkodowany nie próbował nic z tym robić na drodze prawnej, nie oberwało mi się za napaść. Niestety jemu, za to, co zobaczyłam w stajni, też nie. Bo brak dowodów, bo zwierzak mógł być chory, bo to, bo tamto... Zabrano mu dwa pozostałe konie, klaczka, która była źrebna i straciła ciążę, bo została prawie zagłodzona, padła tydzień później. Trzeci koń doszedł do zdrowia pod opieką nowej adopcyjnej rodziny. Wracaliśmy bez jednego słowa, mimo że mieliśmy ponad 3h jazdy. Ja potem pół nocy ryczałam kuzynowi, który był pierwszą bliską mi osobą, jaka się nawinęła, w rękaw. Nie mógł uwierzyć, w to, co mówiłam. Też bym nie mogła.

Jakiś czas późnej zjawił się człowiek, który wziął Fluke’a. Szefu zamknął się z nim w biurze na kilka godzin. Potem facet przyszedł do nas, najwidoczniej przepraszać, ale ledwie mógł z siebie głos wydobyć. Odjechał, a my dowiedzieliśmy się w końcu, co się stało. Synek, porwany myślą, że na u siebie rodowodowego konia do skoków, ze świetnymi korzeniami, olał wszystko, co dotyczyło utrzymania zwierzaka w dobrym zdrowiu. Po wyjeździe [służbowym] ojca, zaczął trenować na koniu skoki. Jak pisałam, Fluke był bardzo chętny do pracy, więc skakał. Całe trzy razy. Kość w przedniej nodze połamała się jak zapałka, kiedy trzeci raz na niej wylądował. Ponoć koń został za pomocą razów batem zmotywowany do wstania i dokuśtykania do boksu. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo widziałam, co potrafi zrobić spanikowane i ogłuszone bólem zwierzę w pierwszym szoku po urazie. Ale do Fluke’a, naszej uratowanej, wychuchanej znajdki, nikt nie zawołał weta. Nikt nawet nie przyszedł. Leżał w boksie, cierpiąc niesamowicie, aż umarł. I potem też leżał. Do stajni nikt nie wchodził, mimo, że były tam jeszcze dwa konie. Aż do momentu, kiedy ja tam wparowałam, o wiele, wiele za późno...

Nie dowiedzieliśmy się, jak ojciec wyciągnął ze śmiecia, który to zrobił, całą historię. Szef planował wnieść sam sprawę do sądu na podstawie umowy adopcyjnej, ale nie zdążył, miał spotkanie z pijanym polskim kierowcą jadącym pod prąd przez autostradę. Pijanemu nic się nie stało. Szefa zbierali z kilkuset metrów. Nie podaję narodowości złośliwie, po prostu Polacy wyjątkowo często siadają za kółkiem po alkoholu.

I tak wróciło to do mnie, z całą mocą, kiedy spotkałam się właśnie z tym kumplem, który razem ze mną zajmował się znajdem i pojechał wtedy dowiedzieć się, co się z nim stało. Mam wrażenie, że od tego czasu jeszcze mocniej nie lubię ludzi jako ogółu. To chyba najpiekielniejsza rzecz, jaką tu napiszę. Staram się o tym zwykle nie pamiętać, ale wraca.

stadnina

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2355 (2447)
zarchiwizowany

#29786

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie historia ludzkiej próżności w jednym akcie prozą. Czy może babskiej, bo ludzkiej to zbyt ogólnie powiedziane.

Jako istota ogólnie udana pod względem wizualnym [fałszywa skromność gorsza od niejednego grzechu z katalogu tych siedmiu sporych], mam, prócz innych zalet, piękne włosy. Wobec tego, są również dość długie, bo ładnego nigdy za wiele. No i o ile boski tyłek można wypracować torturując się ćwiczeniami, o tyle kłak jest jaki jest i ktoś ma lwią grzywę a ktoś trzy pióra na krzyż, ot, los nie wybiera. Od kilku lat farbuję je na rudo [naturalnie są ciemnobrązowe] i kiedy zaczęłam to robić, zauważyłam dwa rodzaje reakcji: faceci i co bardziej normalne kobiety mówią, że ślicznie. Miło, zapewne bierze się to stad, że miedzianą grzywę widać bardziej niż ciemną. Reakcja druga: laski, których życiową pasją jest obgadywanie innych i leczenie tym samym własnych kompleksów [nie od dziś wiadomo, że siedzenie na dupie i obsmarowywanie komuś tyłka jest łatwiejsze, niż wzięcie się na siłowni za własne 4litery, prawda?] mówią mi z uporem, ze oto wyglądam jak pani zarabiająca urokami swego ciała, że mam wszy jak nietoperze, krzywo sikam i oby parchy oblazły moje wielbłądy. Cóż, wisi mi to, jak mawiają starożytni górale, kalafiorem.
Ale od jakiegoś pół roku, namówiona przez mojego faceta, zamiast na rudo, farbuję się na ciemnoczerwono. Jak ktoś oglądał X-menów i widział Feniks, to właśnie na taki czerwony. Kłaki wyglądają cudnie.

Zbyt cudnie, jak się przekonałam.

Zdarza mi się odwiedzić kumpli w pięknym górskim kraiku na południu, gdzie mają domek w którym zawsze jest sporo ludzi, mniej lub bardziej znajomych. Przyjechałam ostatnio i od razu zauważyłam, że bardzo nie spodobało się to jednej lasce tam będącej, jakiejś znajomej znajomego kumpla kuzyna, co było z nią zrobić, to przywiozłem, nie? Znacie takie? Na pewno znacie. Nie wiem konkretnie dlaczego tak jej moja obecność była solą w oku, nie obchodziło mnie to zbytnio, dom wielki, ludzi dużo, nie musiałam cierpieć w jej towarzystwie, a ona w moim.
Jako że robię biżuterię, koleżanka poprosiła, czy nie mogłabym uratować jej naszyjnika – wzięłam więc ze sobą szpej, w tym klej jubilerski [schnie toto 24h i bardzo długo pozostaje w formie półpłynnej, nadal się mocno klejąc]. No i siadłyśmy sobie z koleżanką na werandzie, słonko świeci, widoczek na Alpy, ja składam jej naszyjnik do, pardon, kupy, aż nagle przychodzi spanikowany kumpel, że w piekarniku coś się jara, wszyscy poszli na zakupy, olaboga, dziewczyny pomóżcie. Rzuciłyśmy wszystko na stół i poszłyśmy ratować obiad. Nie było mnie może 10min. Po powrocie stwierdziłam, że jakoś wszystko dziwnie na tym stole leży, ale uznałam, że spiesząc się tak to zostawiłam. Błąd.

Po południu szliśmy się powspinać, więc wzięłam szczotkę do włosów, żeby zrobić sobie kitkę i nie zabić się na skałkach przez kłaki pakujące się do oczu. Chwyciłam w garść włosy, włożyłam w nie szczotkę i pociągnęłam. A potem zawyłam tak, że jeśli któryś misiek jeszcze nie obudził się ze snu zimowego, to teraz stanowczo wstał.
Klej. Jubilerski, trzymający jak wszyscy diabli, już lekko ścięty, więc w fazie łapania na mur, beton i zaprawdę przy każdym dotknięciu…

Cóż, wspinać się nie poszłam. Z pomocą koleżanki od naszyjnika, kumpla i nożyczek, wydobyłam wreszcie szczotkę z włosów. Spora garść wiśniowych kosmyków w tym procesie pożegnała się z krewniakami i smętnie została na podłodze werandy. Popłakałam się ze wściekłości, bo włosy mam do pasa [no, część, bo są cieniowane] i jest ich dobre pół metra. Czyli kilka lat rośnięcia. Na szczęście szczotkę włożyłam od spodu, więc po ogólnym kształcie fryzury generalnie nic nie widać. Poza tym jest ich bardzo dużo, strata nie okazała się tak straszna, jak na początku, po spadających spod nożyczek kosmykach, sądziłam.

Ponieważ znajomi, którzy tam mieszkają, to grupka moich bardzo starych przyjaciół, to chłopaki dostali wręcz piany na mordzie, jak okazało się, że mi tę szczotkę [leżącą na piętrze w łazience w mojej zamkniętej kosmetyczce, chociaż wiadomo, że pod kluczem nie trzymałam] ktoś posmarował klejem. Właściwie od razu było wiadomo kto mógł to zrobić. Panna miała szczęście, że chłopaki płci pięknej palcem nigdy nie ruszą, ale wracała do miasteczka [heh, 14km] z buta, sama, wieczorem, taszcząc 3 walizki. Jak dla mnie, mogły ją zjeść te obudzone przeze mnie niedźwiedzie, ale okolica nie jest tak dzika – czasem w nocy wybieraliśmy się na spacer do sklepu.

Czy ja muszę pisać, że laska miała na głowie 15 [no dosłownie 15!] kłaczków w kolorze mysio-nijakim? Co ciekawe w liceum miałam koleżankę o podobnych włosach i zawsze szczerze komplementowała dziewczyny, dla których w tej kwestii natura była bardziej hojna – bez zawiści i z uśmiechem. Więc co ta durna zołza [wersja trzy razy cenzurowana] chciała uzyskać? Noż… ja nie wiem, nie rozumiem. Ale wiem, dlaczego większość życia trzymam się raczej z facetami.

baby

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (350)

#28748

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robię biżuterię.

Bezczelność ludzka nie zna granic. Napisała do mnie klientka maila w tonie przepełnionym prośbą i błagalną nadzieją na to, że okażę się wrażliwa na cudze nieszczęście i chętna do pomocy. Pani wczoraj [w środę, 4go, znaczy się] obudziła się, że nie ma prezentu dla swej siostry, która marzy o pewnym naszyjniku mojego autorstwa. Olaboga, czy może mi go pani przywieźć. Teraz. Dzisiaj. Już. W podskokach. W końcu płacę.

W środę na Pomorzu padał śnieg. We wtorek przyjechałam co prawda do rodziców, ale pudełko z biżu mam ze sobą, więc ok. Pani z wioski sąsiadującej z moim miastem. Niechże więc będzie, że chętnie przywitam przypływ gotówki przed świętami [dość znaczny, bo naszyjnik wypasiony i drogi], wsiadam na koń i lecę. Ustaliłam wszystko - cenę, dla pewności, potwierdziłam trzy razy, spakowałam ozdobnie, wybyłam w śnieg i mróz.

Dojeżdżam na umówione miejsce. Nikogo. Sprawdzam adres na kartce, zgadza się. Sprawdzam w nawigacji. Zgadza się. Czekam kwadrans. Nadal nikogo. Dzwonię. Odrzucone połączenie. Czekam kolejny kwadrans. Telefon wreszcie odpowiada: "będę za chwilę, no co się pani tak niecierpliwi?!". Coś mnie tknęło, że będzie syf. Był, oczywiście.

Zjawia się pani. Poznałam ją od razu, że to ta. Ale w myśl zasady, że nasz klient... zachowuję spokój okraszony przyklejonym do mordki uśmiechem. Wyjmuję pudełko, pani rzuca mi długie spojrzenie, przeżuwa gumę ruchem szczęki posuwisto-zwrotnym na zblazowaną lamę i trwa w ciszy. Mówię więc, bo zimno i śnieg do ucha mi się sypie, więc chcę załatwić sprawę czym prędzej:
- Skoro na prezent, to ozdobnie zapakowałam, mam nadzieję, że się siostrze spodoba. To będzie, tak jak ustalałyśmy, tyle i tyle.
Lama nadal w skupieniu żuje gumę i po chwili milczenia odpala:
- A za dwie dychy nie da rady??
Troszku mnie zmroziło, a bestia moje wewnętrzną burknęła "a nie mówiłam?" tonem wysoce karcącym.
- No nie, nie da. To mniej, niż 10% sumy, na jaką się umówiłyśmy. Dwie dychy to chyba za samo przyjechanie tutaj specjalnie dla pani w roli kuriera.
- A to wal się, jeb*na suko! Liczy się, pieprzona zdzira, jak luksusowa kur*a!

Obróciła się na obcasiku białego kozaczka ze szpicem i oddaliła, nadal przeżuwając z rozmachem.

własny biz

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1133 (1181)

#27920

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robię biżuterię.

Jest tylko jeden typ klientki, która potrafi dogryźć bardziej, niż panna młoda. Jest to klientka na poziomie intelektualnym zmiotki, bo szufelka wygrywa z nią w szachy. Tak, głupota ludzka stanowczo jest tym, co mnie na świecie najbardziej przeraża.

Taka oto klientka zamówiła u mnie kolczyki. Nie, nie pasują jej żadne dostępne, nie, nie przejrzała ich, bo JEJ kolczyki mają powstać specjalnie dla NIEJ. Ok, nie ma problemu. Dowiedzenie się jak konkretnie mają wyglądać [′nie wiem, nich pani jakieś ładne zrobi′] trwało długo, pożarło mnóstwo mojego czasu, zdjęć kamieni i kryształów oraz kilka rysunków poglądowych w Corelu. Razem naprawdę masa czasu, ale w końcu mam, wiem, szkic zaakceptowany przez klientkę, materiały wybrane, cena ustalona, pełnia szczęścia, pani doczekać się nie może. Zamówiłam co potrzebowałam [′bo moje kolczyki muszą być z materiałów zamówionych specjalnie dla MNIE′], przyszło, zrobiłam, wysyłam pani zdjęcie, zachwytom nie ma końca. Miodzio.

Pani prosiła o przesyłkę pobraniową, na co się zgodziłam. Było to kilka lat temu, byłam o wiele mniej ′otrzaskana′ w temacie i trochę bardziej naiwna. Kolczyki wysłałam w pięknym pudełeczku i bardzo intensywnie zabezpieczone przed fantazją pracowników poczty.

Nastała cisza. Odpowiedzi na maile - brak. Odpowiedzi na smsy i telefony - brak. Wpłaty z poczty na konto - brak. Minęły dwa tygodnie. Piotruś Pan, czyli listonosz z mojego ówczesnego osiedla, jakimś cudem dotarł pod moje drzwi [bardzo często nie docierał...] z kilkoma poleconymi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wręczył mi wypchaną zwykłą papierową kopertę, mówiąc, że co prawda nie polecony, ale po co mam do skrzynki iść, skoro i tak u mnie jest. Miło. Podziękowałam, poszłam do siebie, otwieram.

Tak, to oczywiście były zamówione przez panią ′zmiotkę′ kolczyki. Bez pudełka, bez folii bąbelkowej, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, wrzucone do zwykłej koperty i nadane zwykłym listem. Oczywiście bez karteczki czy jakiegokolwiek ′pocałuj mnie w zad′. Oczywiście w kawałkach, biedne szkło indyjskie po 15zł sztuka. Szlag mnie trafił tak potężny, że cały dzień wisiałam babsku na telefonie. Nagrałam także uprzejmą wiadomość, że nie odpuszczę, póki gadzina nie odbierze i koniec, choćby skały srały ona ma to wyjaśnić.
W końcu wyjaśniła:
- Oj bo czepia się pani. One są złe.
Na pytanie w czymże są złe, skoro były specjalnie robione pod dyktando, usłyszałam odpowiedź z wielką pretensją w głosie, która odebrała mi mowę [chyba po raz 3ci w życiu, bo wyszczekana jestem jak mało koto]:
- BO ONE NIE WYSZCZUPLIŁY MI BUZI TAK, JAK POWINNY.

Cóż. Zasugerowałam pani, żeby w celu wyszczuplenia buzi żarła mniej i skończyłam rozmowę. Siedziałam potem chyba dobry kwadrans zastanawiając się nad sensem istnienia oraz zakupem karabinu. Pani oczywiście nie miała co marzyć o zwrocie kasy, która wreszcie dopełzła, zresztą nawet nie postulowała za bardzo [kolczyki przyszły kompletnie zniszczone, co, jak już wróciłam do przytomności, obfociłam i wysłałam babie na maila z wyjaśnieniem dlaczego zwrotu pieniążków niet].

własny biz

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 928 (1048)
zarchiwizowany

#28431

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój tata przez długie, długie lata nie jadał serków topionych. No po prostu kijem by nie tknął, choćby nie wiem jak serek był pyszny, a on głodny. Indagowany, w końcu opowiedział mi historię [razem z kilkoma innymi, które kiedy indziej] o tym, skąd się wzięła serkowa trauma.

Otóż tak się złożyło, że ociec, jako właściciel niezwykle czułych uszu i generalnie bardzo wysokiej jakości zmysłu słuchu, na służbę wojskową [wtedy 2letnią] trafił z przeznaczeniem na radiotelegrafistę. Szybko się tam ustawił, błyskając na kilku wyjazdach, podczas których nadawał i odbierał tak szybko, że przyjaciele zza wschodniej granicy pogubili kapcie w biegu. Stał się wobec tego ulubieńcem dowódcy jednostki, jako że za takie błyśnięcie w kontaktach z sojusznikiem, jednostka dostawała jakieś bonusy, a wraz z jednostką jej dowódca. Ociec mówi, że hełm miał na głowie ze trzy razy a strzelał całe dwa. Ale ad rem, do serków.

O tym, że za komuny szerokiego asortymentu żywieniowego nie było, to wszyscy wiedzą. Z resztą w wojsku chyba się nie zmieniło, bo mój facet, żołnierzem zawodowym od kilku lat będący, niezmiennie na wikt psioczy. Możliwe, że są to fizycznie te same konserwy, co za czasów służby mojego taty, tylko leżą nieco dłużej. W każdym razie tatuńcio co rano dostawał serek topiony, sztuk dwa [pamięta jak dziś, widać wyryły mu się mocno w pamięci], na które to po tygodniu nie mógł patrzeć, a po miesiącu nienawidził nienawiścią płonącą jako stosy inkwizycji. Uknuł więc z kolegami niezbyt wysokich lotów, ale dający ujście frustracji sposób pozbywania się serków. Otóż po porannym apelu, kiedy następowało chwilowe rozprężenie i wszyscy udawali do swoich spraw, zlepiali te serki w kulkę i wciskali do rury wydechowej, w kłódkę od magazynu czy inne, równie urocze miejsce. Ponieważ mój tata, jako mający chody u „góry”, został w naiwnej nadziei kolektywu powołany przez kolegów do wystąpienia z prośbą o zmianę menu, został szybko skojarzony z serkową dywersją. Jakoś uchodziło im to na sucho do momentu, kiedy któregoś bardzo upalnego dnia nie zalepili kłódki do spiżarni rano, co zostało odkryte dopiero wieczorem. Serek z topionego stał się serkiem pleśniowym, ponoć tak się rozwinął, że koło wynalazł i domagał się gazety. Tacie i kolegom było bardzo do śmiechu.
Jednak kara przyszła szybko…

Kilka dni po tym był kolejny wyjazd na ćwiczenia, tym razem bardzo prestiżowe, organizowane w formie zawodów między jednostkami. A mój tata bardzo chciał jakiegoś powodu pojechać na dłuższą przepustkę zaraz po ich skończeniu. Dowódca stwierdził, że jak się wykażą i wyniki będą, to przepustka i takoż.
Pierwszy sygnał o tym, że coś jest nie tak, tata załapał w chwili wyjazdu – kiedy kazali mu wsiąść na stara, zamiast, jak zwykle, jechać radiostacją, która miała zostać „dostarczona na miejsce”. Dojechali, została.
Pół godziny przed startem ćwiczeń, tata wchodzi do radiostacji i jak nie cofnie się w drzwiach i nie puści pawika w pobliskie krzaki… A za jego przykładem reszta załogi. Tak, słusznie się domyślacie. Usmarowali im wnętrze radiostacji serkami topionymi. Dzień wcześniej, zostawili na słonku, co by dojrzało… Tatuś do dziś wspomina, jak siedzieli tam w maskach-słonikach i przy nieregulaminowo otwartych drzwiach :) Ale na przepustkę pojechał, zaraz po tym, jak radiostację doczyścili :)

wojo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (245)