Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Dark

Zamieszcza historie od: 23 marca 2012 - 0:40
Ostatnio: 10 maja 2012 - 10:55
O sobie:

http://darksdesigns.wordpress.com/ - wytwory łap moich własnych ;)
---
kliknijcie sierściuchom, będą wdzięczne :)
http://www.care2.com/click-to-donate/wolves/

  • Historii na głównej: 6 z 11
  • Punktów za historie: 7737
  • Komentarzy: 64
  • Punktów za komentarze: 386
 
zarchiwizowany

#31254

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie spotkałam się już dawno z Moher Commando w akcji, a już szczególnie nie w akcji mojej osoby dotyczącej. No, to piękny czas był, ale się skończył, bo kilka dni temu miało miejsce spotkanie trzeciego stopnia.

Ponieważ nieustannie mam wurg na świat, dużo stresu i masę pracy, próbuję powrócić do stanu zen, niczym ten cholerny kwiat lotosu na owej pieprz*nej tafli jebitnie spokojnego jeziora. Z uporem i desperacją próbuję, różnymi sposobami.

Kółka na przykład, są niezłym sposobem. Tym razem padło na dwa. Wyszalałam się po drogach, ale że trzymam się przepisów, to mało mi tej 90tki było, pojechałam jeszcze na tor, na torze umęczyłam się jak koń na westernie, bo akurat tego dnia – znaczy w piątek – upał się nagle zrobił jak diabli. A ja w kombinezoniku skórzanym ze wzmocnieniami i czarnym kasku, no miodzio po prostu. W końcu wymiękłam, zadowolona pojechałam na miejsce zborne, gdzie znajomy miał kółeczka przejąć i sam się udać w trasę.

Dojechałam, szlag, plac bez kawałka cienia, grzeje jak diabli. No nic, oparłam motor na stopce, obeszłam go tak, żeby stać tyłem do słońca, podparłam się na siodełku i stoję z kaskiem w łapie. Czuję, że słonko mnie pokonuje, ściągnęłam rękawiczki, rozpuściłam włosy, żeby chociaż trochę wiatru złapać. Dalej gorąco, w dodatku dostaję smsa „spóźnię się kwadrans”. Uh. Stoję jeszcze trochę, w końcu poddaję się i rozpinam kombinezon tak gdzieś do mostka. No, trochę chłodniej. Pod spodem miałam koszulkę ognioodporną, z wyglądu zwykły biały golfik [a dla czepialskich – pod tym z kolej stanik sportowy, więc zero negliżu whatsoever].

Stałam tak sobie chwilę, usłyszałam jakieś gulgotanie za sobą i jak nie jeb…, wybaczcie mój klatchiański*, na ziemię razem z motorem. Otworzyłam oczęta i cóż widzę? Moher babę widzę, z wyjątkowo niekorzystnej perspektywy. Zerwałam się z motoru, stawiam go do pionu, pytam kobiety, czy aby wszystkie klepki na miejscu i jednocześnie, co w owej chwili zajmowało mnie o wiele bardziej, sprawdziłam, czy sprzęt nie ucierpiał. Na szczęście nie ucierpiał, przystąpiłam więc do darcia mordy na babola. Rzeczony babol kopnął solidnie w stopkę, na skutek czego motor, ze mną w bonusie, klepnął o glebę. Oto, czego się w fascynującej wymianie zdań [której dosłownie nie przytoczę, bo po pierwsze była bardzo chaotyczna, po drugie mało cenzuralna i połowa byłaby wykropkowana] dowiedziałam:

- kto to widział, żeby dziewucha na czymś takim jeździła?!
- jak toto nie wstyd w takich kudłach rozpuszczonych, jak pani negocjowanego afektu*, stać?!
- jeżdżę na tym diabelskim ustrojstwie dlatego, żeby cudzych mężów odbijać! [o co chodzi w okolicy, z tym odbijaniem mężów za pomocą kółek, ja się pytam?!]
- moja matka wchodziła w bliską relację z bydłem oraz nierogacizną, podobnie jak wszystkie moje przodkinie od zarania świata!
- nie dość, że szlajam się po okolicy na nieszczęsnym motorze, siedząc na nim, wybaczcie, muszę zacytować: „siedząc na nim, jakbym się z prosiakiem jeb*ła”, to jeszcze bezwstydnie rozbieram się na ulicy [to ten odpięty kombinezon, zdaje się, bo jako jedyna istota w zasięgu wzroku byłam ubrana od stop do głów, nawet w golfiku].

Kusiło mnie jak nigdy, żeby babie walnąć raz a dobrze w splot słoneczny. Ale przywołałam wizję tego lotosu na tym cholernym jeziorze, poodychałam stylem zen, aż od hiperwentylacji [i upału] zakręciło mi się w głowie i poprzestałam na wyżyciu się werbalnym. Przyznaję, może i powinnam zachować wyniosły spokój, ale potrzebowałam oczyścić aurę, mówiąc babie, co o niej myślę. A myślałam sporo, kilka minut bez powtórzeń.

Wiarę w ludzi nieco odbudowała mi bardzo ładna bizneswoman, która przez całe zajście szukała czegoś pod siedzeniem w swoim samochodzie [rzecz działa się na parkingu] i wszystko widziała. Podeszła, obrzuciła moher babę chłodnym spojrzeniem i rzuciła:
- Widać zazdrość zżera, że się własnej młodości nie wykorzystało.
Uśmiechnęła się do mnie i poszła.

Babsko oddaliło się niechętnie. Kumpel uwierzyć nie chciał.

*copyright by Terry Pratchett

moher

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (206)
zarchiwizowany

#30964

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj mi się przypomniało, jacy to ludzie potrafią być natrętnie wścibscy i upierdliwi.

Kilka lat temu uparłam się wyciągnąć ze schroniska psa. Mowy niestety nie było, żeby zamieszkał u mnie [wtedy kończyłam liceum i mieszkałam z rodzicami], zaczęłam więc dręczyć tych nielicznych ludzi, co do których byłam pewna, że podołają. Bo podołać było czemu. Ten konkretny pies był mieszańcem czechosłowackiego wilczaka [dla ciekawskich polecam Google], którego były właściciel, osobnik najwyraźniej na poziomie intelektualnym jętki jednodniówki, pozwolił swojej malamutce na przelotny romans z psem właśnie tej rasy. Dziesięciomiesięczny szczeniak sterroryzował jego, osiedle i straż miejską, aż w końcu trafił po wielu przebojach do schroniska. Nie złamało go, to był rodzaj psa, który raczej sam łamał schroniska. Zębami.

Efekt był taki, że psa prawie nikt nie wyprowadzał, ciężko było zrobić mu badania, klatkę miał rzadko sprzątaną – z własnej winy, czy raczej winy człowieka, który nie potrafił go ułożyć. Lubię wyzwania, a Hagan był wielkim wyzwaniem. Po kilku tygodniach i kilku kilogramach siekanego mięsa, jakoś udało nam się dogadać. Głównie dlatego, że znam i rozumiem dynamikę działania wilczej sfory – pies miał ją za główną wytyczną społeczną, bo przy braku wychowania od człowieka, to jedyne co znał. Chodziłam podrapana od tradycyjnych powitań, pogryziona od zabaw, ale zadowolona.

Niestety stało się tak, że pies w schronisku nie mógł dłużej zostać. Poturbował lekko wolontariuszkę, która co prawda zlekceważyła instrukcje i była to jej wina, ale miała bogatych rodziców, którzy zaczęli grozić sądem. Pies co prawda nie poszedł do odstrzału od razu, ale rozpaczliwie potrzebował domu. Wtedy też oznajmiłam kuzynowi, który mieszkał godzinę drogi ode mnie, że jeszcze o tym nie wie, ale pragnie przygarnąć psa. Dał się przekonać, miał w końcu wielki dom z ogrodem i spore serducho, więc sierść zamieszkał w nowym domu.

Były problemy, różne i dużo. Listonosz przestał przynosić polecone, sąsiedzi narzekali [denerwował ich pies wyglądający jak puszysty wilk, chodzący w ciszy za nimi wzdłuż płotu], kuzyn też z ofiarami w ludziach i sprzęcie uczył się rozumieć bydlątko. Ale bydlątko, wdzięczne za ciepłe posłanie, pełną michę i dużo spokoju, próbowało się dostosować. Z oporami, bez entuzjazmu, który widuje się u większości psów, powoli, ale konsekwentnie. Mimo wszystko z jakiegoś powodu [mam podejrzenie, że poprzedni właściciel, Pan Jętek Jednodniówek, lał psa i stąd niechęć do rodu Adama] zostałam ulubienicą Hagana, jeździłam do niego praktycznie codziennie, żeby go socjalizować i odciążyć kuzyna, który w końcu o takie atrakcje wcale się nie prosił.

Kiedyś poszliśmy na spacer w śniegu. Mnóstwie śniegu. Pole za parkingiem osiedlowym domków widzieli z okien wszyscy sąsiedzi na ulicy. W tym jedna Bardzo Aktywna Społecznie Sąsiadka, której nieszczekający i w zasadzie nieagresywny pies był solą w oku bo „jak to tak, kto to widział, żeby taką bestię trzymać”. No i tamtego dnia widzieliśmy ją na straży w oknie, nawet pomachaliśmy jej przechodząc.
W trakcie spaceru, jak to ja, wyzłośliwiłam się na coś kuzynowi, za co oberwałam śnieżką. Odpowiedziałam niecnym wepchnięciem kuzyna w zaspę. W odwecie zostałam natarta śniegiem i chociaż my, jak dzieciaki w przedszkolu, zaśmiewaliśmy się do bólu, Hagan nie pojął. Nim się zorientowałam, wisiał całą potęgą swojej szczęki na ręku kuzyna, który najwyraźniej w psich oczach postanowił mnie ukrzywdzić. No i dziki, ale lojalny pies postanowił w tym przeszkodzić.

Dobrze, że puchowa kurtka zamortyzowała kłapnięcie, ale jakiś kwadrans zabrało nam uspokojenie i w końcu odczepienie psa od ręki kuzyna – bydlątko nigdy nie znało komend, a w szkole odesłali nas, póki pies się nie ucywilizuje wystarczająco, o co nie mam pretensji. Tylko w tamtej sytuacji nie było sposobu, żeby go odwołać.
Nic w końcu złego, prócz kilku zadrapań, siniaków i zniszczonej kurtki, się nie stało. Wracaliśmy już do domu, kiedy zatrzymał się samochód straży miejskiej, wysiadło dwóch panów, którzy oznajmili nam, że otrzymali zgłoszenie o niebezpiecznym zwierzęciu puszczonym luzem [był non stop na smyczy], który dotkliwie pogryzł obcego człowieka, którego ponoć zabrała karetka. Ja zaczęłam tłumaczyć, że to nieporozumienie, pies nie polepszał wcale sprawy, wurcząc basem tak niskim i donośnym, że śnieg zaczął wokół niego topnieć, a kuzyn jak wyrwał do drzwi sąsiadki, że aż pognał za nim jeden ze strażników.

Tłumaczyliśmy się ponad dwie godziny. Tak, na tym mrozie, tak, z wkurzonym i zestresowanym psem. Mało tego, ten strażnik, który został ze mną, próbował pogłaskać psa po głowie, argumentując, że dobrze wychowany pies się da. Moje rozsądne argumenty ani dzikie wrzaski nie odwiodły go od tego postanowienia. Udało się za to imponującemu garniturowi zębów Hagana, zaprezentowanemu na widok zbliżającej się ręki. Trochę popsuło mu to PR.

Najpierw sąsiadka wspomagana przez strażników twierdzili, że pies kogoś zamordował. Potem, że zeżarł, co było logicznym argumentowaniem braku zwłok czy choćby śladów morderstwa. Jak się przekonali, że to nie przejdzie, zaczęli mówić, za sugestią sąsiadki, że pies pogryzł mojego kuzyna, a on boi się przyznać, bo zostanie poszczuty psem. A pies, jak wiadomo, zamorduje go i zeżre. Nieistotne były zdecydowane protesty kuzyna, okazanie poszarpanego rękawa i tłumaczenie, że pies złapał go podczas zabawy. Monthy Python wymięka, poziom absurdu ścina powietrze.

Kolejne oskarżenia były takie, że znęcamy się nad psem, dlatego jest agresywny. Że go nie karmimy, dlatego ma zapadnięte boki [bardziej był podobny do wilczaka, niż malamuta i taką miał budowę, po prostu nie był spasiony]. Potem, że pies za karę siedzi cały czas na łańcuchu obok garażu [fakt braku łańcucha i instalacji mocującej w jakikolwiek sposób psa do ściany nie był istotny]. A na sam koniec wredne babsko wycisnęło suchotniczą łzę z oka wyznając, że ja codziennie wieczorem przyjeżdżam tylko po to, żeby szczuć ją tym, rozumiecie, przykutym na łańcuchu cały czas, psem, spacerując pod jej oknami.

Panów nie interesowała umowa adopcyjna, telefon do schroniska, weterynarza, do szpitala czy wysyłali karetkę, psie posłane w przedpokoju, kaganiec, z którym cały czas stałam w ręku, słowem nic. Co prawda mandatu nie wlepili, bo i chyba nie było za co, ale grozili zabraniem psa, uśpieniem go i podaniem nas do sądu za znęcanie się nad zwierzakiem. Jestem całkiem pewna, że nie sami nie wymyślili by nic z tego, gdyby nie sekundująca im sąsiadka.

Szkoda, że byłam smarkata i nieotrzaskana wtedy, dzisiaj zadbałabym o to, żeby debilną rozmowę nagrać komórką czy playerem [a miałam wtedy taki, tylko do głowy mi nie przyszło], złożyć na nich jakieś pismo, a na babola sprawę w sądzie albo chociaż na policji.

Pytanie roku brzmi: co baba z tego miała? Do dzisiaj nie wiemy.

straż miejska + sąsiedzi

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (238)
zarchiwizowany

#29786

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie historia ludzkiej próżności w jednym akcie prozą. Czy może babskiej, bo ludzkiej to zbyt ogólnie powiedziane.

Jako istota ogólnie udana pod względem wizualnym [fałszywa skromność gorsza od niejednego grzechu z katalogu tych siedmiu sporych], mam, prócz innych zalet, piękne włosy. Wobec tego, są również dość długie, bo ładnego nigdy za wiele. No i o ile boski tyłek można wypracować torturując się ćwiczeniami, o tyle kłak jest jaki jest i ktoś ma lwią grzywę a ktoś trzy pióra na krzyż, ot, los nie wybiera. Od kilku lat farbuję je na rudo [naturalnie są ciemnobrązowe] i kiedy zaczęłam to robić, zauważyłam dwa rodzaje reakcji: faceci i co bardziej normalne kobiety mówią, że ślicznie. Miło, zapewne bierze się to stad, że miedzianą grzywę widać bardziej niż ciemną. Reakcja druga: laski, których życiową pasją jest obgadywanie innych i leczenie tym samym własnych kompleksów [nie od dziś wiadomo, że siedzenie na dupie i obsmarowywanie komuś tyłka jest łatwiejsze, niż wzięcie się na siłowni za własne 4litery, prawda?] mówią mi z uporem, ze oto wyglądam jak pani zarabiająca urokami swego ciała, że mam wszy jak nietoperze, krzywo sikam i oby parchy oblazły moje wielbłądy. Cóż, wisi mi to, jak mawiają starożytni górale, kalafiorem.
Ale od jakiegoś pół roku, namówiona przez mojego faceta, zamiast na rudo, farbuję się na ciemnoczerwono. Jak ktoś oglądał X-menów i widział Feniks, to właśnie na taki czerwony. Kłaki wyglądają cudnie.

Zbyt cudnie, jak się przekonałam.

Zdarza mi się odwiedzić kumpli w pięknym górskim kraiku na południu, gdzie mają domek w którym zawsze jest sporo ludzi, mniej lub bardziej znajomych. Przyjechałam ostatnio i od razu zauważyłam, że bardzo nie spodobało się to jednej lasce tam będącej, jakiejś znajomej znajomego kumpla kuzyna, co było z nią zrobić, to przywiozłem, nie? Znacie takie? Na pewno znacie. Nie wiem konkretnie dlaczego tak jej moja obecność była solą w oku, nie obchodziło mnie to zbytnio, dom wielki, ludzi dużo, nie musiałam cierpieć w jej towarzystwie, a ona w moim.
Jako że robię biżuterię, koleżanka poprosiła, czy nie mogłabym uratować jej naszyjnika – wzięłam więc ze sobą szpej, w tym klej jubilerski [schnie toto 24h i bardzo długo pozostaje w formie półpłynnej, nadal się mocno klejąc]. No i siadłyśmy sobie z koleżanką na werandzie, słonko świeci, widoczek na Alpy, ja składam jej naszyjnik do, pardon, kupy, aż nagle przychodzi spanikowany kumpel, że w piekarniku coś się jara, wszyscy poszli na zakupy, olaboga, dziewczyny pomóżcie. Rzuciłyśmy wszystko na stół i poszłyśmy ratować obiad. Nie było mnie może 10min. Po powrocie stwierdziłam, że jakoś wszystko dziwnie na tym stole leży, ale uznałam, że spiesząc się tak to zostawiłam. Błąd.

Po południu szliśmy się powspinać, więc wzięłam szczotkę do włosów, żeby zrobić sobie kitkę i nie zabić się na skałkach przez kłaki pakujące się do oczu. Chwyciłam w garść włosy, włożyłam w nie szczotkę i pociągnęłam. A potem zawyłam tak, że jeśli któryś misiek jeszcze nie obudził się ze snu zimowego, to teraz stanowczo wstał.
Klej. Jubilerski, trzymający jak wszyscy diabli, już lekko ścięty, więc w fazie łapania na mur, beton i zaprawdę przy każdym dotknięciu…

Cóż, wspinać się nie poszłam. Z pomocą koleżanki od naszyjnika, kumpla i nożyczek, wydobyłam wreszcie szczotkę z włosów. Spora garść wiśniowych kosmyków w tym procesie pożegnała się z krewniakami i smętnie została na podłodze werandy. Popłakałam się ze wściekłości, bo włosy mam do pasa [no, część, bo są cieniowane] i jest ich dobre pół metra. Czyli kilka lat rośnięcia. Na szczęście szczotkę włożyłam od spodu, więc po ogólnym kształcie fryzury generalnie nic nie widać. Poza tym jest ich bardzo dużo, strata nie okazała się tak straszna, jak na początku, po spadających spod nożyczek kosmykach, sądziłam.

Ponieważ znajomi, którzy tam mieszkają, to grupka moich bardzo starych przyjaciół, to chłopaki dostali wręcz piany na mordzie, jak okazało się, że mi tę szczotkę [leżącą na piętrze w łazience w mojej zamkniętej kosmetyczce, chociaż wiadomo, że pod kluczem nie trzymałam] ktoś posmarował klejem. Właściwie od razu było wiadomo kto mógł to zrobić. Panna miała szczęście, że chłopaki płci pięknej palcem nigdy nie ruszą, ale wracała do miasteczka [heh, 14km] z buta, sama, wieczorem, taszcząc 3 walizki. Jak dla mnie, mogły ją zjeść te obudzone przeze mnie niedźwiedzie, ale okolica nie jest tak dzika – czasem w nocy wybieraliśmy się na spacer do sklepu.

Czy ja muszę pisać, że laska miała na głowie 15 [no dosłownie 15!] kłaczków w kolorze mysio-nijakim? Co ciekawe w liceum miałam koleżankę o podobnych włosach i zawsze szczerze komplementowała dziewczyny, dla których w tej kwestii natura była bardziej hojna – bez zawiści i z uśmiechem. Więc co ta durna zołza [wersja trzy razy cenzurowana] chciała uzyskać? Noż… ja nie wiem, nie rozumiem. Ale wiem, dlaczego większość życia trzymam się raczej z facetami.

baby

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (350)
zarchiwizowany

#28431

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój tata przez długie, długie lata nie jadał serków topionych. No po prostu kijem by nie tknął, choćby nie wiem jak serek był pyszny, a on głodny. Indagowany, w końcu opowiedział mi historię [razem z kilkoma innymi, które kiedy indziej] o tym, skąd się wzięła serkowa trauma.

Otóż tak się złożyło, że ociec, jako właściciel niezwykle czułych uszu i generalnie bardzo wysokiej jakości zmysłu słuchu, na służbę wojskową [wtedy 2letnią] trafił z przeznaczeniem na radiotelegrafistę. Szybko się tam ustawił, błyskając na kilku wyjazdach, podczas których nadawał i odbierał tak szybko, że przyjaciele zza wschodniej granicy pogubili kapcie w biegu. Stał się wobec tego ulubieńcem dowódcy jednostki, jako że za takie błyśnięcie w kontaktach z sojusznikiem, jednostka dostawała jakieś bonusy, a wraz z jednostką jej dowódca. Ociec mówi, że hełm miał na głowie ze trzy razy a strzelał całe dwa. Ale ad rem, do serków.

O tym, że za komuny szerokiego asortymentu żywieniowego nie było, to wszyscy wiedzą. Z resztą w wojsku chyba się nie zmieniło, bo mój facet, żołnierzem zawodowym od kilku lat będący, niezmiennie na wikt psioczy. Możliwe, że są to fizycznie te same konserwy, co za czasów służby mojego taty, tylko leżą nieco dłużej. W każdym razie tatuńcio co rano dostawał serek topiony, sztuk dwa [pamięta jak dziś, widać wyryły mu się mocno w pamięci], na które to po tygodniu nie mógł patrzeć, a po miesiącu nienawidził nienawiścią płonącą jako stosy inkwizycji. Uknuł więc z kolegami niezbyt wysokich lotów, ale dający ujście frustracji sposób pozbywania się serków. Otóż po porannym apelu, kiedy następowało chwilowe rozprężenie i wszyscy udawali do swoich spraw, zlepiali te serki w kulkę i wciskali do rury wydechowej, w kłódkę od magazynu czy inne, równie urocze miejsce. Ponieważ mój tata, jako mający chody u „góry”, został w naiwnej nadziei kolektywu powołany przez kolegów do wystąpienia z prośbą o zmianę menu, został szybko skojarzony z serkową dywersją. Jakoś uchodziło im to na sucho do momentu, kiedy któregoś bardzo upalnego dnia nie zalepili kłódki do spiżarni rano, co zostało odkryte dopiero wieczorem. Serek z topionego stał się serkiem pleśniowym, ponoć tak się rozwinął, że koło wynalazł i domagał się gazety. Tacie i kolegom było bardzo do śmiechu.
Jednak kara przyszła szybko…

Kilka dni po tym był kolejny wyjazd na ćwiczenia, tym razem bardzo prestiżowe, organizowane w formie zawodów między jednostkami. A mój tata bardzo chciał jakiegoś powodu pojechać na dłuższą przepustkę zaraz po ich skończeniu. Dowódca stwierdził, że jak się wykażą i wyniki będą, to przepustka i takoż.
Pierwszy sygnał o tym, że coś jest nie tak, tata załapał w chwili wyjazdu – kiedy kazali mu wsiąść na stara, zamiast, jak zwykle, jechać radiostacją, która miała zostać „dostarczona na miejsce”. Dojechali, została.
Pół godziny przed startem ćwiczeń, tata wchodzi do radiostacji i jak nie cofnie się w drzwiach i nie puści pawika w pobliskie krzaki… A za jego przykładem reszta załogi. Tak, słusznie się domyślacie. Usmarowali im wnętrze radiostacji serkami topionymi. Dzień wcześniej, zostawili na słonku, co by dojrzało… Tatuś do dziś wspomina, jak siedzieli tam w maskach-słonikach i przy nieregulaminowo otwartych drzwiach :) Ale na przepustkę pojechał, zaraz po tym, jak radiostację doczyścili :)

wojo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (245)
zarchiwizowany

#27809

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak chyba większość towarzystwa tutaj - najpierw przez czas jakiś poczytywałam, w końcu zdecydowałam się wrzucić kilka swoich historii. Piekielna osobiście bywam jedynie sprowokowana, ale jeśli już, to okrutnie. Ale na początek opowiem o piekielności cudzej. Będzie długo.

Miałam ci ja konia. Zwierz jak zwierz, marki koń, typu czarnego, model fryzyjski [w tym miejscu odsyłam zainteresowanych do googla, żeby zobaczyć jak fryzy wyglądają. bo wyglądają dość charakterystycznie]. Ponieważ jeździłam ′od zawsze′ a najcieplejsze uczucia mam dla zwierzaków, które same polują na własny obiad, nigdy nie miałam fazy ′koooniś, kooooniś, jaki cudniasty i słiciasty′ jako i nigdy nie marzyłam o ′dzikim galopie po plaży przy zachodzącym słońcu′. I ciężko nie trawię tego typu osobniczek, bo zwykle w pakiecie mają też pchanie od razu łap do cudzego zwierza.

Idą sobie kiedyś w dużej, ogromnej wręcz stadninie, zabrać swojego paskuda celem odbycia treningu, a że znajomy puścił go na wybieg [wybiegów dookoła płotu stadniny ze 30] i nie powiedział który, to miałam dłuższy spacer. Idę, zagadałam się po drodze kilka razy ze znajomymi, kilka razy zatrzymałam się przy trenowanych przeze mnie koniach, żeby zobaczyć w jakiej są formie, więc zeszło mi trochę. Słowem kolejnego wyjaśnienia [wybaczcie, ale inaczej nie miałoby to sensu]: na terenie stadniny, w której odbywają się różnej, także dość wysokiej rangi, zawody są 2 knajpy i jedna organizuje imprezy okolicznościowe. Traf chciał, że uczynny kumpel konika odstawił mi elegancko wypucowanego [a wypucowany fryz stanowi widok iście majestatyczny] ale na ostatnim wybiegu, przy samej knajpie. Zwierz był charakterny a na dodatek posiadał podwozie w stanie nienaruszonym, więc testosteron zwykle kazał mu się wytarzać zaraz po czyszczeniu. W rzeczonym wybiegu nie było piachu, tylko sama trawa, więc się nie wybrudził szalejąc. Tak przynajmniej tłumaczył mi później kumpel powód zamknięcia aspołecznego konia blisko imprezy.

Tak, panna młoda dojrzała przez okno pięknego konika. Czarny, błyszczący i ta rozwiana grzywa, cud, miód do foteczek, których będą zazdrościć przyjaciółeczki. Rozumiecie, pokusa nie do odparcia. W czasie, kiedy ona wypakowała się na dwór w sukni jako żywo przypominającej zły sen cukiernika robiącego całe życie bezy, ja, nieświadoma niczego, gawędziłam po drodze.
Więc kiedy wreszcie namierzyłam gdzie moja własność stacjonuje, ujrzałam widok dość niecodzienny. Otóż kuń stał, wyglądając niezwykle malowniczo, przy ogrodzeniu, żując niespiesznie welon, intrygująco kontrastujący z jego czarną [jak piekło, ma się rozumieć] sierścią. Obok na ziemi siedziała i histeryzowała chyba na wdechu, bo bezgłośnie, panna młoda, z zielonymi plamami po trawie na swojej bezowej sukni. Dookoła stał niewielki tłumek i, jak to tłumek, gapił się w ogólnym rozbawieniu.
Najpierw włączył mi się agresor, że ktoś ładuje mi się z łapami do zwierzaka [bo inaczej skąd ten welon i panna młoda pacnięta tyłkiem na wybiegu?]. Potem usłyszałam pstryk migawki i mordka aż mi się zaśmiała na myśl, jak cudne fotograf chwycił ujęcie. Ale migawkę usłyszałam nie tylko ja. Panna młoda momentalnie zebrała się w trybie pospiesznym z ziemi, zagarniając metry kwadratowe poliestru i ruszyła w kierunku fotografa. A że wybiegi ogrodzone były pojedynczą belką na wysokości 1′40m, proces wejściowo-wyjściowy nie stanowił problemu. Mojemu paskudowi się jednak gwałtowne poruszenie nie spodobało, tupnął więc kilka razy, przeżuty welon porzucił i charcząc nieprzyjaźnie [bardzo lubił charczeć na ludzi] ruszył w stronę towarzystwa. W tym momencie wkroczyłam ja, więc na moje ′A-a-a!′, cofnął się i charczał trochę dalej.

I tu, do tej ogólnie śmiesznej historyjki, wkracza piekielność. Ze strony niespodziewanej, bo od maki któregoś z młodych [oboje mówili do niej ′mamo′].
- To jest pani bydle?! - ruszyła energicznie w moją stronę, porzucając wcieranie mocniej plam od trawy w suknię-bezę.
- Moje. I skoro włażą państwo na jego wybieg bez czyjejkolwiek zgody, by może grzeczniej?
- Ja ci szmato j***na dam, bez zgody, k***a! - nooo, przyznam, że tu mnie lekko przymurowało. Zwierzak, jak już pisałam, aspołeczny i temperamentny, więc na podniesione głosy, zamiast jak porządny kuń, skulić uszy i stać pokornie w kącie, podszedł do płotu wyraźnie szukając ujścia dla swojej frustracji, co umknęło wtedy mojej uwadze, i zaczął wnerwiony strzyc uszami.
- Tak to się pani może u siebie w domu odzywać, ja sobie nie życzę - miałam nadzieję, że ją spławię. O naiwności.
- K***a!
- Miło mi, Dark - cóż pozostało, fight fire with fire...
I tu kobieta zrobiła coś, czego się kompletnie nie spodziewałam. Otóż drąc się niemiłosiernie o tym, co moja rodzicielka robiła z bydłem i nierogacizną, czego owocem było moje pojawienie się na świecie, podchodziła coraz bliżej. Myślałam, że do mnie, cobym na pewno usłyszała. Ale nie - za moimi plecami stał zwierz, wkurzony już awanturą i bardzo nabuzowany. Teściowa [czyjakolwiek była] podeszła i nad moim ramieniem, wymyślając mi dalej, walnęła paskuda ′z liścia′ w bok głowy. Paskudowi włączył się tryb ′holy revenge′, kłapnęły dłuuugie końskie siekacze, trzasnęła jakaś kostka, popłynęła krew, piekielna teściowa zawyła, złapała się za kończynę górną i bluzgała mi dalej. I dopiero wtedy ocknęło się towarzystwo dookoła, zaczęli się drzeć, popychać mnie [co szybko się skończyło, bo mam dość stanowcze podejście do nietykalności i przestrzeni osobistej], wygrażać mi i zwierzowi. Ktoś przeszedł pod barierką, ktoś zadzwonił po policję, ktoś wezwał karetkę [do ugryzienia w rękę przez zwierzę roślinożerne... naprawdę mogli ją podwieźć do szpitala sami.]. Paskud, na widok intruza obok siebie, zaczął stawać na zadnich nogach i majtać radośnie kopytami na wysokości głów zebranych dookoła. Sajgon jednym słowem, a powstały w pół minuty. Przepchałam się, głównie krzycząc i używając precyzyjnie dozowanych łokci, do konia, uspokoiłam i, uznawszy, że tak będzie najbezpieczniej, włożyłam mu uzdę, którą przyniosłam i wlazłam mu na grzbiet, bo stąd łatwiej mi było nad nim zapanować. Tak przez jakieś 10 minut, wywaliwszy towarzystwo za barierę za pomocą konia, czekałam na policję, słuchając, jak upiorne babsko zamiast jechać do lekarza, przeklina mnie do 15go pokolenia w przód. Jak patrol przyjechał, byłam gotowa mordować. Musiałam wysłuchać, że wsiadłam na konia żeby uciec z miejsca przestępstwa, a oni bohatersko stojąc murem, uniemożliwili mi ten niecny zamiar. Że poszczułam kobietę koniem [!] oraz że jestem, jako właścicielka konie tresowanego by ′krzywdził niewinnych ludzi′, odpowiedzialna za zniszczenie welonu wartości złotych polskich 800 a także sukni-bezy za 3000. Oraz tego że mam wszy jak nietoperze, krzywo sikam i oby parchy oblazły moje wielbłądy.
Na szczęście cierpliwość policjantów była niewielka, szybko ustalili, że jest nagranie z monitoringu, bo stadnina strzeżona [zapomniałam o tym kompletnie, tak byłam zdenerwowana], spisali protokół, a kiedy piekielna i panna młoda, zaczęły drzeć jadaczki, że konia agresywnego powinno się uśpić, uprzejmy stróż prawa uświadomił im, że mimo tabliczek z zakazem, wlazły na teren prywatny i naraziły na szwank [np udławieniem się welonem] cudzego konia o wartości, jak ze mną skonsultował, grubo ponad 20000, mało tego, mają to na taśmie; czy dalej będą panie dyskutować?

Panie nie dyskutowały. Towarzystwo po półtorej godziny zebrało się i, nadal złorzecząc, mimo upomnień policjantów, że mogą dostać mandat, i oddaliło się ku ogólnej uldze. Karetka na szczęście nie przyjechała.
Na koniec podeszły do mnie dwie osoby: fotograf, żeby rzucić niezbyt mądre podziękowania za niezwykłe zdjęcia oraz policjant, który spędził czas na przeglądaniu monitoringu z sugestią, żeby może, hmmm, paskudowi zainstalować jakiś kaganiec czy cuś. Żeby się żadną panną młodą nie udławił ani teściową nie zatruł...

Dziwi mnie tylko... naprawdę zrujnowanie sobie dnia ślubu było warte tej idiotycznej awantury...?

stadnina

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 365 (457)

1