Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kapri

Zamieszcza historie od: 23 marca 2011 - 21:46
Ostatnio: 15 lipca 2012 - 19:53
O sobie:

Na wygnaniu na Dzikim Zachodzie. Dziki Zachód, jak sama nazwa wskazuje, jest Dziki.

  • Historii na głównej: 4 z 20
  • Punktów za historie: 3659
  • Komentarzy: 36
  • Punktów za komentarze: 57
 
zarchiwizowany

#35850

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z nocy piątek/sobota... do tej pory jestem przerażona tym, jak okropnie można być potraktowanym przez przyjaciół.
Ostrzegam, będzie długo.

Jeden z chłopaków na moim roku miał w piątek urodziny, zebraliśmy się więc całą ekipą na kolacje i kilka drinków w pubie niedaleko od szkoły. Dołączył do nas jeszcze mój najlepszy kumpel, Steve, który po pewnym czasie wyszedł przed bar na papierosa i wrócił po jakichś 5 minutach z dziewczyną, której nie znałam, oznajmiając nam:
- To jest Katie, wystawili ją znajomi, posiedzi trochę z nami.
Spoko, niech siedzi, w końcu na nadmiar dziewczyn nie narzekaliśmy (licząc mnie i Katie były aż 2), a i ona okazała się sympatyczna, więc fajnie spędziliśmy tam trochę czasu, po czym przenieśliśmy imprezę do ww. solenizanta.
Tam Katie, która zdążyła się już uspokoić opowiedziała nam, że do Los Angeles (miasto blisko 4 miliony ludzi, wg Wikipedii) przyjechała z przyjaciółmi ze Spokane (200 tys ludzi, w stanie Washington) na zwiedzanie i ogólną zabawę. Nie mieli miejsca w hotelu, po prostu mieli coś znaleźć jak już się trochę zabawią w piątek i w sobotę jechać do San Diego. Tylko że ci przyjaciele (para) pokłócili się między sobą i jej kazali - dosłownie - spier*****. Zabrali też ze sobą jej kluczyki od samochodu, a Katie został zapas, ale przysięgała się, że zna ich 10 lat i na pewno jej nie zabiorą auta, co najwyżej poczekają na nią w środku. Mówiła, że zostawili ją tak już w kilku miejscach, m. in. na plaży, w Disneylandzie, w Vegas, etc. ale zawsze czekali w samochodzie.

Ok. 2 Katie postanowiła, że jej znajomi już pewnie ochłonęli i poszła do samochodu poczekać tam na nich. Próbowała jeszcze do nich zadzwonić, ale wdzwaniała się bezpośrednio na pocztę głosową. Katie w kółko powtarzała, że oni na pewno nigdzie tym samochodem nie pojechali, więc postanowiliśmy ją puścić samą do samochodu (noc z piątku na sobotę, nawet o 2:00 jest bezpiecznie bo imprezy trwają, pełno policji, a auto było zaparkowane tylko 1 ulicę od imprezy, więc nie obawialiśmy się puścić jej samej). Coś mnie tknęło i zapisałam jej jeszcze mój numer telefonu - tak na wszelki wypadek - w razie gdyby wpadła w jakieś kłopoty, żeby do mnie zadzwoniła.

O 4:00, ja od godziny już w domu, dzwoni moja komórka. Odbieram ją już niemal przez sen, a w słuchawce zapłakana Katie, dzwoni że jej "przyjaciele" zabrali jednak ten samochód porzucając ją w środku nocy w kompletnie nieznanym mieście, na dodatek zupełnie samą. Próbowała ich jeszcze szukać, ale się zgubiła, uciekała przed jakimiś bezdomnymi i teraz siedzi w jakimś fast foodzie i nie wie co ze sobą zrobić.
Zaprosiłam ją do siebie, dałam jej kolację, pożyczyłam komórkę żeby zadzwoniła do ojca, bo jej własna się rozładowała. Steve, który u mnie nocował (jakoś nie miałam serca wysyłać go przez miasto nieistniejącą komunikacją miejską w środku nocy, a mieszka dość daleko), ostatecznie musiał porozmawiać z jej ojcem który najpierw nas zwyzywał (!!) a dopiero po chyba 20 minutowych wyjaśnieniach podziękował za opiekę nad córką.
Poszliśmy spać ok. 5 rano ustalając, że wstaniemy o 9:00 i ogarniemy całą historię, bo przecież nie porzucą jej w tym Los Angeles na zawsze (a przynajmniej taką miałam nadzieję).

7:30 w sobotę budzi mnie telefon, żadnego dzień dobry, żadnego pocałuj mnie w d***, tylko dawaj Katie do telefonu.
- Sekundę - mówię, bo przecież muszę się wydłubać z łóżka, pójść do salonu gdzie śpią moi goście, i ją obudzić.
- nie, k**** sekundę tylko JUŻ!!!!!
- ale proszę się uspokoić - mowie spokojnie - za chwileczkę ją dam, muszę tylko przejść do pokoju w którym śpi i ją obudzić.
- zamknij się! zamknij się! - drze się laska w słuchawce - nie słuchasz mnie! my tu przyjechaliśmy ze Spokane, ja muszę z nią rozmawiać NATYCHMIAST!
- proszę pani - przechodzę już do oficjalnego tonu, z "Madame", pomimo że po angielsku mówi się do wszystkich na Ty - to pani mnie nie słucha. Próbuję pani wytłumaczyć, że porozmawia pani z Katie, jak tylko ją obudzę, bo śpi. Nie próbuję pani tej rozmowy opóźnić czy uniemożliwić.
W słuchawce na chwilę zapada cisza.
- Aha.

Budzę Katie, panie dogadują się przez telefon i odprowadzam Katie do jej samochodu, żeby się nie zgubiła. Przez całą drogę dostaję dramatyczne smsy na mój numer (komórka Katie w międzyczasie się wyładowała, a ja nie miałam takiej ładowarki) "policja już cię szuka, zobaczysz!"; "oni już tu są i chcą zabrać samochód, pośpiesz się!" (tutaj za źle zaparkowany samochód albo przestanie parkometru, zależnie od ulicy można dostać mandat albo mieć samochód odholowany).
Kiedy tam dotarliśmy, okazało się ze nikt nie próbuje niczego zabierać, ulica - jak to w sobotę rano - była kompletnie pusta, a parking nie byłby przestany jeszcze przez godzinę. Jej przyjaciele nie powiedzieli do mnie ani słowa, popatrzyli się tylko na mnie jak na wariatkę i nawrzeszczeli na biedną dziewczynę, która bez słowa zabrała im kluczyki do swojego samochodu i mam nadzieje już im nie odda i że dotrą jakoś z powrotem do tego Spokane.

Naprawdę żałuję, że im nic nie powiedziałam, bo jakim człowiekiem trzeba być żeby swoją przyjaciółkę porzucić w środku nocy w obcym, WIELKIM mieście i całą noc się nie zainteresować, nie włączyć nawet telefonu, po czym od rana obwiniać wszystkich, tylko nie siebie.
Dobrze, że Steve ich wypatrzył wtedy jak się kłócili na ulicy i zaczepił Katie, bo słabo mi na samą myśl co by się mogło stać, gdyby Katie nie trafiła na grupę niegroźnych studentów (dzięki czemu zabrała do domu szaloną wakacyjną przygodę), tylko na jakiegoś gwałciciela, psychopatę albo mordercę... i nie mówcie, że przesadzam, bo jest ich tu naprawdę sporo, a kompletnie zagubiona, porzucona dziewczyna która nigdy tu nie była mogła łatwo paść ich ofiarą.
Mam nadzieję, że jej ojciec już nigdy jej nie puści na żaden wyjazd z tymi piekielnymi znajomymi i porządnie sobie z nimi porozmawia po powrocie.

"przyjaciele" zagranica

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (223)

#31046

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam ze współlokatorem.
początkowo był to bardzo miły i bezkonfliktowy człowiek, teraz w sumie nadal jest bardzo miły, tylko z tą drugą częścią zaczyna być trochę na bakier. Każdy z nas ma własny pokój, przy czym ja do pokoju mojego współlokatora nie chodzę i w sumie oczekuję tego samego.

Zakupiłam sobie kilka miesięcy temu sadzonki drzewek gigantycznej sekwoi. Ot, drzewka jak drzewka, posadzone w małych doniczkach stoją sobie na oknie, bo są jeszcze malutkie i tak zamierzałam je odhodować aż będzie je można przesadzić do wielkich donic a potem do ziemi. Póki co mają (a raczej powinnam powiedzieć "miały") po ok. 10 cm i rosły sobie nie wadząc nikomu.
Nikomu oczywiście, poza moim współlokatorem.
Nigdy wcześniej nie miałam sadzonek sekwoi, ale poinformowano mnie przy zakupie, że to łatwe w utrzymaniu drzewka, byle ich tylko nie podlewać zbyt często: podlewa się je dopiero kiedy ziemia zupełnie uschnie. Podlewane częściej umierają i wyglądają przy tym jak uschnięte kikuty.

Tyle tytułem wstępu. Teraz historia właściwa:

Od jakichś 2-3 tygodni moje drzewka zaczęły umierać, a ja kompletnie nie rozumiałam dlaczego. Zafundowałam im dodatkową odżywkę, zawiozłam je nawet do sklepu żeby je obejrzeli. Diagnoza: "drzewka zalane, podlewać mniej i będzie OK".
No to jeszcze zmniejszyłam podlewanie, ale drzewom wcale nie zrobiło się lepiej. Zaczęły wyglądać co raz gorzej, więc w sumie pogodziłam się już z tym, że je stracę, ale postanowiłam, że pozwolę im dogorywać w spokoju, a z czasem odkryję może, co zrobiłam źle i że uda mi się wyhodować nowy "zestaw".

Jakież było moje zdumienie, kiedy dziś wróciłam wcześniej ze szkoły i zastałam mojego współlokatora w moim pokoju... podlewającego moje drzewa! Kompletnie mnie zatkało, więc oberwał mi się jeszcze wykład, że o rośliny trzeba dbać i trzeba je podlewać. I że on próbował mi je uratować, ale już chyba za późno.

Cóż. Przynajmniej wiem już, co zrobiłam nie tak.
Tych sadzonek już raczej nie odratuję.

mieszkanie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (717)
zarchiwizowany

#29594

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój współlokator był piekielny... mam nadzieję, że przypadkiem.

Tytułem wstępu: lubię czosnek. Lubię też masło czosnkowe, które robie sobie sama.
Parę dni temu też zrobiłam. Posiekałam czosnek na drewnianej desce do krojenia, ale że zmywarka akurat myła, to opłukałam deskę i zostawiłam ją w zlewie.

Właśnie wzięłam tą samą deskę ze stosu czystych desek.

Truskawki, które na niej pokroiłam podejrzanie smakują oraz pachną czosnkiem...

współlokator

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -21 (37)

#26428

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o samochodzie i sklepie z poczekalni przypomniała mi moją, zupełnie inną. W sumie nie wiem czy to się nadaje na Piekielnych, bo raczej jest śmieszna i z happy endem, ale było to kilka mrożących krew w żyłach chwil, więc może chociaż bywalcy poczekalni się pośmieją.

Było to już ładnych kilka lat temu, lato w pełni, wyszłam z klatki i grzecznie grasuję sobie piechotką w kierunku centrum. Biegnę schodkami w górę, przechodzę przez jezdnię i wchodzę pod taką malutką (ale odpowiednio stromą) górkę, na której zawsze zaparkowane były 2-3 autka, przed wejściem do małego osiedlowego sklepiku. Docieram do chodnika, a stojąca jako ostatnia w rzędzie, zielona corsa robi "hop" jak żabka i stacza się troszkę do tyłu, po czym zatrzymuje.... wybałuszam oczy, że jak ktoś tak może zjeżdżać z górki, w dodatku na jezdnię i do tyłu, zaglądam przez okno kierowcy, a tam... nikogo!

Autko zostawione na luzie, ręczny popuścił i się toczy. Za chwilę wytoczy się na jezdnię, tam wiadomo, samochody, i żeby jeszcze było lepiej to TEŻ z górki, choroba wie gdzie ten samochód zaraz odjedzie, w dodatku zupełnie sam. Główkuję, do kogo z sąsiadów może auto należeć, ale kompletnie nic mi nie przychodzi do głowy, więc ostatnia deska ratunku - SKLEPIK. Może właściciel poszedł do tego nieszczęsnego spożywczaka! Więc biegiem pod górkę, minęłam Corsę która właśnie wykonała kolejnego susa w dół i wpadam do sklepiku od progu krzycząc:
[j] Czyja jest ta zielona corsa?! - chyba musiałam zabrzmieć dość groźnie, bo [p]an właściciel spojrzał na mnie wzrokiem "baba, wariatka, pewnie nie może wyjechać i chce by ją natychmiast odblokować". w końcu mówi:
[p] Moja, moja, już zaraz przestawię...
[j] Odjeżdża panu... - zdołałam tylko wykrztusić, bo nawet nie do końca wiedziałam co powiedzieć...
pan rzucił wszystko na ziemię, wyleciał ze sklepu z przerażeniem na twarzy i dopadł samochód zanim ten wybrał się w pełną przygód podróż w dół z tej większej góry i na drodze. Całość wyglądała przekomicznie, niestety nie potrafię tego tak dobrze opisać.

Na koniec pan wrócił z podziękowaniami że mu uratowałam jego Żabkowatą Corsę :)

parking przy sklepie

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 539 (627)
zarchiwizowany

#26337

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czuję się tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć mi głowa. Właśnie skończyłam ponad godzinną "rozmowę" z Tech Support T-Mobile USA. Ale do rzeczy.
O północy wygasa mój plan na rozmowy. To taki kontrakt-nie kontrakt, niby jest umowa i trzeba go doładowywać co miesiąc, ale nie mam okresu w którym muszę go wypowiedzieć, jeśli chcę zrezygnować to po prostu nie wpłacam za następny miesiąc i nikt mnie za to nie ściga. z konta też nic mi nie znika, przynajmniej nie samo... to znaczy tak myślałam do dzisiaj.

Już od kilku dni wiedziałam, że plan trzeba będzie odnowić, w związku z czym we wtorek wybrałam się do pobliskiego sklepu po kartę z doładowaniem. Na miejscu okazało się, że kart nie ma już od 2 tygodni i nie wiadomo kiedy będą, ale żebym spróbowała w pobliskim supermarkecie albo w piątek u nich. Diabeł mnie nie goni, jest kilka dni, więc spoko. Podreptałam do supermarketu, ale tam na wieszaczkach dla kart T-Mobile tylko kurz i pajęczyny.
odwiedziłam jeszcze chyba z 10 sklepów w środę i piątek (w czwartek jestem cały dzień w szkole od rana do nocy i nawet nie miałabym siły za tym latać) - kart nie ma. ZNIKNĘŁY. Wszędzie są wyprzedane.
Sytuacja co najmniej dziwna.
Dziś z rana (sobota) przejechałam się jeszcze do innego supermarketu - kart T-mobile nie ma. Wróciłam do owego sklepiku, gdzie się zawsze zaopatrywałam - kart nie ma i nie będzie. Nigdy.
w związku z czym ok. godziny 13:00 wykonałam stosowny przelew przez stronę internetową. Wszystko pięknie i uroczo, podaję dane, dane potwierdzone, więc klikam ok... i zonk.
"Wystąpił błąd. Nie można zrealizować zakupu".
Szlag mnie trafił i już chciałam kupować od nowa, ale postanowiłam odczekać kilka godzin zobaczyć czy mi przypadkiem nie obciążyli konta, bo ta kasa była już NAPRAWDĘ ostatnia, a debetu sobie robić nie będę mimo, iż bez telefonu jak bez ręki (w biurze w którym jestem na stażu jest remont i w związku z tym pracuję z domu przez telefon).
Wyszłam do szkoły bo zaraz sesja więc wypadałoby się pouczyć. Wracam, sprawdzam konto, o zgrozo... pustka. Płatność kartą zaksięgowana, zeszła mi z konta, żegnajcie pieniążki i żegnaj doładowanie, które oczywiście nigdy nie nastąpiło. Dzwonię do banku. Miły pan informuje mnie że ta płatność została zaksięgowana przez T-mobile, więc oni nic nie mogą zrobić.
Więc dzwonię do T-mobile. Przebijam się kolejno przez 2 automaty i 6 żywych konsultantów z których KAŻDY powtarza to samo:
[K] Witam, nazywam sie Piekielny, mój numer 666, w czym mogę pomóc?
[Ja] skasowali mnie państwo za plan, ale nigdy nie otrzymałam minut (i tu wyłuszczam dokładnie co i jak).
[K] proszę podać numer telefonu, imię i nazwisko, kod bezpieczeństwa
[J] 666-333-6667,Kapri Anielska, kod 1234
[K] bardzo mi przykro, ale nic nie mogę zrobić. Przełączę panią do kogoś innego....

i tak przez 45 minut - 2 minuty rozmowy, 5 minut wkurzającej muzyki czy innego łupania (bo dobór okropny.....) w końcu udaje się, jest, rozmawiam z kimś kto coś MOŻE!!!
ta sama formułka i dowiaduję się, że system obciążył konto, ale ze względu na błąd nie mógł zaksięgować kasy i w związku z tym w środę już MOŻE powinnam je mieć. Pani bardzo przykro że w CAŁYM 20 milionowym mieście nie da się dostać doładowania do telefonu, a ich strona internetowa nie potrafi zaksięgować kasy za doładowanie. Pani bardzo przykro że wszyscy konsultanci sobie mnie przerzucają i nikt nie potrafi nic załatwić. Pani bardzo przykro, że za kilka godzin odłączą mi telefon, ale nic się nie da z tym zrobić.

Rozłączam się, rozglądając się po pokoju za szczęką.

Kurtyna.

T-mobile USA

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (126)
zarchiwizowany

#25265

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wydarzenie z przed kilku dni, kiedy to wracając z wyjścia na pizze ze znajomymi część osób jechała w bagażniku Jeepa, bo na fotelach nie było już miejsca, przypomniało mi zdarzenie z kolonii organizowanych przez szkołę, kiedy to miałam lat 7, czyli dawno dawno temu.

Kolonie miały się odbyć w Rabce. Miejscowość urocza, posiada nawet stację kolejową, ale wówczas by do niej dojechać, trzeba by się przesiąść ze stacji Chabówka, a bilety na jedną stację drogie...
więc po naszą grupę (ok. 20 osób) przyjechał pan z pensjonatu swoim jakże uroczym starym autkiem kombi (nie pamiętam już co to był dokładnie za samochód). Do przejechania jakieś 3 czy 4 km do pensjonatu, więc przecież się na dwie grupy rozbijać nie bedziemy. A że dzieciaki małe wtedy (wszyscy byliśmy w podobnym wieku), to z 7 osób na tylną kanapę, 3 kolejne na przednie siedzenie a reszta w kucki do bagażnika jak sardynki i wio do pensjonatu....

wtedy siedząc w bagażniku uważałam to za świetną zabawę, ale gdybyśmy wtedy mieli chociaż stłuczkę, to nie byłoby co zbierać.
jak widać z wiekiem się nie mądrzeje ;) (choć tym razem mi "trafił" się fotel z pasami)

samochód

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (116)

#24210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukam sobie obecnie stażu na czas kiedy jestem w szkole. Mam odrobinę wolnego czasu, doświadczenie się przyda.
Wysyłam swoje papiery, wszystko cacy, dostaję telefon, [R]ozmówca zachwycony, wszystko pięknie i uroczo. Do momentu aż pada magiczne pytanie:
[R] A ile ma pani lat?
[Ja] 23.
[R] A to nie, to dziękujemy, jest pani za stara. Do widzenia.

No tak, w tym wieku powinnam się już rozkładać 2 metry pod ziemią....

staż zagranica

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 552 (608)
zarchiwizowany

#24653

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z wczoraj.
Mieszkam na 6 piętrze wieżowca. Budynek wyposażony jest w 3 windy z automatycznymi drzwiami, ale przeważnie doczekanie się na jakąkolwiek zajmuje kilka minut, dlatego też raczej z nich nie korzystam, chodzę sobie schodami bo tak jest znacznie szybciej (i zdrowiej). Windy są do tego stopnia powolne, że czasami wchodzę na to 6 piętro zabrać coś z mieszkania, schodzę, a ludzie których mijałam wchodząc, nadal czekają na windę. Nikt nie wie dlaczego tak jest, bo niby wszystkie jeżdżą, ale jak widać, robią to dość dziwnie.

Wczoraj jednak, czułam się naprawdę bardzo źle, widać zresztą po mnie było, że źle się czuję, bo byłam straszliwie blada. Postanowiłam więc skorzystać z dobrodziejstwa windy. Przed drzwiami szukałam jeszcze kluczy i w hallu widziałam, że para pod 30 czeka na windę. Normalni ludzie, wy typie takich wysportowanych, nie wyglądali na chorych, toreb nie mieli. W momencie kiedy ja otwierałam drzwi, oni akurat wsiedli, więc trochę zła byłam na siebie, że tak długo szukałam kluczy, bo znów będę musiała nie wiadomo ile czekać na ten cud techniki, ale kiedy podchodziłam do windy, jej automatyczne drzwi dopiero zaczęły się zamykać, więc chwyciłam je ręką, na co one oczywiście ponownie się otworzyły. Otworzyły się pomimo, że stojąca wewnątrz kobieta wręcz WALIŁA ręką w guzik do zamykania drzwi. Wsiadłam, wcisnęłam swoje piętro, ona dalej wali w ten guzik do zamykania. Popatrzyła się na mnie z ogromną nienawiścią, warknęła na mnie "zadowolona jesteś?" i zaczęła złorzeczyć na mnie do swojego partnera, że jak to tak, że jak ja mogłam zatrzymać drzwi, że ona tyle czekała na tą windę i że jaka to ja jestem bezczelna. I tak dalej.
dużo się nie nasłuchałam, ponieważ jechali oni całe JEDNO piętro, po czym wysiedli. Kiedy drzwi się zamykały, [p]ani się jeszcze odwróciła i wrzasnęła za mną
[p] dlaczego nie poczekałaś sobie na następną albo schodami nie poszłaś?!


no tak, dziękuję bardzo...
a ja już od tak dawna myślałam, że mnie nic w życiu nie zdziwi.

winda zagranica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (203)
zarchiwizowany

#24304

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/24299 przypomniała mi inną, z dawnych czasów mojej młodości, kiedy to całe lato spędzałam w stajni, jeżdżąc, pomagając przy koniach i "marnując" czas.

Powiedzenie "końskie zdrowie" ma z rzeczywistością mniej więcej tyle wspólnego co wieloryb z figurową jazdą na łyżwach. Konie chorują, i jedyne co podaje im się końskiego, to dawki różnych specyfików, żeby to wszystko opanować. A że stajnia była naprawdę spora, ponad 40 koni, to w sumie cały czas "coś" się działo, przeważnie jakieś zupełne drobnostki, które można było opanować przy użyciu stajennej końskiej apteczki.
No i tak właśnie pewnego pięknego lata (miałam na koncie moze lat 10 czy 11) do stajni zawitała grzybica. Konie jak to konie, witają się, dotykają, ocierają, a zresztą wystarczy, że ktoś pomyli czy pożyczy szczotki czy czaprak, i takie rzeczy przenoszą się z prędkością nadświetlną. Żadna tragedia, konie z grzybem trzymamy osobno, myjemy ręce po każdym koniu, starsze dziewczyny wygrzebały środek na grzyba, taki do rozpuszczenia w wodzie, rozpuściły go w 2 litrowej butelce po Pepsi, ponacierałyśmy konie i reszta została w tejże butelce na oknie.
Dla bezpieczeństwa, etykietka "pepsi" została usunięta, markera żeby butelkę podpisać nie było, no ale co tam. Przecież poza nami i paroma osobami z obsługi/właścicielem nikt tam nie chodził, to i kto by to ruszył.

Tego dnia jednak właściciela cały dzień nie było, a dzień był wyjątkowo słoneczny. W tamtych czasach jakakolwiek klimatyzacja w autach to byla rzadkośc (stara jestem, wiem), wiec wrocil zmeczony i spragniony. Minął się ze mną jeszcze w drzwiach siodlarni, po chwili coś mnie tknęło, odwróciłam się na pięcie i galopem z powrotem. Wbiegam do siodlarni, a tam właściciel już, już ma się uraczyć "naszym" płynem na grzyba z owej 2 litrowej butelki po Pepsi.
Powstrzymałam go w ostatniej chwili.

Płyn oczywiście w kolorze piekielnym bo nie wiedząc co to i nie sprawdziwszy sobie nosem zapachu, NIE DO ODRÓŻNIENIA od Pepsi.

Po tym wydarzeniu marker się jakoś znalazł i już nikt naszego środka pić nie próbował.
Atak grzybicy w stajni został opanowany, ale za każdym nawrotem butelki zawsze były porządnie oznaczane.

stajennych historii (najróżniejszych) mam masę, większość śmiesznych, część piekielnych, także jeśli się spodoba, to dodam więcej :)

stajnia sto lat temu

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (191)
zarchiwizowany

#22658

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia tak absurdalna, ze nie sposób ją zmyśleć.

pojechałam z koleżanką po zakupy, wjeżdżamy na parking, troche sie martwilam ze nie znajdziemy miejsca bo wyswietlał tylko 26 wolnych, ale w końcu "jakoś to będzie". Na miejscu okazało się, że niestety, ale wolnych to jest tam równe ZERO (każde miejsce ma takie światełko które po zaparkowaniu powinno zmienić kolor z zielonego na czerwony, ale część miejsc nie zmieniła koloru przez co parking chyba "myślał" że miejsca ciągle są). Krążę więc po uliczkach i w końcu stanęłam w połowie jednej i uznałam "poczekam, ktoś zaraz wyjedzie, ja wjadę. No i tak stoje sobie jakieś 5 minut, kilka autek mnie minęło krążąc, już się trochę niecierpliwie i nagle jest! jakieś 2 samochody za mną po lewej autko szykuje się do wyjazdu. Więc ja szybciutko wsteczny i do tyłu, a w międzyczasie w alejkę wjechało sobie srebrne Audi. Kierowca zaczął na mnie trąbić ale uznałam, że może boi się że w niego cofnę, bo podjechał dość blisko mnie. No nic, autko wyjechało, ja wjechałam, a po dosłownie sekundzie drugie auto po drugiej stronie alejki też zwolniło miejsce, i tam właśnie zaparkowało piekielne Audi. Ja już 5 razy zdążyłam zapomnieć, że zostałam obtrąbiona, i pewnie bym nawet o tym nie zapamiętała, gdyby nie to, że [k]ierowca Audi wyleciał z niego i zaczął się na mnie wydzierać. Przekleństwa pozwolę sobie pominąc.
[k] Co ty sobie wyobrażasz?! Zwariowałaś?! jak mogłaś zająć MOJE miejsce?! Ja sobie to miejsce wypatrzyłem?! masz k**** szczęście że to drugie się zwolniło! Kim ty myślisz że ty jesteś? (i tak dalej w podobnym stylu, z bardzo dużą ilością przekleństw)
[j] Proszę pana, niech się pan uspokoi. Bardzo długo stałam w tej alejce czekając na to miejsce, a parking jest publiczny, dla wszystkich.
Myślałam, że załagodzę sytuację, w końcu ludzie - litości, to tylko miejsce parkingowe to raz, a dwa ze przeciez on tez zaparkował, wiec nie ma sie juz co pieklić.
Niestety, myliłam się.
Facet przeleciał przez całą alejkę i zaczął się zbiżać do mnie, koleżanki i naszego samochodu. Trochę się przestraszyłam, że zechce zniszczyć nam auto, ale on tylko podleciał do mnie i zaczął się drzeć mi prosto w twarz (w podobnym tonie, że jak ja mogłam, że to jego miejsce i co ja sobie wyobrażam). Przyznam szczerze, że się przestraszyłam, bo chociaż nie jestem jakaś szczególnie drobna, to facet był naprawdę spory (dużo wyższy ode mnie na pewno, poza tym dość gruby, jak ze 3-4 razy ja minimum) i jakby chciał mi zrobić krzywdę, to pewnie raczej bym się nie obroniła. Uznałam, że trudno, niech już się wyżyje na samochodzie jeśli musi, ale ja znikam i pociągnęłam koleżankę w stronę wejścia do galerii. Facet na szczęście za nami nie poszedł, ale ciągle darł się na cały parking że mu zajęłam miejsce. Jeszcze jak wchodziłam na ruchome schody galerii to go słyszałam.
Samochodu nie tknął, chyba bał się ze złapią go kamery.

parking w galerii zagranica

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (228)